niedziela, 28 sierpnia 2016

Starsi panowie dwaj: Woody Allen reżyseruje Placida Domingo

… już szron na głowie, już nie to zdrowie a w sercu ciągle maj! Słowa tej flagowej piosenki niezapomnianego duetu Wasowski – Przybora fantastycznie pasują do moich dzisiejszych bohaterów. A nie było mi łatwo się zdecydować na temat tego posta, bo jest on już trzechsetnym w czteroletnich dziejach bloga i chciałam, żeby jakoś to mini święto uczcić. Jak wiecie ani nie lubię, ani nie umiem tworzyć rankingów, zwłaszcza w kwestiach artystycznych, festiwale się kończą, nowy sezon jeszcze nie zaczął. Więc co? Los o mnie zadbał wkładając mi we właściwym czasie w ręce płytę z zapisem zeszłorocznego spektaklu LA Opera, która wydała mi się na tę okazję idealna, jako, że jest owocem współpracy dwóch artystów, na których działaniach się wychowałam. A zaczęło się tak : na początku wieku Placido Domingo, dyrektor LA Opera zaproponował  Woody’emu Allenowi wyreżyserowanie „Gianniego Schicchi”. Domingo poważnie traktuje nie tylko swoją rolę administracyjną, ale także kreatywną. Mniej więcej w tym samym czasie umawiał się z George Lucasem na tetralogię w stylu „Gwiezdnych wojen”, ale nadszedł kryzys finansowy i koszt przedsięwzięcia daleko przerósł możliwości rządzonej przez supertenora sceny. Mistrz skupił się więc na czymś znacznie mniejszym ale równie prestiżowym i zwrócił do Allena (sąsiedztwo Hollywood zobowiązuje). Ten dowiedziawszy się, iż realizacja projektu miałaby się odbyć w 2008 roku stwierdził, że zapewne nie dożyje, a poza tym się boi, bo w operze czasem gwiżdżą kiedy coś im nie odpowiada. Dodał jeszcze, już trakcie pracy, że nie ma pojęcia co robi, ale niekompetencja nigdy nie potrafiła powstrzymać jego entuzjazmu. Oczywiście była to kwestia w typowym dla Allena stylu. Robota musiała mu się podobać, bo poznawszy gruntownie z operowe wariactwo Woody  ten gatunek polubił, czemu zresztą dał później wyraz w filmie „Zakochani w Rzymie”. Nie trzeba dodawać, że na premierze żadnych gwizdów nie było. I chociaż dzisiejszy Allen to już nie ten sam kultowy reżyser co kiedyś publiczność opuszczała teatr zachwycona. Rolę tytułową śpiewał w tym przedstawieniu Thomas Allen , Rinucciem i Laurettą byli Saimir Pirgu i Laura Tatulescu, dyrygował James Conlon. Sąsiednie części pucciniowskiego „Tryptyku” inscenizował inny filmowy tuz (aczkolwiek mniejszego kalibru), William Friedkin.  Po 7 latach,  w 2015 produkcję wznowiono przy okazji 30-lecia LAO, a jako Gianni Schicchi wystąpił przestawiony całkowicie na partie barytonowe Placido Domingo. Kładąc płytę na talerzu odtwarzacza byłam niezmiernie go ciekawa, bo mimo gigantycznego dorobku i rekordowej ilości ról na koncie Domingo rzadko ma okazję zaprezentować komiczną stronę swego talentu. W zasadzie, poza nagraniem „Cyrulika sewilskiego” pamiętam tylko program telewizyjny, w którym Jean Pierre Ponnelle wyreżyserował „Placidów dwóch” w duecie z tegoż „Cyrulika”. Była to bardzo smaczna scenka, ale co innego cała, nawet krótka opera.  Z ogromną przyjemnością donoszę, iż żaden z sędziwych panów nie zawiódł, i w trakcie tej niespełna godziny bawiono się przednio po obu stronach rampy. A to jest największa sztuka, sprawić wrażenie nieskrępowanej, radosnej zabawy kiedy duży zespół ludzi musi z ogromną precyzją wykonać swe niełatwe zadania tak, aby każdy element był na swoim miejscu i w swoim czasie, nie mówiąc już o artystycznej jakości tych działań.  Tak więc przy opuszczonej kurtynie  spektakl się zaczyna i … jesteśmy na seansie filmowym w latach pięćdziesiątych. Z głośników rozlega się „Funiculì, funiculà” a my oglądamy czołówkę obrazu „Gianni Schicchi”, identyczną z tymi, do których przyzwyczaił nas Woody Allen – ta sama typografia. Tylko nazwiska nieco inne: aktorzy to np. Oriana Fellatio, reżyser Luigi Impetuoso a firma producencka od nazwisk swych właścicieli zwie się Prosciutto e Melone. Potem ekran gaśnie, kurtyna się podnosi odsłaniając neorealistyczną scenografię, neapolitański przebój cichnie a do akcji płynnie wchodzi orkiestra. Zanim o muzyce , zatrzymajmy się na chwilę przy inscenizacji. Najogólniej mówiąc stanowi ona jedną wielką kpinę z utrwalonego w popkulturze obrazu Italii i jej mieszkańców. Mamy więc wszystko, co się w nim mieści: spaghetti  (wyciągane nawet z testamentu Buso Donatiego), sznury obwieszone praniem, temperamentnych bohaterów i delikatne sugestie mafijne. Mimo, że Woody Allen nie specjalizuje się raczej w reżyserowaniu dużych scen zbiorowych tu pięknie opanował całą piętnastkę postaci (licząc  sprawcę całego zamieszania nawet szesnastkę) pozostających w bezustannym ruchu, ale zawsze sensownym i celowym. Co tu dużo opowiadać – to jest śmieszne, i to w sposób niewymuszony i prawdziwy. Tekstowi libretta przysłużyli się też wydatnie śpiewacy, wszyscy bez wyjątku aktorsko znakomici. Placido Domingo zagrał Gianniego Schicchi z ogromnym, szelmowskim i zawadiackim wdziękiem  na jaki ten bohater zasługuje. Wokalnie rola także dobrze leży w aktualnych możliwościach maestra i słuchałam go z przyjemnością. Bardzo dobrze wypadła też para młodych i atrakcyjnych amantów, do której należą dwa znane fragmenty partytury. Adriana Chuchman ślicznie zaśpiewała największy hit „O mio babbino caro”. Bardzo tę arię lubię, nie tylko ze względu na jej niewątpliwą urodę ale też na czułość, z jaką bohaterka zwraca się do rodzica . To jedyny znany mi przypadek w literaturze operowej – córka nazywa go nie ojcem, jak to na ogół bywa , ale zwyczajnie, swoim kochanym tatusiem. I ta poufała bliskość ładnie została przekazana przez Chuchman i Dominga. Arturo Chacón-Cruz okazał się wdzięcznym Rinucciem – głos to nieduży, ale ładny i ciepły. Z całej gromady postaci drugoplanowych wyróżniła się Meredith Arwady, i to zarówno pod względem scenicznym jak wokalnym. Było to moje pierwsze zetknięcie z tą śpiewaczką , a nie miała ona tyle szczęścia co Stephanie Blythe i obła figura stanęła jej na drodze do wielkiej kariery scenicznej (bo poza teatrem się udało, Arwady jest nawet laureatką Grammy Award) ale kto raz usłyszał ten przepastny alt raczej go nie zapomni. Grant Gershon energicznie i z wyczuciem poprowadził orkiestrę LAO. Tak więc – dwaj sędziwi pracoholicy i ich duży, sprawny zespół dobrze  przysłużyli się Pucciniemu i publiczności. 










8 komentarzy:

  1. Imponująca statystyka! Gratulacje z okazji trzechsetnego wpisu.
    Zawsze miło czytać o udanych przedsięwzięciach - brawo dla Starszych Panów.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję bardzo. Też się cieszyłam jak dziecię, że im się udało - sama przyjemność.

    OdpowiedzUsuń
  3. Papageno, gratuluję i życzę, byśmy jak najszybciej świętowali wpis czterechsetny! :)
    Drusilla

    OdpowiedzUsuń
  4. Dziękuję serdecznie. Jeśli tylko będzie o czym pisać i wystarczy mi pary ...

    OdpowiedzUsuń
  5. Gratuluję !!!
    Jestem wierną czytelniczką i wierzę, że tematów nie zabraknie ...

    OdpowiedzUsuń
  6. Dziękuję. Gdyby tylko nie te ograniczenia lokalizacyjno-finansowe...

    OdpowiedzUsuń