czwartek, 29 września 2016

Szalony dzień w Amsterdamie



„Le divin Mozart” – jak ja się zgadzam z tymi słowami, które padają z ust Muzy w „Opowieściach Hoffmanna”. Wydawałoby się, że to tekst banalny i wszyscy kochają Mozarta, ale czy na pewno? Z wiekiem przekonałam się, że do jego prostoty i krystalicznej klarowności trzeba dorosnąć. Młodzi śpiewacy często wcale go nie szanują o miłości nie mówiąc, chcą „zabijać głosem”, śpiewać Verdiego i innych włoskich mistrzów. Nasz flagowy baryton, którego kariera od lat na Mozarcie się opiera wielokrotnie opowiadał o takim właśnie do niego stosunku na początku swej drogi, jaki na szczęście dość szybko porzucił. Mam nadzieję, że podobnie stanie się w wypadku Andrzeja Filończyka, fenomenalnie utalentowanego chłopaka, który w niedawnym wywiadzie stwierdził, że Mozarta nie cierpi, wręcz ma niego alergię. Wypowiedź tyleż buńczuczna co nierozsądna, złóżmy ją na karb szczenięcego wieku. Chociaż niewiedza o tym, że Wolfganga Amadeusza śpiewać trzeba nawet, jeśli nie jego muzyką będzie się zdobywać świat jest troszkę niepokojąca. A dlaczego trzeba? Bo to balsam dla głosu, po prostu! Będąc upartą wyznawczynią teorii, że nie istnieje coś takiego jak nadmiar Mozarta zawsze jestem chętna na nową produkcję „Don Giovanniego” czy „Wesela Figara”, zwłaszcza, jeśli obsada wygląda interesująco Dlatego na transmisję „Nozze” z Amsterdamu rzuciłam się z niewyczerpanym apetytem. I  spektakl przyniósł mi mnóstwo radości, którą chcę się z Wami podzielić, jako, że jest dostępny na Opera Platform i też możecie sobie taką przyjemność zafundować. David Bösch przeprowadził akcję sprawnie i zabawnie, mimo, że dowcip to nie zawsze subtelny i najświeższej daty, nie mniej jednak skuteczny. Kostiumy i rekwizyty są raczej współczesne (Susanna „uruchamia orkiestrę” pilotem) , ale z akcentami w różnych, dawno minionych epok. Niektóre biją po oczach neonową kolorystyką (wściekle różowy garniturek don Basilia czy odblaskowo żółta suknia Hrabiny), ale to efekt zamierzony. Relacje miedzy postaciami pokazano jak trzeba, bo na chemię między wykonawcami reżyser wpływu nie ma. Dzięki niej parą, między którą najbardziej iskrzyło byli jaśnie państwo  a trochę tego zabrakło u ich sług. Oglądając przedstawienie miałam wrażenie, iż bohater, do którego Bösch jest najbardziej przywiązany to Cherubino, w każdym razie na niego miał najwięcej pomysłów.  Nieszczęśnik w czasie „Non piu andrai” za sprawą fachowych nożyczek Figara traci uroczą chłopięcą fryzurkę i dalej biega już to w czapeczce usiłującej ukryć łysinę (widzieliście kiedyś łysego Cherubina?), już to w damskiej peruczce. Nederlands Chamber Orchestra zaprezentowała się w sposób nieidealny (było kilka niedokładności), ale Ivor  Bolton poprowadził ją z wielką (ktoś określił ją nawet jako barokową) werwą. Tempa dyrygent wybrał szybkie, ale nie zapędził żadnej z lirycznych arii Hrabiny i Susanny).W obsadzie jedynym, niewielkim rozczarowaniem był dla mnie Alex Esposito (Figaro) , śpiewający przyzwoicie, ale jakoś matowo i na mój gust  mało płynnie. Christiane Karg od wokalnej strony była bardzo dobra natomiast nie wydaje mi się,żeby postać Susanny do niej pasowała.  Za to Hrabina Eleonory Buratto stanowiła czystą przyjemność dla oczu i uszu – aksamitno-miodowy głos przepięknie prowadzony (ona na pewno mimo młodego wieku należy do tych, co znają terapeutyczną wartość Mozarta) – moje uszy już dawno nie zaznały tak balsamicznego ukojenia! Stéphane Degout był jej godnym partnerem (jego baryton ktoś określił jako czarną kawę z mleczną pianką), bardzo finezyjnie zaśpiewał swoją jedyną, bardzo trudną arię a na dodatek świetnie bawił siebie i (na szczęście) publiczność. Marianne Crebassa, której prawiłam tyle komplementów w poprzednim wpisie zachwyciła mnie i tym razem. Poza zaletami wokalnymi ma ona to coś, bez czego rola Cherubina nie istnieje – wdzięk i lekkość pozwalającą nam nie zauważać iż to słodkie chłopię wyrośnie na Hrabiego bis. Z postaci drugoplanowych wyróżnił się jak zwykle, gdy wykonuje tę partię Krystian Adam (Krzeszowiak), nieodparcie śmieszny scenicznie i bardzo elegancki głosowo. Spróbujcie sami!
http://www.theoperaplatform.eu/en/opera/mozart-le-nozze-di-figaro 












piątek, 16 września 2016

Mozart i młoda gwiazda - "Lucio Silla" z La Scali

„Lucio Silla”, dzieło 16-letniego Mozarta pojawia się czasem na światowych scenach, bardziej chyba ze względu na nazwisko autora niż na szczególną wartość. Oczywiście, zawiera mnóstwo muzycznych piękności, ale libretto jest konwencjonalne do bólu (nawet jak na Metastasia)  a opera dłuży się niemiłosiernie. Właściwie zetknęłam się z tym dziełem tylko raz, wiele lat temu i było to dobre nagranie NRD-owskiej Eterny  z Peterem Schreierem, Arleen Auger, Helen Donath i Julią Varady. Powrót do utworu po długim czasie okazał się tyleż przypadkowy co interesujący. Szukałam w sieci wiadomości o bieżącym kalendarzu pewnej śpiewaczki i trafiłam na kompletną wersję video „Lucio Silli” z La Scali. Spektakl miał premierę w Salzburgu w 2013 i stanowi ł wówczas ciekawostkę ze względu na Rolando Villazona w roli tytułowej. Dwa lata później produkcja trafiła do Mediolanu z tym samym dyrygentem, ale w większości inną obsadą. Reżyser  Marshall Pynkosky słusznie postawił na charakterystykę postaci  przeprowadzając ją w pełnej zgodzie z biegiem wydarzeń i poległ tylko przy okazji Silli, ale to należy mu wybaczyć – paskudny tyran doznający w finale niewytłumaczalnego ataku łaskawości  uwiarygodnić się nijak nie da. Natomiast trzeba podziwiać w jaki sposób Pynkosky wraz ze swymi śpiewakami zdołał tchnąć życie w postaci niesłychanie konwencjonalne – Niezłomną Heroinę Giunię, Walecznego Amanta Cecilia, Wiernego Druha Cinnę  i Sprytną Kokietkę Celię. Wszyscy oni nie wychodząc z ram nakreślonych tekstem libretta są ludzcy i w swych zachowaniach wiarygodni. Oczywiście, główną zasługę położył już wcześniej Mozart, ale reżyser zrobił dla tej opery co się dało. Zabieg przeniesienia akcji ze starożytnego Rzymu do czasów, w których rzecz powstała  w niczym nie zaszkodził, a wręcz wydał mi się usprawiedliwiony. Sam tekst jest wszak znakomitym świadectwem mentalności drugiej połowy osiemnastego wieku. Scenografia, oszczędna ale funkcjonalna i piękne kostiumy  dopełniły miarę sukcesu tej inscenizacji. Marc Minkowski dokonał  zabiegów nieco kontrowersyjnych, jako, że ingerencja w partyturę z założenia musi być za taką uznana. Dyrygent trochę ją podstrzygł, pozbył się rzeczywiście niczego niewnoszącej postaci Audifia  zaś Silli, którego partia oryginalnie nie wygląda imponująco zapewnił finał godny protagonisty uzupełniając ją o arię Johanna Christiana Bacha „Se al generoso ardire”. I wszystko to zadziałało zgodnie z planem. Dawno nie zdarzyło mi się słuchać i oglądać mozartowskiej opery zrealizowanej tak znakomicie pod każdym względem. Za Minkowskim i jego swobodnym, energicznym i wiecznie młodzieńczo (w najlepszym tego słowa sensie) entuzjastycznym, ale podpartym wiedzą i wielkim talentem dyrygowaniem przepadam nie od dziś. Najwyraźniej potrafił tymi cechami zarazić nie tylko własny zespół, ale także Orkiestrę La Scali. Część solistów pochodzi z grupki jego protegowanych i wszyscy są świetni. Nieznana mi wcześniej Giulia Semenzato brzmi bardzo obiecująco i jak na sądząc po wyglądzie młody wiek osiągnęła już wysoki stopień biegłości wokalnej podparty osobistym urokiem i aktorskimi umiejętnościami. Miałam wrażenie, że ona lubi być na scenie i kreowanie cwanej bestyjki sprawia jej dużo radości. Inga Kalna  nie okazała się atrakcyjna jako postać, bo przeszkadzały jej w tym warunki naturalne. Na szczęście wyrównała ten brak interpretacją i doskonałą formą głosową. Chorwacki tenor Kresimir Spicer  był  nie tylko miłym kontrapunktem dla czterech pań, ale też słuchałam jego ciepłego, przyjemnego w barwie głosu z przyjemnością, nawet , jeżeli nie było najbardziej eleganckie śpiewanie wieczoru. Karierę Lenneke Ruiten obserwuję już od jakiegoś czasu ku swej ogromnej satysfakcji, bo jest to śpiewaczka obdarzona nie tylko pięknym głosem, ale też stylowa i  precyzyjna . Rola Giunii w jej interpretacji to prawdziwy majstersztyk – przejmująca i wiarygodna w każdym dźwięku.  Po tych wszystkich zachwytach i komplementach wystawiłam się na poważne ryzyko braku przymiotników, bo na koniec zostawiłam sobie to, co najlepsze. Marianne Crebassa  zasługuje na porównanie z najwspanialszymi koleżankami z przeszłości i wcale na nim nie traci. Po pierwsze: głos. Jest piękny, połyskliwy  w wyjątkowo swobodnej górze i średnicy, głęboki w dole skali.  A dalej mamy nienaganną technikę, styl, klasę i umiejętność nasycenia śpiewu dokładnie taką dawką emocji, jakiej rola wymaga. A żeby obraz dopełnić, trzeba jeszcze wspomnieć o scenicznej charyzmie i doskonałej prezencji. Oczywiście te zalety już ładnych parę lat temu zostały dostrzeżone, Crebassa  ma na koncie sporo międzynarodowych nagród ( poszukiwanie właśnie jej terminów doprowadziło mnie do „Silli”). Jeśli nie znacie tej niespełna 30-letniej śpiewaczki  skorzystajcie z linków. Pierwszy prowadzi do całego spektaklu, drugi także do pełnego zapisu mozartowskiej gali pod batutą Minkowskiego (2012) z kilkorgiem jego młodych protegowanych. A kolejne spotkanie z Marianne Crebassa można sobie zafundować od 27 września wieczorem – wtedy to Opera Platform pokaże „Wesele Figara” z Amsterdamu, dostępne potem do końca marca 2017. Obsada świetna, trailer wysoce obiecujący. Debiutancki recital płytowy pod wiele mówiącym tytułem "Oh, boy!" ukaże się 28 października.
https://www.youtube.com/watch?v=LowjKtD9H-Y
https://www.youtube.com/watch?v=m-fmlhH2Bcg
https://www.youtube.com/watch?v=zE3itZ6eZnI









poniedziałek, 5 września 2016

Anna Netrebko - "Verismo"

Czego by nie powiedzieć o Annie Netrebko (a mówią o niej różnie) pewne wydaje się tylko jedno : na jej występy bilety są zawsze wyprzedane i często trzeba o nie mocno walczyć a na nowe płyty się czeka. Od pewnego czasu uwidoczniła się też jedna z zasadniczych zalet gwiazdy – ona doskonale wie, na co ją w danym momencie kariery stać. Stąd rezygnacja z debiutu w partii Normy (chociaż oczywiście dyrekcja ROH zachwycona nie była), która wydała mi się posunięciem bardzo rozsądnym.  Belcantowe role nigdy nie były specjalnością Netrebko (chociaż je śpiewała), teraz pewnie mniej niż kiedykolwiek. Natomiast weryzm, któremu poświęciła swą najnowszą płytę zdaje się odpowiadać nie tylko jej głosowi, który zdumiewająco urósł , ale też temperamentowi i zamiłowaniu do wyrazistych środków ekspresji. Właściwie o tym -  o interpretacji będzie głównie ten post, bo o technikę wokalną Netrebko  trudno (choć pewnie można) się spierać, jest taka jak trzeba – bardzo dobra po prostu.

„Io son l’umile ancella” na początek, to nie tylko deklaracja intencji, ale też delikatne wprowadzenie, po którym następuje uderzenie pioruna – „La mamma morta”. Aria, którą tylko ten, kto nie widział  „Filadelfii” potrafi oddzielić od postaci Marii Callas. Na takim porównaniu żadna śpiewaczka nie zyskuje, do tego stopnia jest to wykonanie absolutne, dzięki filmowi zaś znajdujące się już w kategorii mitologii.  Ale, mimo wszystko  Netrebko nie poślizgnęła się na tej próbie! I nie dlatego, że głos Rosjanki jest znacznie bogatszy i piękniejszy niż ten, którym dysponowała primadonna assoluta, ale z powodu głęboko osobistego podejścia do utworu. Muszę przyznać, że naprawdę odczułam grozę i beznadzieję sytuacji, w jakiej znalazła się jej Maddalena i nie wyobrażam sobie większego komplementu dla śpiewaczki. Natomiast nie do końca przekonały mnie jej Cio Cio San (chyba chciałabym większej kruchości ) ani, ku mojemu zdumieniu – Liu. W drugim wypadku może to być kwestia niemożności pozbycia się z pamięci mojej Liu absolutnej. W obu wypadkach są to bardzo porządne wykonania, ale Netrebko stawiam wyższe wymagania. Nie przepadam za „Pajacami” , nie będę więc wypowiadać się o Neddzie, natomiast z czystym sumieniem  mogę polecić Wally. „Ebben? Ne andrò lontana” jest  rozświetlone subtelnym smutkiem bez histerycznych akcentów. A potem  mamy  jeden z najmocniejszych punktów płyty – arię szalonej Małgorzaty „L’altra notte” z „Mefistofelesa”. Szaleństwo werystyczne to zupełnie inny kaliber niż barokowe czy romantyczne, tutaj rygory stylu nie są tak bezwzględne, za to nie można bać się środków krańcowych. Rzecz w tym, aby utrzymać się po właściwej stronie granicy między grozą a śmiesznością, co też w tym wypadku w pełni się udało. Podobnie jak stworzenie nastroju beznadziei w arii Giocondy o wszystko wyjaśniającym tytule „Suicidio”. Bohaterka właśnie straciła to, co dla niej cenne – ukochaną matkę i miłość swego życia, co słychać. Natomiast  Tosca, która teoretycznie wydaje się rolą stworzoną dla Netrebko przemknęła mi jakoś bez większego wrażenia. Nie poczułam jej desperacji, a przecież to kobieta, która nie tylko pyta Boga „dlaczego ja?” ale też za chwilę chwyci nóż by wbić go wrogowi prosto w serce. Dopuszczam możliwość, że tu też zawiniła inna sopranistka, słyszana  w dodatku całkiem niedawno na operowej gali w Baden Baden. Interpretacja Anji Harteros, z natury artystki  bardziej lirycznej niż Netrebko miała w sobie właśnie ten postulowany przeze mnie pierwiastek ostateczny. I wreszcie numer, który mnie na płycie zaskoczył najbardziej, chociaż może nie powinien. Rolę Turandot wykonywały wszak śpiewaczki, których nikt by nie kojarzył z tą bezwzględną, stawiającą kolosalne wymagania partią. Różnie się to kończyło – dla Katii Ricciarelli ostateczną katastrofą, ale już Montserrat Caballe  stworzyła kreację nieortodoksyjną, ale bardzo interesującą. Chińska księżniczka w wykonaniu Anny jest właśnie w tradycji wielkiej Katalonki . Podobnie jak ona (a może nawet bardziej), i to nie tylko dzięki urodzie swego głosu Netrebko uwodzi słuchacza -  i powinna, bo w ten sposób nie tylko przedstawia nam swą bohaterkę i motywy jej działania, ale także uwiarygodnia miłosny szał Calafa. Dużą, pozytywna niespodzianka – nawet jeżeli artystka nie powtórzy jej nigdy na scenie. Last but not least  dostajemy  „In quelle trine morbide” oraz cały czwarty akt „Manon Lescaut”. To bodajże jedyna rola, którą już wcześniej kilkakrotnie Netrebko grała na scenie, jest w niej swobodna i pewna swego. Towarzyszy jej mąż, Yusif Eyvazov jako Kawaler Des Grieux (wcześniej był też  Calafem)  i dobrze się w tej partii prezentuje.  Antonio Pappano  jak zazwyczaj prowadzi towarzyszącą  śpiewakom   Orchestra dell’Accademia Nazionale di Santa Cecilia z uwagą, czułością i wspaniałą muzykalnością. I tylko realizacja nagrania wydała mi się dziwna – czasem przepiękny głos Anny Netrebko dobiega słuchacza z oddalenia, nieco przymglony.  Ale i tak pyta jest warta kilkakrotnego przesłuchania. 
Z ostatnich wieści wynika, że Turandot  jest jednak w planach scenicznych Netrebko - na gali wręczania nagród Echo Klassik zaśpiewała "In questa reggia" tak: https://www.youtube.com/watch?v=FgdIyucBk7w

P.S. Gust to sprawa tyleż  tajemnicza co niebezpieczna   - jeśli go z kimś nie dzielisz potrafi okazać się barierą nie do przekroczenia. Zwłaszcza, że potrafi stanowić mieszankę piorunującą, jakiej kompletnie nie rozumiemy. Tak właśnie mam w wypadku Anny Netrebko, którą podziwiam za rozsądek i trzeźwe rozpoznanie aktualnych możliwości własnego głosu, natomiast w kwestiach estetycznych diva przyprawia mnie czasem o prawdziwą konsternację. I nie chodzi mi wcale o kontrowersyjny wybór prywatnych strojów czy bizantyjski przepych, jakim Anna otacza się prywatnie – jej rzecz. Ale kiedy w moich rękach  znajduje się produkt firmowany nazwiskiem Netrebko – mogę dać upust zdziwieniu. Muzyczna zawartość  płyty stanowi, a przynajmniej powinna stanowić  pewną całość z jej oprawą graficzną, która w jakiś sposób ma zapowiadać to, co w środku.  Ale tym razem … Z okładki patrzy na nas zdumiewająca kobieta ze skrzydłami i w nakryciu głowy żywo przypominającym wizerunki hinduistycznych apsar. Ki licho? Sama śpiewaczka w filmiku relacjonującym powstanie zdjęć mówi „w końcu to okładka, ma być spektakularnie!”. Przekonująco to nie brzmi, bo fotka nieudana (Anna wygląda na niej ba dużo starszą niż jest), a z treścią płyty wręcz sprzeczna. I jednego jestem ciekawa – czy inspiracja postacią Florence Foster Jenkins była świadoma? Jeśli to ma być oczko puszczone do nabywcy dowcip okazał się nieszczególny.