środa, 19 października 2016

Dalila



„Samson i Dalila” to jedyna z wielu oper Camille Saint-Saënsa, która uchowała się w stałym repertuarze teatralnym do dnia dzisiejszego, ale do tych najpopularniejszych na pewno nie należy. Fakt, że właśnie pojawiła się na scenie Opéra national de Paris po 25 latach przerwy dobitnie o tym świadczy. Chyba nie zawiniło libretto, wywiedzione wprost z Księgi Sędziów – jest proste, zwarte i logiczne. Prawdopodobnie chodzi więc o partyturę – może za dużo wpływów wagnerowskich? Mnie ta muzyka zawsze wydawała się nieco monotonna i nużąca, wymaga też od słuchacza pewnego wysiłku. Poza dwoma fragmentami, które zyskały sobie popularność (bachanalia i trzecia aria Dalili) i są ewidentnymi przebojami jej melodyjność nie jest oczywista, masywna orkiestracja też nie wszystkim przypada do gustu. Nigdy nie miałam szansy skonfrontować wrażeń z  nagrań, na CD czy DVD z bezpośrednim  wykonaniem w teatrze, a przecież tylko wtedy dzieło żyje naprawdę (w 1975  rzecz pokazywała Opera Bałtycka, także na gościnnych występach w Warszawie). Moim Samsonem był więc siłą rzeczy Placido Domingo i jeszcze czas jakiś tak zostanie ( prawie sąsiadując w życzliwej pamięci z Jonem Vickersem), swojej ulubionej Dalili nie miałam. Aż do teraz. I muszę przyznać, że Anicie Rachvelishvili, po której spodziewałam się doskonałej kreacji wokalnej, co też dostałam reżyser wydatnie pomógł w stworzeniu także przejmująco tragicznej bohaterki scenicznej. Damiano Michieletto miał bardzo wyraźną i konkretną wizję dzieła, i to taką, w której najważniejsi są bohaterowie i ich motywacje a nie powierzchowna widowiskowość, o co w tym wypadku łatwo.  I muszę przyznać, że kupiłam tę wersję w całości, mimo z pozoru drobnych, a w istocie fundamentalnych zmian w akcji. To one spowodowały, że perfidna filistyńska uwodzicielka (taka biblijna Mata Hari)  stała się kimś zupełnie innym – kobietą uwięzioną zarówno w poczuciu powinności wobec własnego narodu jak i (co może nawet ważniejsze) w pułapce płci. Wystarczy popatrzeć jak pogardliwie Dalila jest traktowana przez swych męskich rodaków, dla których stanowi wyłącznie środek do celu. Pewnie właśnie dlatego Samson, dostrzegający w niej nie tylko powabną (excusez le mot) samicę, ale też odrębną jednostkę ludzką staje się obiektem jej najprawdziwszego, gorącego uczucia. Z tego wynikają dalsze konsekwencje – Dalila nie czeka, by Samson usnął aby obciąć mu włosy – on czyni to sam, w swoistym akcie ofiary i powierzenia się ukochanej. W przejmującym finale zaś Dalila w bezsilnym akcie rozpaczy podpala świątynię Dagona skazując siebie, Samsona i swoich filistyńskich współbraci na straszną śmierć w płomieniach ziemskiego piekła. I to jest scena prawdziwie chwytająca za gardło, pewnie znacznie bardziej, niż gdyby zgodnie z tekstem to Samson  przywróconymi przez Boga siłami zwalił kolumny podtrzymujące strop grzebiąc wszystkich pod gruzami. W związku z tym zaczęłam się zastanawiać nad własnymi poglądami na tak silną ingerencję w substancję dzieła (o Biblii już nie mówiąc), ale – nic nie poradzę – to mnie przekonało, to mnie wzruszyło. Zapewne nie stałoby się to, gdyby nie wykonawstwo czysto muzyczne, a było na bardzo wysokim poziomie. Chór ONP jest jednym z najlepszych na świecie, tym razem też pokazał klasę i wraz ze swoim szefem,  José Luisem Basso solidnie zasłużył na końcowe owacje.  Philippe Jordan właściwie nigdy nie daje się porwać temperamentowi – on także zawsze ma koncepcję dyrygowanego utworu, głęboko przemyślaną i przeanalizowaną w każdym szczególe. Co dziwne, w niczym nie odbiera to energii fragmentom, które energicznie brzmieć powinny. No i można się rozkoszować efektownym i eleganckim baletem pięknych dłoni Maestra. Z postaci drugoplanowych mocno i pozytywnie zaznaczył swoją obecność Nicolas Testé jako Abimélech, natomiast nie zachwycił mnie Egils Silins w roli Wielkiego Kapłana Dagona (jego głos w górze nabiera nieprzyjemnie skrzypliwego brzmienia). Do Aleksandrsa Antonenki mam delikatnie mówiąc stosunek ambiwalentny i naznaczony rozczarowaniem. Jakiś czas temu przez chwilę wydawało mi się, że może on być odpowiedzią na wieczne modły melomanów o prawdziwego tenora verdiowskiego. Nie muszę dodawać, że Antonenko nie spełnił pokładanych w nim nadziei a jego występ w roli Otella (Met)  był dla mnie nieakceptowany. Dlatego Samson uczynił mi miłą niespodziankę, zwłaszcza pod względem interpretacyjnym. Oczywiście nadal nie jest to ani subtelny śpiewak, ani subtelny aktor ale po scenicznym rezultacie widać, że w tę kreację została włożona ogromna praca zarówno jego, jak reżysera i dyrygenta. Partia Samsona nie należy do łatwych i chociaż brakowało mi  nieco barwowego zróżnicowania  to chyba była najlepsza rola Antonenki jaką słyszałam. Aktorsko, gdyby nie nadekspresyjna mimika też byłoby bardzo dobrze, ale jej przecież w teatrze właściwie nie widać. Anita Rachwelishvili zachwyca mnie coraz bardziej z każdą kolejną postacią, w którą się wciela . To jedna z nielicznych śpiewaczek zdolna wywołać we mnie poruszenie uczuć nawet wtedy , kiedy wykonuje repertuar znany mi z  setek innych interpretacji. Oczywiście, wspaniały, bogaty w odcienie głos dostała w darze od Boga, ale świetnie ten dar wykorzystuje. Ona właśnie doskonale panuje nad całą paletą barwy posługując się po mistrzowsku najdrobniejszymi jej niuansami. Udało się też Rachvelishvili we współpracy z Damiano Michieletto stworzyć głęboko tragiczną postać Dalili – taką, o której szybko nie zapomnę i która dołącza do innych, pięknych osiągnięć Gruzinki – Lubaszy z „Carskiej narzeczonej” i Amneris. 









 

6 komentarzy:

  1. Słyszałem Anitę w tej roli w Berlinie. Była świetna.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak to piszą u PK zazdraszczam Ci tego życia muzycznego w Berlinie.

    OdpowiedzUsuń
  3. A będzie tu może sprawozdanie z Goplany wystawianej teraz w Warszawie? :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Jeszcze nie wiem, na razie wyprawiam się do Monachium na "Faworytę" a po powrocie zobaczę - może...

    OdpowiedzUsuń
  5. "Samson i Dalila" zachwyca! Cały czas dostępne w Internecie: http://concert.arte.tv/fr/samson-dalila-de-camille-saint-saens-lopera-de-paris
    Na "Goplanie" byłam wczoraj. Wizualnie bardzo przyjemna rzecz, jednak, myślę, trzeba by było porobić skróty. Po posłuchaniu Żeleńskiego bardziej doceniam Moniuszkę ;)

    OdpowiedzUsuń
  6. No właśnie, wystarczy, żeby reżyser myślał, a nie szedł drogą utartych schematów, których dorobił się regietheater. A poza tym poświęcił odpowiednią uwagę swoim śpiewakom.

    OdpowiedzUsuń