Dalila
„Samson
i Dalila” to jedyna z wielu oper Camille
Saint-Saënsa, która uchowała się w stałym repertuarze teatralnym do dnia
dzisiejszego, ale do tych najpopularniejszych na pewno nie należy. Fakt, że
właśnie pojawiła się na scenie Opéra national de Paris po 25 latach przerwy
dobitnie o tym świadczy. Chyba nie zawiniło libretto, wywiedzione wprost z
Księgi Sędziów – jest proste, zwarte i logiczne. Prawdopodobnie chodzi więc o
partyturę – może za dużo wpływów wagnerowskich? Mnie ta muzyka zawsze wydawała
się nieco monotonna i nużąca, wymaga też od słuchacza pewnego wysiłku. Poza
dwoma fragmentami, które zyskały sobie popularność (bachanalia i trzecia aria
Dalili) i są ewidentnymi przebojami jej melodyjność nie jest oczywista, masywna
orkiestracja też nie wszystkim przypada do gustu. Nigdy nie miałam szansy
skonfrontować wrażeń z nagrań, na CD czy
DVD z bezpośrednim wykonaniem w teatrze,
a przecież tylko wtedy dzieło żyje naprawdę (w 1975 rzecz pokazywała Opera Bałtycka, także na
gościnnych występach w Warszawie). Moim Samsonem był więc siłą rzeczy Placido
Domingo i jeszcze czas jakiś tak zostanie ( prawie sąsiadując w życzliwej
pamięci z Jonem Vickersem), swojej ulubionej Dalili nie miałam. Aż do teraz. I
muszę przyznać, że Anicie Rachvelishvili, po której spodziewałam się doskonałej
kreacji wokalnej, co też dostałam reżyser wydatnie pomógł w stworzeniu także
przejmująco tragicznej bohaterki scenicznej. Damiano Michieletto miał bardzo
wyraźną i konkretną wizję dzieła, i to taką, w której najważniejsi są bohaterowie
i ich motywacje a nie powierzchowna widowiskowość, o co w tym wypadku
łatwo. I muszę przyznać, że kupiłam tę
wersję w całości, mimo z pozoru drobnych, a w istocie fundamentalnych zmian w
akcji. To one spowodowały, że perfidna filistyńska uwodzicielka (taka biblijna
Mata Hari) stała się kimś zupełnie innym
– kobietą uwięzioną zarówno w poczuciu powinności wobec własnego narodu jak i
(co może nawet ważniejsze) w pułapce płci. Wystarczy popatrzeć jak pogardliwie
Dalila jest traktowana przez swych męskich rodaków, dla których stanowi
wyłącznie środek do celu. Pewnie właśnie dlatego Samson, dostrzegający w niej
nie tylko powabną (excusez le mot) samicę, ale też odrębną jednostkę ludzką
staje się obiektem jej najprawdziwszego, gorącego uczucia. Z tego wynikają
dalsze konsekwencje – Dalila nie czeka, by Samson usnął aby obciąć mu włosy –
on czyni to sam, w swoistym akcie ofiary i powierzenia się ukochanej. W
przejmującym finale zaś Dalila w bezsilnym akcie rozpaczy podpala świątynię
Dagona skazując siebie, Samsona i swoich filistyńskich współbraci na straszną
śmierć w płomieniach ziemskiego piekła. I to jest scena prawdziwie chwytająca
za gardło, pewnie znacznie bardziej, niż gdyby zgodnie z tekstem to Samson przywróconymi przez Boga siłami zwalił
kolumny podtrzymujące strop grzebiąc wszystkich pod gruzami. W związku z tym
zaczęłam się zastanawiać nad własnymi poglądami na tak silną ingerencję w
substancję dzieła (o Biblii już nie mówiąc), ale – nic nie poradzę – to mnie
przekonało, to mnie wzruszyło. Zapewne nie stałoby się to, gdyby nie
wykonawstwo czysto muzyczne, a było na bardzo wysokim poziomie. Chór ONP jest
jednym z najlepszych na świecie, tym razem też pokazał klasę i wraz ze swoim
szefem, José
Luisem Basso solidnie zasłużył na końcowe owacje. Philippe Jordan właściwie nigdy nie daje się
porwać temperamentowi – on także zawsze ma koncepcję dyrygowanego utworu,
głęboko przemyślaną i przeanalizowaną w każdym szczególe. Co dziwne, w niczym
nie odbiera to energii fragmentom, które energicznie brzmieć powinny. No i
można się rozkoszować efektownym i eleganckim baletem pięknych dłoni Maestra. Z
postaci drugoplanowych mocno i pozytywnie zaznaczył swoją obecność Nicolas
Testé jako Abimélech, natomiast nie zachwycił
mnie Egils Silins w roli Wielkiego Kapłana
Dagona (jego głos w górze nabiera nieprzyjemnie skrzypliwego brzmienia). Do
Aleksandrsa Antonenki mam delikatnie mówiąc stosunek ambiwalentny i naznaczony
rozczarowaniem. Jakiś czas temu przez chwilę wydawało mi się, że może on być
odpowiedzią na wieczne modły melomanów o prawdziwego tenora verdiowskiego. Nie
muszę dodawać, że Antonenko nie spełnił pokładanych w nim nadziei a jego występ
w roli Otella (Met) był dla mnie
nieakceptowany. Dlatego Samson uczynił mi miłą niespodziankę, zwłaszcza pod
względem interpretacyjnym. Oczywiście nadal nie jest to ani subtelny śpiewak,
ani subtelny aktor ale po scenicznym rezultacie widać, że w tę kreację została
włożona ogromna praca zarówno jego, jak reżysera i dyrygenta. Partia Samsona
nie należy do łatwych i chociaż brakowało mi
nieco barwowego zróżnicowania to
chyba była najlepsza rola Antonenki jaką słyszałam. Aktorsko, gdyby nie
nadekspresyjna mimika też byłoby bardzo dobrze, ale jej przecież w teatrze
właściwie nie widać. Anita Rachwelishvili zachwyca mnie coraz bardziej z każdą kolejną
postacią, w którą się wciela . To jedna z nielicznych śpiewaczek
zdolna wywołać we mnie poruszenie uczuć nawet wtedy , kiedy wykonuje repertuar
znany mi z setek innych interpretacji.
Oczywiście, wspaniały, bogaty w odcienie głos dostała w darze od Boga, ale świetnie
ten dar wykorzystuje. Ona właśnie doskonale panuje nad całą paletą barwy
posługując się po mistrzowsku najdrobniejszymi jej niuansami. Udało się też
Rachvelishvili we współpracy z Damiano Michieletto stworzyć głęboko tragiczną
postać Dalili – taką, o której szybko nie zapomnę i która dołącza do innych,
pięknych osiągnięć Gruzinki – Lubaszy z „Carskiej narzeczonej” i Amneris.
Słyszałem Anitę w tej roli w Berlinie. Była świetna.
OdpowiedzUsuńJak to piszą u PK zazdraszczam Ci tego życia muzycznego w Berlinie.
OdpowiedzUsuńA będzie tu może sprawozdanie z Goplany wystawianej teraz w Warszawie? :)
OdpowiedzUsuńJeszcze nie wiem, na razie wyprawiam się do Monachium na "Faworytę" a po powrocie zobaczę - może...
OdpowiedzUsuń"Samson i Dalila" zachwyca! Cały czas dostępne w Internecie: http://concert.arte.tv/fr/samson-dalila-de-camille-saint-saens-lopera-de-paris
OdpowiedzUsuńNa "Goplanie" byłam wczoraj. Wizualnie bardzo przyjemna rzecz, jednak, myślę, trzeba by było porobić skróty. Po posłuchaniu Żeleńskiego bardziej doceniam Moniuszkę ;)
No właśnie, wystarczy, żeby reżyser myślał, a nie szedł drogą utartych schematów, których dorobił się regietheater. A poza tym poświęcił odpowiednią uwagę swoim śpiewakom.
OdpowiedzUsuń