„Faworyta” nie miała w Niemczech
łatwego losu od początku. Robert
Schumann określił ją jako „muzykę nadającą się do teatru lalkowego” a Richard
Wagner mocno zirytowany jej relatywnym sukcesem w Paryżu, gdzie sam raczej
ponosił porażki wystawił w swych pamiętnikach fatalną ocenę. Ale – dostawszy
zlecenie na sporządzenie wyciągu fortepianowego nie tylko je przyjął (jak sam
się potem tłumaczył z biedy) ale też
wbrew obowiązującym zwyczajom zażądał umieszczenia na nim własnego nazwiska,
czego przy innych tego typu okazjach nie czynił. Z tej historii, przytoczonej
przez Wiarosława Sandelewskiego w jego książce o Donizettim można wysnuć tylko
jeden sensowny wniosek – w istocie „Faworyta” musiała się Wagnerowi bardzo
podobać, czemu trudno się dziwić, Jest to bowiem rzecz będąca kwintesencją
najlepszych cech stylu kompozytora chociaż warunki jej powstania raczej temu
nie sprzyjały. Nieszczęsny Donizetti był zmęczony użeraniem się ze światem
zewnętrznym (dyrektorzy teatrów, kapryśne gwiazdy śpiewacze), być może odczuwał
już objawy choroby duszy, która z całą mocą zaatakowała go 3 lata później . A
jeśli zdać sobie sprawę, że partytura składa się w dużej części z autozapożyczeń (głównie z „Anioła z Nissidy”, który nigdy
nie został dokończony) jeszcze większy podziw budzi jej zwartość i jakość.
Natomiast krążąca do dziś opowieść o tym, jak to Donizetti skomponował cały
(niedługi zresztą) akt czwarty w ciągu jednej nocy wręcz przeciwnie, gdy sobie
uświadomić, że była to głównie praca polegająca na redakcji już istniejącego
materiału. W każdym razie rezultat muzyczny okazał się ze wszech miar godny
pozostania w światowym repertuarze i tak też się stało, chociaż i tak z stopniu
znacznie mniejszym niż dzieło na to zasługuje. Poza świetną partyturą jest
nieoczywiste libretto z trójką bohaterów, z których żadne nie mogłoby świecić
przykładem cnoty. Fernand, przyszły mnich zamiast poświęcać swą uwagę Bogu obserwuje
piękną nieznajomą i zakochuje się tylko w jej wizerunku nie wiedząc o niej nic.
Leonor po latach czerpania korzyści z pozycji królewskiej faworyty ( a pozycja
to wyjątkowa, coś znacznie więcej niż zwykła kochanka) tęskni za czystą i
uczciwą miłością, więc … zabiera się za młodego braciszka zakonnego. Król …
wiadomo, czarny charakter , ale są tropy pozwalające się domyślać że
prawdziwie, choć na swój egoistyczny sposób kocha. Ich historia jest w tekście
opowiedziana składnie i logicznie, może z wyjątkiem finałowego aktu (ale zastanawiające z nim podobieństwo wykaże
późniejsza „Moc przeznaczenia” Verdiego). Zawsze mi się wydawało, że może
lepiej wystawić „Faworytę” niż milionową „Traviatę” – ale cóż - wobec zatrzęsienia sopranów belcantowa
mezzosopranistka to rzadki klejnot. Nie aż tak jednak, aby usprawiedliwiało
kompletna posuchę w tej kwestii na polskich scenach. Ostatnia w miarę
nagłośniona premiera miała miejsce … 38
lat temu w Operze Bałtyckiej a tytułową rolę śpiewała Stefania Toczyska. Kiedy
więc usłyszałam, że do pokazania dzieła szykuje się moja ulubiona Bayerische
Staatsoper (po ponad … stuletniej przerwie) postanowiłam przy tym być. Oczywiście argumentem,
który zdecydował ostatecznie o podjęciu wysiłku podróży była obsada jak
marzenie, taka, której na naszych scenach nie znajdę. Przy okazji to pierwsza dla
mnie okazja sprawdzenia na żywo tercetu, który tak doskonale zaprezentował się
w transmitowanym w Met „Roberto Devereux”. No i sprawdziłam, przy okazji będąc świadkiem
miejscowego debiutu kolejnej adeptki regietheatru, Amélie Niermeyer.
O tym doświadczeniu raczej nie będę poszukiwać jej prac, bo „Faworyta”
okazała się piorunującym koktajlem znakomitych pomysłów i ciekawie
poprowadzonych scen z nieudanymi próbami wywołania skandalu . Niemeyer
najwyraźniej cierpi na chorobę dręczącą większość jej kolegów – obsesję
religijną wysokiego stopnia zaawansowania. Stąd też liczne madonny przyjmujące
obsceniczne pozy, stąd szarpiący się w więzach, wiszący na krzyżu Chrystus. Wszystko
to znalazło się w spektaklu raczej bez sensu, bo element klasztorny występuje w
libretcie w sposób czysto użytkowy, organizujący akcję. Gdyby produkcja
zawierała takich obrazków mniej , można by przymknąć oczy, ale jest ich tyle,
że za nic się nie da. A szkoda, bo patrząc na to wszystko miałam dotkliwe
poczucie zmarnowanej szansy jako, że poza tym było w przedstawieniu kilka scen
znakomitych, jak chociażby jego początek, kiedy Fernand i Leonor przy dźwiękach uwertury spotykają się w
klasztorze. Po pocałunku próbują opuścić to miejsce, ale ruchome szare panele
stanowiące scenografię zamykają przed nimi wszystkie drogi ucieczki i
kochankowie pozostają uwięzieni. Metafora ich losu może tylko niezbyt skomplikowana, ale czytelna i trafna.
Poza tym fantastycznie rozwiązała reżyserka problem z baletem. Na scenie
pozostają sami Alphonse i Leonor oglądając przeznaczoną tylko dla nich
projekcję filmową, zaś my obserwujemy ich reakcję na ekranowe wydarzenia. To
trzeba zobaczyć, chociażby jako dowód na to iż Kasper Holten miał rację
nazywając Mariusza Kwietnia wybitnym
aktorem dramatycznym. Kwiecień zagrał w „Faworycie” jedną ze swych najlepszych
ról daleko przewyższając pod tym
względem swych partnerów. Jego król był jednocześnie człowiekiem, który może
wszystko i nie może nic, kiedy jego „własność” („pour toujours tu
m’appartiens”) zaczyna podążać własną ścieżką. Pogrążony w ciągłym, obsesyjnym
ruchu, sprężony jak kot i jak kot jednocześnie słodki i okrutny, kapryśny
dandys (ten niebieski garnitur i koczek) pokazywał spod błazeńskiej maski
ludzką twarz, momentami niesłychanie niebezpieczną a czasem też czułą. Elina
Garanca ma opinię aktorki, od której wieje chłodem i muszę przyznać, że coś
jest na rzeczy. Tylko na nią patrząc (a widok to przyjemny dla oka) raczej nie
uwierzyłabym w miłosną pasję bohaterki. Na szczęście jest przede wszystkim głos
i to, co w nim słychać. Matthew
Polenzani jak zawsze bardzo się starał i moim zdaniem osiągnął zadawalający
rezultat. Co jednak najważniejsze, Polenzani mimo trapiącej go choroby śpiewał
świetnie. Jest niekwestionowanym mistrzem belcanta, wspaniale stylowym, i
niegubiącym mimo zachowania żelaznej dyscypliny formalnej wyrazu emocjonalnego.
Ma też godną podziwu francuską dykcję. To, że nie przepadam za barwą jego głosu
to już mój problem. Kwiecień zaczął w
piątek kiepsko dając w recytatywie upust
swej nieszczęsnej skłonności do krzyku i napinania głosu do granic możliwości.
Ale już w arii jego baryton odzyskał właściwy sobie aksamit a cabaletcie energię i metaliczne brzmienie. Duet
Alphonse’a i Leonor stanowił dla mnie high point wieczoru, kantylena cudownie
prowadzona przez oboje była prawdziwą przyjemnością dla słuchaczy. I znowu,
jak w „Robercie Devereux” relacja między królem i jego faworytą okazała się
znacznie ciekawsza i mocniejsza niż ta między kochankami. Elina Garanca także
nie zachwyciła mnie od pierwszych chwil, momentami za dużo było metalu a za
mało ciepła (chociaż formalnie zarzutów nie mam, no i ten duet …). W drugiej
części spektaklu jednak wszystko się zmieniło i najważniejsze dla jej postaci
akty trzeci i czwarty wypadły znakomicie – barwa się lekko rozjaśniła a
brzmienie zaokrągliło. Pozytywy pozostały bez zmian i tak mieliśmy doskonałą
Leonorę. Tej trójce protagonistów godnie
towarzyszyli Mika Kares (piękny bas , piękne legato, piękny, prawie dwumetrowy
mężczyzna) i Elsa Benoit. Chór Bayerische Staatsoper zazwyczaj nie sprawia mi
zawodu, i tak było tym razem. Natomiast monachijską orkiestrę słyszałam w
różnej formie, Karel Mark Chichon poprowadził ją bardzo dobrze wydobywając z
partytury zarówno jej potoczystość jak liryzm i dramatyzm. W sumie – mimo
pewnych zastrzeżeń wieczór 28 października spędzony w Bayerische Staatsoper okładam
do dobrych operowych wspomnień. I nie omieszkam obejrzeć internetowej
transmisji spektaklu 6 listopada - po to,
żeby jeszcze raz posłuchać oczywiście, ale także aby przyjrzeć się szczególikom
niedostrzegalnym z widowni.
P.S. W dniu transmisji Kwiecień miał wyraźnie swój dzień - śpiewał pięknie, bez napinania głosu i zaprezentował się jak prawdziwy belcancista. Wspaniale, bo plotka potwierdzana przez miejscowych bywalców głosi, iż rzadko decydująca się na wypuszczanie DVD ze swoich spektakli BSO tym razem uczyni wyjątek!
P.S. W dniu transmisji Kwiecień miał wyraźnie swój dzień - śpiewał pięknie, bez napinania głosu i zaprezentował się jak prawdziwy belcancista. Wspaniale, bo plotka potwierdzana przez miejscowych bywalców głosi, iż rzadko decydująca się na wypuszczanie DVD ze swoich spektakli BSO tym razem uczyni wyjątek!
Oczywiście, jak to w operach bywa, libretto sobie, a historia sobie... Leonor de Guzman przeżyła Alfonsa XI, króla Kastylii i Leonu, chociaż niezbyt długo - w następnym roku została zamordowana na rozkaz królowej-wdowy Marii Portugalskiej :).
OdpowiedzUsuńPewnie, ale wobec innych operowych absurdów historycznych to libretto i tak prezentuje się nieźle. Kto by chciał oglądać np. prawdziwy portret Don Carlosa, który był psychicznie upośledzoną i agresywną ofiarą zbyt wąskiej puli genowej?
OdpowiedzUsuńJak to dobrze Papageno,że jesteś i obyś trwała jak najdłużej! To jeszcze z okazji niedawnego trzechsetnego posta - najlepsze życzenia.
OdpowiedzUsuńNiestety nie udało mi się dotrzeć do Monachium,z niecierpliwością czekałam więc na Twoje wrażenia.I cóż mogę tylko Ci pozazdrościć i cieszyć się z kolejnego sukcesu naszego MK.Fakt,że mamy szczęście słyszeć go w kraju - ale to towarzystwo!Ciekawam jak to będzie teraz w Krakowie.Ale póki co nastawiam się na 6-tego.Pozdrawiam,Halina.
Dziękuję bardzo, Halino. Na "Faworytę" na żywo masz jeszcze szansę, w lipcu 2017 będą 2 spektakle w ramach Letniego Festiwalu Operowego. W Krakowie oczywiście będę, zobaczymy. I wreszcie w styczniu nie muszę nigdzie podróżować - mamy aż 5 spektakli ""Oniegina" w Warszawie. Pozdrawiam wzajemnie.
OdpowiedzUsuń