Lubię
przedstawienia, dzięki którym jak dziecko zapominam o tym, co już widziałam
dziesiątki razy i oddaję się nieskrępowanej radości „tu i teraz”. „Czarodziejski
flet” od niepamiętnych czasów należy do moich ukochanych oper właśnie ze
względu na to, że nawet dziś budzi we mnie uśpione na co dzień dziecię.
Pierwsze moje zetknięcie z tym magicznym dziełem odbyło się w warszawskim
Teatrze Wielkim dawno, dawno temu i pamiętam z niego tylko dwie rzeczy. Po
pierwsze chwilową konsternację kiedy ze sceny padły słowa Trzech Dam „Ach jaki
piękny młodzieniec” (śpiewano po polsku) a zobaczyłam niedużego, krągłego pana
w sile wieku, którego ani przymiotnik, ani rzeczownik w najmniejszym stopniu
nie opisywał. I po drugie, znacznie ważniejsze swój końcowy zachwyt, bo z biegiem
akcji nawet dla mnie, osóbki wielce nieletniej przestało być ważne jak tenor
wygląda. Od tego momentu minęło wiele lat i wiele przedstawień a gotowość na
powrót do dziecięcych czarów pozostała ta sama, więc w świetnym nastroju zasiadłam sobie znów na widowni tego
samego Teatru Wielkiego w oczekiwaniu na muzyczno-sceniczną magię. I dostałam! Produkcja,
którą nam zaprezentowano od premiery 4 lata temu w Komische Oper Berlin
przewędrowała świat - jeśli dobrze liczę
TWON jest siódmym pokazującym ją teatrem,
i ta siódemka okazała się ze wszech miar szczęśliwa. Przede wszystkim spektakl nadaje się
doskonale dla widza w bardzo różnym wieku i o różnych doświadczeniach
operowych. Nikt nie będzie się nudził , najwyżej nie odbierze jakichś aluzji i
powiązań kulturowych, co nie pozbawi go przyjemności z oglądania. Czy musimy
wiedzieć, do jakich postaci kina niemego (Louise Brooks jako Lulu, Max Schreck
jako Nosferatu, Buster Keaton) nawiązują wizerunki Paminy, Monostatosa i Papagena? Niekoniecznie
(Papageno może też się kojarzyć ze znacznie współcześniejszejszym bohaterem
„Maski” za sprawą neonowo żółtego garnituru). I tak ubawimy się przednio.
„Czarodziejski flet”, mimo swej masońskiej legendy i próbom nadawania librettu
ciężaru gatunkowego, jakiego zwyczajnie nie ma powinien bawić i wzruszać, nie prowokować do szukania
intelektualnych głębi. Pewien recenzent straszliwie się zapędził narzekając na
spłaszczenie „filozoficznej wymowy dzieła”. Tymczasem owa filozofia jest u
Schikanedera na poziomie dzieł zebranych Beaty Pawlikowskiej alias Blondynki.
Najgorszą wersją „Fletu” w moich wspomnieniach pozostaje ta z Zurychu – była
straszliwie serio, napakowana wolnomularskimi symbolami i dosłowna, gdyby nie
świetni śpiewacy (Malin Hartelius, Piotr Beczała i Matti Salminen) nie
wytrwałabym. Barrie Kosky, Suzanne Andrade i Paul Barritt nie poszli na
szczęście tą drogą, jedynym gorzkawym akcentem w ich interpretacji jest
dyskretne podkreślenie paternalistyczno-mizogonicznej wymowy tekstu. Tym z
Czytelników, którzy o przedstawieniu nie słyszeli należy się próba opisu –
skondensowanego, bo właściwie wystarczy spojrzeć na zdjęcia. Po odsłonięciu
jaskrawo czerwonej kurtyny widzimy wielki biały ekran – na nim wyświetlane są
projekcje stanowiące integralną część akcji. Postaci realne i animowane
współistnieją i współpracują na równych prawach, jak Papageno i towarzyszący mu
czarny kot budzący prawdziwy entuzjazm publiczności. A czasem nawet stapiają się
w jedno, jak w wypadku Królowej Nocy przedstawionej nam jako gigantyczna modliszka.
Akcja potoczyście posuwa się do przodu bo zrezygnowano z masy dialogów
mówionych po niemiecku zastępując je właściwymi dla niemego kina napisami. Jest
nawet „taperka”, Anna Marchwińska na pianoforte towarzysząca napisom (jak
niegdyś bywało) we fragmentach dwóch fantazji Mozarta. Nie należę do purystów
narzekających na ten zabieg, ale strasznie mi było żal drastycznego
ograniczenia przezeń roli Papageny (sami rozumiecie…), której pozostał
właściwie tylko „dzieciorobny” duet z Papagenem. Oczywiście w beczce miodu
znajdziemy łyżeczkę dziegciu, bo taki sposób realizacji odbiera dyrygentowi autonomię (musi wpasować
się idealnie w tempo animacji) a śpiewakom możliwość interpretacji aktorskiej.
To ostatnie działa na korzyść interpretacji wokalnej, która w tej sytuacji pozostaje podstawowym środkiem wyrazu .Co
koniec końców nie jest wcale złe. A dalej – popatrzcie, a jeszcze lepiej
przyjedźcie do Warszawy zobaczyć sami, nie pożałujecie, jako, że na domiar
dobrego rzecz wykonują dwie bardzo wyrównane ekipy śpiewacze. Nieprzezwyciężona
niechęć do premier i gal sprawiła, że trafiłam na tzw. drugą obsadę, która
okazała się (piszę po konsultacjach z tymi, co zaliczyli obie) tylko w jednym
punkcie słabsza od pierwszej, za to w innym – lepsza. Orkiestrę
poprowadził niezgodnie z wcześniejszymi
zapowiedziami Piotr Staniszewski i zrobił to dobrze – muzyka brzmiała
energetycznie, miała mozartowski blask (chociaż początek uwertury tego nie
wróżył). Młody tenor, Manuel
Günther okazał się Taminem znacząco lepszym (podobno) niż jego kolega z
premiery – przyjemny głos, legato wysokiej jakości, wdzięk i doskonała dykcja
(niby powinno być dla Niemca w tym wypadku naturalne, ale wszyscy wiemy, że nie
zawsze jest). Nie ustępowała mu jego Pamina, Lucyna Jarząbek. Było to moje pierwsze
spotkanie z tą artystką i na następne będę czekać z nadzieją. Nasz Papageno,
Mikołaj Trąbka to z pewnością duży talent i baryton mimo szczenięcego wieku (24 lata) już dobrze
śpiewający, ale na razie jego głos nie wydaje się rozmiarem odpowiadać TWON.
Instrument ten może się z czasem rozwinąć i na to liczę, bo jest niepośledniej
klasy. Joanna Moskowicz bez trudności podbiła publiczność wściekłymi
ozdobnikami Królowej Nocy. Mateusz Stachura również wzbudził potężny aplauz –
jego Monostatos nie tylko był ciekawy jako postać, ale też interesująco
zaśpiewany charakterystycznym tenorem. Oba tercety – Dam : Marcelina Beucher,
Agata Schmidt i Anna Borucka oraz Chłopców : Adam Siwek, Leon Marut i Mikołaj
Winkler brzmiały znakomicie, podobnie jak Zbrojni Mężowie : Pior Maciejewski i
Paweł Kołodziej. I tylko Volodymyr
Pankiv zawiódł jako Sarastro
prezentując chropowaty głos i zaledwie poprawne śpiewanie. Cały spektakl, wymagający żelaznej dyscypliny i
precyzji okazał się prawdziwym przebojem i dziełem autentycznej zespołowej
roboty jakiej dawno w TWON nie widziałam.
P.S. Zgadnijcie, jak się kończy pierwszy odcinek trzeciego sezonu mego ukochanego serialu "Mozart in the Jungle". " Pa-pa-pa, pa-pa-pa, Papagena..."
P.S. Zgadnijcie, jak się kończy pierwszy odcinek trzeciego sezonu mego ukochanego serialu "Mozart in the Jungle". " Pa-pa-pa, pa-pa-pa, Papagena..."
Drodzy
Czytelnicy w Polsce i szerokim świecie – na Święta życzę, żeby nam wszystkim
najpiękniejsza muzyka grała w uszach i sercach. Także jeśli Świąt nie
obchodzicie i są to dla Was zwyczajne dni.
Już na samych zdjęciach wygląda cudnie.
OdpowiedzUsuńWszystkiego dobrego!
I cudnie było, dziękuję!
OdpowiedzUsuń