niedziela, 18 grudnia 2016

"Czarodziejski flet" w Warszawie

Lubię przedstawienia, dzięki którym jak dziecko zapominam o tym, co już widziałam dziesiątki razy i oddaję się nieskrępowanej radości „tu i teraz”. „Czarodziejski flet” od niepamiętnych czasów należy do moich ukochanych oper właśnie ze względu na to, że nawet dziś budzi we mnie uśpione na co dzień dziecię. Pierwsze moje zetknięcie z tym magicznym dziełem odbyło się w warszawskim Teatrze Wielkim dawno, dawno temu i pamiętam z niego tylko dwie rzeczy. Po pierwsze chwilową konsternację kiedy ze sceny padły słowa Trzech Dam „Ach jaki piękny młodzieniec” (śpiewano po polsku) a zobaczyłam niedużego, krągłego pana w sile wieku, którego ani przymiotnik, ani rzeczownik w najmniejszym stopniu nie opisywał. I po drugie, znacznie ważniejsze swój końcowy zachwyt, bo z biegiem akcji nawet dla mnie, osóbki wielce nieletniej przestało być ważne jak tenor wygląda. Od tego momentu minęło wiele lat i wiele przedstawień a gotowość na powrót do dziecięcych czarów pozostała ta sama, więc w świetnym  nastroju zasiadłam sobie znów na widowni tego samego Teatru Wielkiego w oczekiwaniu na muzyczno-sceniczną magię. I dostałam! Produkcja, którą nam zaprezentowano od premiery 4 lata temu w Komische Oper Berlin przewędrowała  świat - jeśli dobrze liczę TWON jest  siódmym pokazującym ją teatrem, i ta siódemka okazała się ze wszech miar szczęśliwa.  Przede wszystkim spektakl nadaje się doskonale dla widza w bardzo różnym wieku i o różnych doświadczeniach operowych. Nikt nie będzie się nudził , najwyżej nie odbierze jakichś aluzji i powiązań kulturowych, co nie pozbawi go przyjemności z oglądania. Czy musimy wiedzieć, do jakich postaci kina niemego (Louise Brooks jako Lulu, Max Schreck jako Nosferatu, Buster Keaton) nawiązują wizerunki Paminy,  Monostatosa i Papagena? Niekoniecznie (Papageno może też się kojarzyć ze znacznie współcześniejszejszym bohaterem „Maski” za sprawą neonowo żółtego garnituru). I tak ubawimy się przednio. „Czarodziejski flet”, mimo swej masońskiej legendy i próbom nadawania librettu ciężaru gatunkowego, jakiego zwyczajnie nie ma powinien  bawić i wzruszać, nie prowokować do szukania intelektualnych głębi. Pewien recenzent straszliwie się zapędził narzekając na spłaszczenie „filozoficznej wymowy dzieła”. Tymczasem owa filozofia jest u Schikanedera na poziomie dzieł zebranych Beaty Pawlikowskiej alias Blondynki. Najgorszą wersją „Fletu” w moich wspomnieniach pozostaje ta z Zurychu – była straszliwie serio, napakowana wolnomularskimi symbolami i dosłowna, gdyby nie świetni śpiewacy (Malin Hartelius, Piotr Beczała i Matti Salminen) nie wytrwałabym. Barrie Kosky, Suzanne Andrade i Paul Barritt nie poszli na szczęście tą drogą, jedynym gorzkawym akcentem w ich interpretacji jest dyskretne podkreślenie paternalistyczno-mizogonicznej wymowy tekstu. Tym z Czytelników, którzy o przedstawieniu nie słyszeli należy się próba opisu – skondensowanego, bo właściwie wystarczy spojrzeć na zdjęcia. Po odsłonięciu jaskrawo czerwonej kurtyny widzimy wielki biały ekran – na nim wyświetlane są projekcje stanowiące integralną część akcji. Postaci realne i animowane współistnieją i współpracują na równych prawach, jak Papageno i towarzyszący mu czarny kot budzący prawdziwy entuzjazm publiczności. A czasem nawet stapiają się w jedno, jak w wypadku Królowej Nocy przedstawionej nam jako gigantyczna modliszka. Akcja potoczyście posuwa się do przodu bo zrezygnowano z masy dialogów mówionych po niemiecku zastępując je właściwymi dla niemego kina napisami. Jest nawet „taperka”, Anna Marchwińska na pianoforte towarzysząca napisom (jak niegdyś bywało) we fragmentach dwóch fantazji Mozarta. Nie należę do purystów narzekających na ten zabieg, ale strasznie mi było żal drastycznego ograniczenia przezeń roli Papageny (sami rozumiecie…), której pozostał właściwie tylko „dzieciorobny” duet z Papagenem. Oczywiście w beczce miodu znajdziemy łyżeczkę dziegciu, bo taki sposób realizacji  odbiera dyrygentowi autonomię (musi wpasować się idealnie w tempo animacji) a śpiewakom możliwość interpretacji aktorskiej. To ostatnie działa na korzyść interpretacji wokalnej, która w tej sytuacji  pozostaje podstawowym środkiem wyrazu .Co koniec końców nie jest wcale złe. A dalej – popatrzcie, a jeszcze lepiej przyjedźcie do Warszawy zobaczyć sami, nie pożałujecie, jako, że na domiar dobrego rzecz wykonują dwie bardzo wyrównane ekipy śpiewacze. Nieprzezwyciężona niechęć do premier i gal sprawiła, że trafiłam na tzw. drugą obsadę, która okazała się (piszę po konsultacjach z tymi, co zaliczyli obie) tylko w jednym punkcie słabsza od pierwszej, za to w innym – lepsza. Orkiestrę poprowadził  niezgodnie z wcześniejszymi zapowiedziami Piotr Staniszewski i zrobił to dobrze – muzyka brzmiała energetycznie, miała mozartowski blask (chociaż początek uwertury tego nie wróżył). Młody tenor, Manuel Günther okazał się Taminem znacząco lepszym (podobno) niż jego kolega z premiery – przyjemny głos, legato wysokiej jakości, wdzięk i doskonała dykcja (niby powinno być dla Niemca w tym wypadku naturalne, ale wszyscy wiemy, że nie zawsze jest). Nie ustępowała mu jego Pamina, Lucyna Jarząbek. Było to moje pierwsze spotkanie z tą artystką i na następne będę czekać z nadzieją. Nasz Papageno, Mikołaj Trąbka to z pewnością duży talent i baryton  mimo szczenięcego wieku (24 lata) już dobrze śpiewający, ale na razie jego głos nie wydaje się rozmiarem odpowiadać TWON. Instrument ten może się z czasem rozwinąć i na to liczę, bo jest niepośledniej klasy. Joanna Moskowicz bez trudności podbiła publiczność wściekłymi ozdobnikami Królowej Nocy. Mateusz Stachura również wzbudził potężny aplauz – jego Monostatos nie tylko był ciekawy jako postać, ale też interesująco zaśpiewany charakterystycznym tenorem. Oba tercety – Dam : Marcelina Beucher, Agata Schmidt i Anna Borucka oraz Chłopców : Adam Siwek, Leon Marut i Mikołaj Winkler brzmiały znakomicie, podobnie jak Zbrojni Mężowie : Pior Maciejewski i Paweł Kołodziej. I tylko Volodymyr  Pankiv zawiódł jako Sarastro  prezentując chropowaty głos i zaledwie poprawne śpiewanie. Cały  spektakl, wymagający żelaznej dyscypliny i precyzji okazał się prawdziwym przebojem i dziełem autentycznej zespołowej roboty jakiej dawno w TWON nie widziałam.
P.S. Zgadnijcie, jak się kończy pierwszy odcinek trzeciego sezonu mego ukochanego serialu "Mozart in the Jungle". " Pa-pa-pa, pa-pa-pa, Papagena..."















Drodzy Czytelnicy w Polsce i szerokim świecie – na Święta życzę, żeby nam wszystkim najpiękniejsza muzyka grała w uszach i sercach. Także jeśli Świąt nie obchodzicie i są to dla Was zwyczajne dni. 

2 komentarze: