piątek, 9 grudnia 2016

Bravo, Bravo Don Pasquale! (w Krakowie)

Świat wokół robi się coraz agresywniejszy i mniej przyjazny – w takich warunkach miło się od niego przynajmniej na chwilę mentalnie odciąć i udać w rejony, w których rzeczywistość, choćby skrzeczała bardzo głośno jest niesłyszalna. Taką terapeutyczną funkcję wyznaczyłam spektaklowi „Don Pasquale” i już wsiadając do pociągu poczułam się świąteczniej i słoneczniej niż na co dzień . Samo zestawienie nazwisk Donizetti – Kwiecień, które tyle przyjemności przyniosło mi w końcu października obiecywało wiele, a tu jeszcze Jerzy Stuhr … Pierwsze recenzje także były entuzjastyczne, więc na niedużej widowni Opery Krakowskiej zasiadłam w oczekiwaniu świetnej zabawy i uczty muzycznej. I tak też się stało, bo szampański nastrój wytworzony przez staromodną w najlepszym słowa sensie inscenizację spowodował, iż pewne niedociągnięcia wokalne liczyły się mniej niż zwykle. Każde padające ze sceny słowo było zgodne z tym, na co patrzyłam, każdy obraz miał wdzięk i styl , oczka puszczane do publiczności były nienachalne, ale wyraźne. Intryga przeprowadzona została tak lekko i sympatycznie, że gorzkawe akcenty, które libretto zawiera gdzieś się pochowały zostawiając wszystko to, co w fabule jasne i urocze. Oczywiście , to nie jest rzecz dla zwolenników regietheatru i jego metod ale tacy raczej nie wybierają „Don Pasquale”. Jerzemu Stuhrowi szczerze gratuluję udanego debiutu (dołączając do chóru usatysfakcjonowanych) i cieszę się bardzo, że można jeszcze przeżyć w operze dwie godziny niezmąconej, czystej radości nie zastanawiając się jakież to przepastne głębie znaczeniowe kryją się za brudnymi tapetami i armaturą sanitarną. Mieliśmy wprawdzie Norinę śpiewającą swoją arię (a raczej jej początek) w wannie, ale był to piękny przedmiot z epoki i służył doskonale podkreśleniu ponętnych kształtów bohaterki. Z kolei Karl Lagerfeld ze swoją bardzo charakterystyczną ekipą pomógł uświadomić współczesnej widowni z jakiego rozmiaru kosztami generowanymi przez młodą żonkę musiał się nieszczęsny Don Pasquale uporać. Gwoli sprawiedliwości powinnam dodać, że zdarzało mi się w czasie spektaklu doznawać ataków deja vu  („Cheti, cheti” przed kurtyną identycznie jak w Met, wędrujące „bukszpanowe” figury jak w warszawskim  ”Don Giovannim”), ale inteligentne czerpanie z dobrych wzorców nie jest wszak grzechem. Kilka entuzjastycznych słów należy się ode mnie młodej scenografce, Alicji Kokosińskiej która zaprojektowała bezwstydnie ładną (a przy tym nieukrywającą swej sztuczności) scenografię. Kostiumy Marii Balcerek były nie tylko piękne i podkreślały charakter postaci ale też miały w sobie element porozumiewawczego mrugnięcia do widza. Orkiestra Opery Krakowskiej prowadzona pewną i energiczną ręką Tomasza Tokarczyka uwolniła pokłady młodzieńczego wigoru nie tracąc przy tym na precyzji (kolejny plus – Jerzy Stuhr pozwolił uwerturze spełnić swoją rolę wprowadzenia w nastrój nie zagadując jej niepotrzebną akcją). Chór, świetnie zakomponowany ruchowo zaprezentował wyrównane brzmienie.  Najsłabszym elementem obsady okazała się niestety Alexandra Flood, tworząca udaną postać sceniczną, ale wokalnie taka sobie. Naprawdę wśród tych podobno ponad dziewięćdziesięciu kandydatek zgłaszających się na casting do roli Noriny nie było nikogo lepszego? Flood dysponuje głosikiem ładniutkim, ale tak maleńkim, że nawet w kameralnej przestrzeni gubi się i niknie, a ensemblach bywają chwile, że wcale go nie słychać. W pierwszej części przedstawienia sopranistce zdarzały się intonacyjne błędy a w górze fragmenty krzykliwe i nieprzyjemnie ostre. Po przerwie przecierałam uszy, bo brzmienie złagodniało i znacznie się ociepliło. Znany z polskich teatrów koreański tenor, Sang-Jun Lee ma warunki do partii Ernesta – ładny, okrągły głos, dobre wyszkolenie techniczne i stylistyczne. Tyle, że ta rola wymaga silniejszej nieco osobowości, bo już w libretcie jest trochę anonimowa – Ernesto wychodzi, śpiewa piękną arię i albo znika, albo pozostaje i nie robi nic. Dariusz Machej stworzył świetną postać tytułową. Jego Don Pasquale, mimo wszystkich swoich wad i śmiesznostek (a może dzięki nim) okazał się człowiekiem sympatycznym. Bas Macheja nie należy do tych przepastnych i wibrujących instrumentów, które tak lubię, ale pan Pasquale nie musi takiego mieć. Wystarczy sprawność stylistyczna, niezłe góry (czasem i bas musi się nimi wykazać) no i duża biegłość techniczna, a tymi wszystkimi cechami artysta się popisał. Inscenizacja  powstała dla Mariusza Kwietnia i oczywiście był on najjaśniejszą gwiazdą wieczoru. Tyle absolutnej swobody, wdzięku, klasy zarówno scenicznej jak wokalnej, tak welurowo brzmiący głos, niebywała łatwość posługiwania się ozdobnikami jakby to był naturalny sposób porozumiewania się -  delicje, proszę Państwa.  Muszę przyznać, że ten przełom jesieni i zimy jest dla mnie wyjątkowo szczęśliwy jeśli chodzi o możliwość spotkań ze sztuką wokalną Kwietnia w różnych jej aspektach. I kiedy w styczniu skończy się  warszawska, romantyczna odsłona trzeba będzie przez najbliższe dwa lata ścigać naszego barytona po świecie, bo polskich planów na ten okres nie ma… Jeszcze dziś studenci Wydziału Wokalno-Aktorskiego mają za to możliwość skorzystania z jego wiedzy i umiejętności  w trzecim i ostatnim dniu kursu mistrzowskiego. A wracając do głównego tematu posta – tytuł, wyjęty wprost z finału opery opisuje całość najdokładniej.

P.S. Pewnie już wiecie, ale gdyby nie … Londyński „Król Roger” z Kwietniem ma nominację do Grammy Award. Byłam na widowni, kiedy go filmowano i bardzo, bardzo mocno trzymam kciuki. Wręczenie nagród 12 lutego. 






Karl i chłopcy przy ukłonach




2 komentarze:

  1. Przyłączam się do tych braw bez żadnych wątpliwości.To były naprawdę dwa fajne wieczory [byłam na przedstawieniach 4-tego i 6-tego].
    Kunszt wokalny i aktorski naszego Kwietnia był najwyższej klasy i jednocześnie można było go jeść łyżkami-był uroczy i przesympatyczy.
    Uważam,że świetnie z zadania wywiązała się orkiestra [a z tym w Krakowie różnie bywało-myślę o inscenizacjach z udziałem MK] brawa dla p.Tokarczyka.Jeżeli idzie o obsadę,żałowałam,że nie usłyszłam drugiej Noriny czyli A.Wolfinger,która głosowo była ponoć zdecydowanie lepsza.I skoro o głosie mowa to panowie D.Machej i S.J.Lee bardziej przypadli mi do gustu niż G.Szostak i A.Lampert.
    Teraz już czekam na Warszawę z Onieginem.I jak zazwyczaj ciekawość pomieszana z niepokojem,myślę o pozostałych solistach rzecz jasna.
    Czy wiesz coś wiecej Papageno na ten temat?
    Pozdrawiam serdecznie,Halina



    OdpowiedzUsuń
  2. O, to byłyśmy na tej małej widowni w tej samej chwili!
    Ja z kolei żałuję, że nie dano szansy Karolinie Wieczorek, która wydaje mi się utalentowaną dziewczyną. A Lamperta chciałabym wreszcie posłuchać na żywo, cóż, może innym razem... Nie, Halino, nie znam tych śpiewaków poza Alisą Kolosovą (słyszałam ją jako Olgę, jest w porządku) i oczywiście Anną Lubańską, która jest tak fantastyczną śpiewaczką, że z pewnością będzie świetna jako Filipiewna. Tatiana z kolei to laureatka Operaliów - trzeba się będzie przekonać na własnych uszach. Leński nie budzi mego zaufania, bo sądząc po repertuarze jaki wykonuje to bardzo lekki głos, ale zawsze można miło się rozczarować. Pozdrawiam kordialnie.

    OdpowiedzUsuń