Świat
wokół robi się coraz agresywniejszy i mniej przyjazny – w takich warunkach miło
się od niego przynajmniej na chwilę mentalnie odciąć i udać w rejony, w których
rzeczywistość, choćby skrzeczała bardzo głośno jest niesłyszalna. Taką
terapeutyczną funkcję wyznaczyłam spektaklowi „Don Pasquale” i już wsiadając do
pociągu poczułam się świąteczniej i słoneczniej niż na co dzień . Samo zestawienie
nazwisk Donizetti – Kwiecień, które tyle przyjemności przyniosło mi w końcu
października obiecywało wiele, a tu jeszcze Jerzy Stuhr … Pierwsze recenzje
także były entuzjastyczne, więc na niedużej widowni Opery Krakowskiej zasiadłam
w oczekiwaniu świetnej zabawy i uczty muzycznej. I tak też się stało, bo
szampański nastrój wytworzony przez staromodną w najlepszym słowa sensie
inscenizację spowodował, iż pewne niedociągnięcia wokalne liczyły się mniej niż
zwykle. Każde padające ze sceny słowo było zgodne z tym, na co patrzyłam, każdy
obraz miał wdzięk i styl , oczka puszczane do publiczności były nienachalne,
ale wyraźne. Intryga przeprowadzona została tak lekko i sympatycznie, że
gorzkawe akcenty, które libretto zawiera gdzieś się pochowały zostawiając
wszystko to, co w fabule jasne i urocze. Oczywiście , to nie jest rzecz dla
zwolenników regietheatru i jego metod ale tacy raczej nie wybierają „Don
Pasquale”. Jerzemu Stuhrowi szczerze gratuluję udanego debiutu (dołączając do
chóru usatysfakcjonowanych) i cieszę się bardzo, że można jeszcze przeżyć w
operze dwie godziny niezmąconej, czystej radości nie zastanawiając się jakież
to przepastne głębie znaczeniowe kryją się za brudnymi tapetami i armaturą
sanitarną. Mieliśmy wprawdzie Norinę śpiewającą swoją arię (a raczej jej
początek) w wannie, ale był to piękny przedmiot z epoki i służył doskonale
podkreśleniu ponętnych kształtów bohaterki. Z kolei Karl Lagerfeld ze swoją
bardzo charakterystyczną ekipą pomógł uświadomić współczesnej widowni z jakiego
rozmiaru kosztami generowanymi przez młodą żonkę musiał się nieszczęsny Don
Pasquale uporać. Gwoli sprawiedliwości powinnam dodać, że zdarzało mi się w
czasie spektaklu doznawać ataków deja vu
(„Cheti, cheti” przed kurtyną identycznie jak w Met, wędrujące
„bukszpanowe” figury jak w warszawskim ”Don
Giovannim”), ale inteligentne czerpanie z dobrych wzorców nie jest wszak grzechem.
Kilka entuzjastycznych słów należy się ode mnie młodej scenografce, Alicji
Kokosińskiej która zaprojektowała bezwstydnie ładną (a przy tym nieukrywającą
swej sztuczności) scenografię. Kostiumy Marii Balcerek były nie tylko piękne i
podkreślały charakter postaci ale też miały w sobie element porozumiewawczego
mrugnięcia do widza. Orkiestra Opery Krakowskiej prowadzona pewną i energiczną
ręką Tomasza Tokarczyka uwolniła pokłady młodzieńczego wigoru nie tracąc przy
tym na precyzji (kolejny plus – Jerzy Stuhr pozwolił uwerturze spełnić swoją
rolę wprowadzenia w nastrój nie zagadując jej niepotrzebną akcją). Chór, świetnie
zakomponowany ruchowo zaprezentował wyrównane brzmienie. Najsłabszym elementem obsady okazała się
niestety Alexandra Flood, tworząca udaną postać sceniczną, ale wokalnie taka
sobie. Naprawdę wśród tych podobno ponad dziewięćdziesięciu kandydatek
zgłaszających się na casting do roli Noriny nie było nikogo lepszego? Flood
dysponuje głosikiem ładniutkim, ale tak maleńkim, że nawet w kameralnej
przestrzeni gubi się i niknie, a ensemblach bywają chwile, że wcale go nie
słychać. W pierwszej części przedstawienia sopranistce zdarzały się intonacyjne
błędy a w górze fragmenty krzykliwe i nieprzyjemnie ostre. Po przerwie
przecierałam uszy, bo brzmienie złagodniało i znacznie się ociepliło. Znany z
polskich teatrów koreański tenor, Sang-Jun Lee ma warunki do partii Ernesta –
ładny, okrągły głos, dobre wyszkolenie techniczne i stylistyczne. Tyle, że ta
rola wymaga silniejszej nieco osobowości, bo już w libretcie jest trochę
anonimowa – Ernesto wychodzi, śpiewa piękną arię i albo znika, albo pozostaje i
nie robi nic. Dariusz Machej stworzył świetną postać tytułową. Jego Don
Pasquale, mimo wszystkich swoich wad i śmiesznostek (a może dzięki nim) okazał się
człowiekiem sympatycznym. Bas Macheja nie należy do tych przepastnych i
wibrujących instrumentów, które tak lubię, ale pan Pasquale nie musi takiego
mieć. Wystarczy sprawność stylistyczna, niezłe góry (czasem i bas musi się nimi
wykazać) no i duża biegłość techniczna, a tymi wszystkimi cechami artysta się
popisał. Inscenizacja powstała dla
Mariusza Kwietnia i oczywiście był on najjaśniejszą gwiazdą wieczoru. Tyle
absolutnej swobody, wdzięku, klasy zarówno scenicznej jak wokalnej, tak
welurowo brzmiący głos, niebywała łatwość posługiwania się ozdobnikami jakby to
był naturalny sposób porozumiewania się -
delicje, proszę Państwa. Muszę
przyznać, że ten przełom jesieni i zimy jest dla mnie wyjątkowo szczęśliwy
jeśli chodzi o możliwość spotkań ze sztuką wokalną Kwietnia w różnych jej aspektach.
I kiedy w styczniu skończy się
warszawska, romantyczna odsłona trzeba będzie przez najbliższe dwa lata
ścigać naszego barytona po świecie, bo polskich planów na ten okres nie ma… Jeszcze dziś studenci Wydziału Wokalno-Aktorskiego mają za to możliwość skorzystania z jego wiedzy i umiejętności w trzecim i ostatnim dniu kursu mistrzowskiego. A wracając do głównego tematu posta – tytuł,
wyjęty wprost z finału opery opisuje całość najdokładniej.
P.S.
Pewnie już wiecie, ale gdyby nie … Londyński „Król Roger” z Kwietniem ma
nominację do Grammy Award. Byłam na widowni, kiedy go filmowano i bardzo,
bardzo mocno trzymam kciuki. Wręczenie nagród 12 lutego.
Karl i chłopcy przy ukłonach |
Przyłączam się do tych braw bez żadnych wątpliwości.To były naprawdę dwa fajne wieczory [byłam na przedstawieniach 4-tego i 6-tego].
OdpowiedzUsuńKunszt wokalny i aktorski naszego Kwietnia był najwyższej klasy i jednocześnie można było go jeść łyżkami-był uroczy i przesympatyczy.
Uważam,że świetnie z zadania wywiązała się orkiestra [a z tym w Krakowie różnie bywało-myślę o inscenizacjach z udziałem MK] brawa dla p.Tokarczyka.Jeżeli idzie o obsadę,żałowałam,że nie usłyszłam drugiej Noriny czyli A.Wolfinger,która głosowo była ponoć zdecydowanie lepsza.I skoro o głosie mowa to panowie D.Machej i S.J.Lee bardziej przypadli mi do gustu niż G.Szostak i A.Lampert.
Teraz już czekam na Warszawę z Onieginem.I jak zazwyczaj ciekawość pomieszana z niepokojem,myślę o pozostałych solistach rzecz jasna.
Czy wiesz coś wiecej Papageno na ten temat?
Pozdrawiam serdecznie,Halina
O, to byłyśmy na tej małej widowni w tej samej chwili!
OdpowiedzUsuńJa z kolei żałuję, że nie dano szansy Karolinie Wieczorek, która wydaje mi się utalentowaną dziewczyną. A Lamperta chciałabym wreszcie posłuchać na żywo, cóż, może innym razem... Nie, Halino, nie znam tych śpiewaków poza Alisą Kolosovą (słyszałam ją jako Olgę, jest w porządku) i oczywiście Anną Lubańską, która jest tak fantastyczną śpiewaczką, że z pewnością będzie świetna jako Filipiewna. Tatiana z kolei to laureatka Operaliów - trzeba się będzie przekonać na własnych uszach. Leński nie budzi mego zaufania, bo sądząc po repertuarze jaki wykonuje to bardzo lekki głos, ale zawsze można miło się rozczarować. Pozdrawiam kordialnie.