środa, 11 stycznia 2017

"Nabucco" w Met



Stareńka produkcja (2001), na scenie wiekowy jak na aktywnego śpiewaka bohater tytułowy, za pulpitem równie niemłody i bardzo schorowany dyrygent. Czy to może dobrze wróżyć spektaklowi? Miałam takie wątpliwości, ale ageizm należy zwalczać więc  dałam szansę transmitowanemu z Nowego Jorku „Nabucco”. Oczywiście oprócz kwestii kalendarzowych w grę wchodzi inny, bez końca omawiany we wszystkich recenzjach problem – czy tenor, nawet o ciemnej barwie i pozycji żyjącego bóstwa sceny operowej powinien zabierać robotę barytonom. Moim zdaniem – lepiej nie, ale … No właśnie, gdzież te pokrzywdzone przez tenora rzesze barytonów verdiowskich, którym odebrał chleb? Nie ma, niestety. A samoczynnie nasuwa się kolejny argument – dziesiątki razy słuchaliśmy wykonań, w których typ głosu artysty niezupełnie był zgodny z tym, co zapisano w nutach i nie rozdzierano szat, jak czyni się w  tym konkretnym przypadku. Dajmy więc sobie z tym spokój i skupmy na tym, co zobaczyliśmy i usłyszeliśmy. Inscenizacja Elijaha Moshinsky’ego jest dla niego typowa – ostentacyjnie staromodna, dosyć bogata, w kostiumach z epoki, opowiedziana po kolei i bez eksperymentów. Takie przedstawienia chyba nawet w Met zaczynają już mieć opinię zakurzonych reliktów przeszłości i zapewne niebawem umrą śmiercią naturalną. Zbliża się czas, w którym młodzi odbiorcy opery nie będą już mieli szans na zobaczenie klasyki wystawionej po bożemu, bo komu by się chciało szukać wśród starych DVD … Ja należę do pokolenia wychowanego na takich produkcjach i chociaż także odczuwam ich nieprzystawalność do dzisiejszych trendów od czasu do czasu lubię sobie przypomnieć jak się dawniej opery pokazywało. W związku z tym nic mnie w tym spektaklu boleśnie nie uwierało, ale też nic nie ekscytowało ani  nie dawało do myślenia. Mam tylko pewną pretensję do J. Knighten Smita, który pilnował wznowienia o brak wsparcia strony aktorskiej u solistów. Kto w tym kierunku utalentowany, jak Domingo czy Jamie Barton sam dał sobie radę, z resztą było kiepskawo. Muzycznie rzecz wsparła się na barkach dwóch nie tak kruchych jak mogłoby się wydawać dżentelmenów. James Levine i Placido Domingo wciąż, po wielu latach i setkach wspólnych występów (jak skrupulatnie wyliczono to był ich 329-ty raz w Met, a gdzie inne teatry i nagrania) stanowią zwycięską drużynę, której się nie zmienia. Ze zdumieniem patrzyłam na siłę dyrygującego z wózka inwalidzkiego Levine’a, na cieszącą oko pasję z jaką pracował. To plus oczywista miłość jaką swego mistrza darzy orkiestra przełożyło się na żywą, energetyczną interpretację muzyki. Domingo jest obecnie w znakomitej formie wokalnej, to był stanowczo jego najlepszy Nabucco. Oczywiście tym, co nadal robi na odbiorcach wrażenie kolosalne jest jego osobowość i naturalny autorytet co podparte starannie przemyślaną interpretacją roli sprawia, że już nie tęsknię za prawdziwym barytonem chcąc podziwiać ten fenomen jak najdłużej. Wiem, że nie wszyscy tak to odbierają  - ale cóż – jak tak mam i pewnie już zawsze dobre występy Dominga będą mnie zachwycać a słabsze martwić. Tym razem nie  było powodów do tego ostatniego. Żal mi troszkę było, że ukraiński bas Dmitry Belosselskiy nie dorównał poziomem wokalnym swym kolegom. To bardzo ładny głos o prawdziwych basowych wibrujących dołach, ale instrument liryczny raczej, pozbawiony siły niezbędnej do roli Zaccarii , zwłaszcza przy gigantycznej widowni jaką dysponuje Met. Belosselskiy ma ponadto wyraźny problem z górą skali. Szkoda, bo kiedy muzyka wymaga pięknego brzmienia , długich fraz w średnicy jego głos brzmiał pięknie. Liudmyla Monastyrska śpiewa karkołomną partię Abigaile od lat, ale wbrew zasłyszanym doniesieniom szczególnych szkód jej to nie uczyniło. To wciąż sopran o niesamowitej potędze i giętkości zdolny do pokonania trudności roli z pozorną łatwością. Jedyne, co mi w śpiewaniu Monastyrskiej przeszkadza, to wrażenie jakbym miała przed uszami dwie zupełnie różne wokalistki, różnice barwowe w całej skali są za duże. Takie zjawisko występuje naturalnie u kontraltów, ale u sopranów być go nie powinno. Drugoplanowe postaci Feneny i Ismaela zyskały obsadę wręcz luksusową – Jamie Barton i Russell Thomas podarowali im swe piękne, pełne, bogate głosy i oboje śpiewali wspaniale. A na finał posta – oczywiście chór,  główny bohater „Nabucca”, któremu Verdi napisał nie tylko nieśmiertelny przebój (często, także i tu bisowany), ale całą świetną rolę. I chociaż ja najbardziej w niej lubię scenę z drugiego aktu, w której chór staccato dialoguje z Ismaelem  także poddałam się urokowi „Va, pensiero” . Śpiewacy z Met wykonali tę arię po mistrzowsku. Całą resztę niemałej partii też. 



4 komentarze:

  1. Papageno,

    jeśli opisana inscenizacja "Nabucco" jest "stareńka", to co powiedzieć o inscenizacji "Toski" z 1958 roku, która wciąż jest w repertuarze Wiener Staatsoper?
    Transmitowane przedstawienie bardzo mi się podobało, Maestro Domingo rzeczywiście jest w znakomitej formie wokalnej i aktorskiej.
    Jola

    OdpowiedzUsuń
  2. To jak na inscenizację już wiek matuzalemowy. Mam na ten temat kilka refleksji, także o tym jak z czasem zmienia się percepcja - własnie "zaliczyłam" 15- letniego "Oniegina" z TWON, przede mną jeszcze jeden spektakl i pewnie będzie z tego post.

    OdpowiedzUsuń
  3. Witam,

    W sumie miałem podobne odczucia - choć Domingo miał wyraźne problemy wokalne w akcie II, po przerwie zrekompensował wszystko z nawiązką (w ogóle, mam wrażenie, że z roku na rok role barytonowe wychodzą mu coraz lepiej). Był zresztą niezbędny na tym przedstawieniu, bo choć pozostali soliści dobrze się spisali, żaden z nich nie popisał się aktorsko. Co do basa, mam wrażenie, że Belosselskiy nie do końca ogarnął akustykę sali albo technik nadzorujący transmisję coś skopał, bo generalnie problemy z górnym rejestrem miałem z nim tylko w pierwszym akcie (dźwięk brzmiał wręcz świdrująco).

    A stara produkcja jak najbardziej mi się podoba - zresztą jak większość tradycyjnych przedstawień. Ale tak to już jest z nami, leciwymi 25-latkami, tylko byśmy siedzieli w muzealnych salach...

    Generalnie to druga z rzędu (po "L'amour de loin") transmisja z MET, która bardzo przypadła mi do gustu, mam nadzieję, że "Rusałka" też mnie nie zawiedzie.

    Serdecznie pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  4. Ja też liczę na tę "Rusałkę", chociaż mam wątpliwości co do Opolais. Jeśli będzie w formie czeka nas sporo przyjemności.Eric Owens zawiódł mnie nieco w "L'Amour de loin" , ale na jego Wodnika czekam.
    Domingo jak mi się wydaje nauczył się rozpoznawać, która partia barytonowa leży w jego głosie - poza Nabucco jest jeszcze doża Foscari, Boccanegra czy Germont senior. Natomiast Makbet czy Hrabia Luna - niekoniecznie. A poza tym - czego by nie zrobił, i tak publicznośc będzie go kochać. Jest za co.
    Pozdrawiam wzajemnie.

    OdpowiedzUsuń