środa, 1 marca 2017

"Semiramida" z Monachium



„Semiramida” mieści w sobie wszystkie elementy konieczne do potwierdzenia tezy zawartej w tytule mojego bloga. Idiotyzm reprezentuje oczywiście libretto. Nie znając literackiego oryginału nie mogę stwierdzić, czy winę ponosi wielki Voltaire czy librecista Gaetano Rossi, podejrzewam obu pospołu. Gdyby nawet wszystko inne w tym tekście było wzorcowo logiczne i sensowne finał unieważniłby pozytywy  - Arsace przypadkowo, po ciemku zabija  Semiramidę myśląc, że wbija nóż w zdradzieckie serce Assura. Ten chwyt z przypadkowym zabójcą  uśmiercającym nie tego, co trzeba znajdziemy w innych operach, przede wszystkim w „Trubadurze”, gdzie Azucena  równie nieświadomie wpycha w płomienie własne dziecko. Nie ma w dziejach gatunku takiego przypadku, żeby to miało sens. Ale oprócz idiotyzmu mamy jeszcze boskość, reprezentowaną oczywiście przez muzykę Gioacchino Rossiniego. Przyznaję, że nie bardzo lubiąc poważną jego twórczość, do „Semiramidy” mam słabość ze względu na partyturę właśnie. Najwyraźniej nie ja jedna, bo mimo wszelkich trudności wykonawczych opera ta nigdy nie opuściła żelaznego repertuaru, ostatnio przeżywa nawet pewien renesans. A jednak zmierzenie się z nią wymaga współcześnie sporej odwagi, oznacza stanięcie w szranki z wielkimi Semiramidami (Joan Sutherland, Montserrat Caballe, June Anderson, Mariella Devia czy nawet Katia Ricciarelli) i Arscacesami (Ewa Podleś, Marilyn Horne, Lucia Valentini Terrani) przeszłości. Bayerische Staatsoper podjęła ryzyko i chwała jej za to. Inscenizacja Davida Aldena nie zaleca się szczególną urodą ani konsekwencją. Mnie to wyglądało tak, jakby reżyser nie bardzo potrafił się zdecydować co właściwie chce nam pokazać i w rezultacie mamy na scenie mieszankę oszczędnej, współczesnej scenografii z kostiumami na bogato i orientalnie. Czasami tego rodzaju pomysł bywa trafiony, ale nie tym razem – wszystko to nie sprawia wrażenia spójnej koncepcji. Akcję przeniesiono ze starożytnego Babilonu do jakiejś objętej kultem jednostki azjatyckiej dyktatury. Najbardziej przypomina to Iran z czasów szacha, bo obserwujemy wyraźnie także powierzchowne naśladownictwo amerykańskiego szacunku dla „pierwszej rodziny”.   Z postaci głównych zastanawia i jednocześnie trochę śmieszy księżniczka Azema, osobliwa już w tekście. Na widok tej panny dyszy straszliwą żądzą aż trzech męskich bohaterów opowieści, ona zaś nie bardzo może objawić własne preferencje, bo ma do zaśpiewania kilka wersów recytatywu i tyle. Piotr Kamiński nazywa ją uroczo „cudowną ektoplazmą, w którą autorzy zapomnieli tchnąć życie”. A my widzimy łysą, pomalowaną na złoto istotę przypominającą  staroegipskiego kapłana trzepoczącą nerwowo bardzo długimi rękawami złotej sukni. Co czyni męskie do niej upodobanie lekko perwersyjnym. Poza tym Alden postanowił rozbroić finałowy absurd niezamierzonego matkobójstwa i Arsace podrzyna Semiramidzie gardło świadomie, a to stoi w sprzeczności z tekstem i robi bohatera nieodrodnym dziedzicem mamusi. Żebyśmy na pewno nie przegapili znaczenia czynu Arsace wyciąga w naszą stronę skrwawione dłonie … Jest w tym przedstawieniu więcej momentów budzących nieplanowany uśmiech, ale chociaż są w nim jako tako zarysowani bohaterowie, przynajmniej ta trójka, której librecista dał szansę (nie było ich w obowiązującej w latach 80-tych i 90-tych inscenizacji Pizziego - ). Nie dał jej tenorowi, który pojawił się w partyturze nie dlatego, że był do czegoś potrzebny, tylko z konieczności zaspokojenia wybujałych ambicji miejscowego gwiazdora. W związku z tym Idreno ma do zaśpiewania dwie arie (podczas, gdy tytułowa postać tylko jedną), w tym pierwszą karkołomną a poza tym niewiele -  można by go wyciąć bez żadnego uszczerbku dla opowiadanej fabuły. Lawrence Brownlee świetnie wyglądał w białym, migoczącym klejnotami kostiumie, ale zagrać nie miał czego. Jego całe działanie sceniczne ograniczyło się do zarzucenia sobie Azemy na ramię niczym worka kartofli – po arii na szczęście, więc dźwiganie ciężaru nie odbito się negatywnie na możliwościach oddechowych. Śpiewał bardzo dobrze, dziarsko pokonując trudności najeżonych skomplikowanymi ozdobnikami arii. Debiutujący w partii Asssura Alex Esposito znalazł się na drugim biegunie aktorskiej aktywności czyniąc swą arię z drugiego aktu wielką sceną szaleństwa i używając bardzo ekspresyjnych środków wyrazu. Od początku miałam wrażenie, że Esposito świetnie bawi się rolą psychopatycznego złola (wybaczcie kolokwializm) a utwierdziłam w tym przekonaniu na widok niezmiernie efektownego zeza zbieżnego w tej scenie. Wokalnie – no cóż, artysta nie dorównał Samuelowi Rameyowi, ale to kwestia gatunku głosu. Bas-baryton zazwyczaj jest bardziej giętki i zwinny od basa, ale barwowo mu ustępuje, nie prezentując basowej głębi. W każdym razie ozdobniki nie sprawiały Esposito problemów  a kreację można uznać za udaną. Joyce DiDonato nie do końca przekonała mnie do swojej Semiramidy – koloratura była troszkę zamazana i nie zawsze precyzyjna, w górze jej piękny głos nabiera lekkiej skrzypliwości. DiDonato nie jest chyba najlepszą interpretatorką Rossiniego – ani jej Rosina, ani Elena ani teraz Semiramida nie są szczególnie stylowe. Oczywiście to nie porażki, ale też nie wielki sukces (mimo owacji i pozytywnych recenzji). Winę za taki mój odbiór ponosi zapewne bezpośrednie porównanie z Danielą Barcelloną, która wciąż pozostaje dla mnie źródłem zachwytu – niesamowita biegłość techniczna stanowi u niej, tak jak powinna tylko podstawę, rzecz zupełnie oczywistą. Dalej mamy ciepło i zaokrąglenie głosu, jego nośność (dla Barcelony nie ma gorszych miejsc na scenie, co było wyraźnie słyszalne w arii z drugiego aktu wykonywanej w głębi dekoracji), biegłość wyrazowa. Ale tym co zwraca uwagę szczególnie jest świadomość stylistyczna – jej Rossini brzmi jak Rossini, nie jak Donizetti czy Bellini, co zdarza się koleżankom po fachu. Michele Mariotti nie należy do "moich” dyrygentów, jednak tym razem muszę mu oddać sprawiedliwość – uwertura była świetnie zagrana, potem – jeszcze lepiej – potoczyście, z wdziękiem, dramatycznie gdzie trzeba, bez zagłuszania solistów.
W przyszłym sezonie Met wznowi swój bogaty, tradycyjny spektakl „Semiramidy” w bardzo obiecującej obsadzie – Angela Meade, Ildar Abdrazakov, Javier Camarena, szczególnie zaś czekam na Arsacesa mojej ulubienicy Elizabeth DeShong.  Konfrontacja z legendarną obsadą tego przedstawienia (Anderson, Horne, Ramey) może być fascynująca.
P.S. BSO zdecydowała się na nieplanowaną wcześniej transmisję - już 18 marca będzie można obejrzeć chyba najbardziej ekscytującą parę współczesnej opery - Anję Harteros i Jonasa Kaufmanna w operze "Andrea Chenier".








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz