„Semiramida” mieści w sobie wszystkie elementy konieczne do
potwierdzenia tezy zawartej w tytule mojego bloga. Idiotyzm reprezentuje oczywiście
libretto. Nie znając literackiego oryginału nie mogę stwierdzić, czy winę
ponosi wielki Voltaire czy librecista Gaetano Rossi, podejrzewam obu pospołu.
Gdyby nawet wszystko inne w tym tekście było wzorcowo logiczne i sensowne finał
unieważniłby pozytywy - Arsace
przypadkowo, po ciemku zabija Semiramidę
myśląc, że wbija nóż w zdradzieckie serce Assura. Ten chwyt z przypadkowym
zabójcą uśmiercającym nie tego, co
trzeba znajdziemy w innych operach, przede wszystkim w „Trubadurze”, gdzie
Azucena równie nieświadomie wpycha w
płomienie własne dziecko. Nie ma w dziejach gatunku takiego przypadku, żeby to
miało sens. Ale oprócz idiotyzmu mamy jeszcze boskość, reprezentowaną
oczywiście przez muzykę Gioacchino Rossiniego. Przyznaję, że nie bardzo lubiąc
poważną jego twórczość, do „Semiramidy” mam słabość ze względu na partyturę
właśnie. Najwyraźniej nie ja jedna, bo mimo wszelkich trudności wykonawczych
opera ta nigdy nie opuściła żelaznego repertuaru, ostatnio przeżywa nawet
pewien renesans. A jednak zmierzenie się z nią wymaga współcześnie sporej
odwagi, oznacza stanięcie w szranki z wielkimi Semiramidami (Joan Sutherland,
Montserrat Caballe, June Anderson, Mariella Devia czy nawet Katia Ricciarelli)
i Arscacesami (Ewa Podleś, Marilyn Horne, Lucia Valentini Terrani) przeszłości.
Bayerische Staatsoper podjęła ryzyko i chwała jej za to. Inscenizacja Davida
Aldena nie zaleca się szczególną urodą ani konsekwencją. Mnie to wyglądało tak,
jakby reżyser nie bardzo potrafił się zdecydować co właściwie chce nam pokazać
i w rezultacie mamy na scenie mieszankę oszczędnej, współczesnej scenografii z
kostiumami na bogato i orientalnie. Czasami tego rodzaju pomysł bywa trafiony,
ale nie tym razem – wszystko to nie sprawia wrażenia spójnej koncepcji. Akcję
przeniesiono ze starożytnego Babilonu do jakiejś objętej kultem jednostki
azjatyckiej dyktatury. Najbardziej przypomina to Iran z czasów szacha, bo
obserwujemy wyraźnie także powierzchowne naśladownictwo amerykańskiego szacunku
dla „pierwszej rodziny”. Z postaci
głównych zastanawia i jednocześnie trochę śmieszy księżniczka Azema, osobliwa
już w tekście. Na widok tej panny dyszy straszliwą żądzą aż trzech męskich
bohaterów opowieści, ona zaś nie bardzo może objawić własne preferencje, bo ma
do zaśpiewania kilka wersów recytatywu i tyle. Piotr Kamiński nazywa ją uroczo
„cudowną ektoplazmą, w którą autorzy zapomnieli tchnąć życie”. A my widzimy
łysą, pomalowaną na złoto istotę przypominającą
staroegipskiego kapłana trzepoczącą nerwowo bardzo długimi rękawami
złotej sukni. Co czyni męskie do niej upodobanie lekko perwersyjnym. Poza tym
Alden postanowił rozbroić finałowy absurd niezamierzonego matkobójstwa i Arsace
podrzyna Semiramidzie gardło świadomie, a to stoi w sprzeczności z tekstem i robi
bohatera nieodrodnym dziedzicem mamusi. Żebyśmy na pewno nie przegapili
znaczenia czynu Arsace wyciąga w naszą stronę skrwawione dłonie … Jest w tym
przedstawieniu więcej momentów budzących nieplanowany uśmiech, ale chociaż są w
nim jako tako zarysowani bohaterowie, przynajmniej ta trójka, której librecista
dał szansę (nie było ich w obowiązującej w latach 80-tych i 90-tych
inscenizacji Pizziego - ). Nie dał jej tenorowi, który pojawił się w partyturze
nie dlatego, że był do czegoś potrzebny, tylko z konieczności zaspokojenia
wybujałych ambicji miejscowego gwiazdora. W związku z tym Idreno ma do
zaśpiewania dwie arie (podczas, gdy tytułowa postać tylko jedną), w tym
pierwszą karkołomną a poza tym niewiele -
można by go wyciąć bez żadnego uszczerbku dla opowiadanej fabuły.
Lawrence Brownlee świetnie wyglądał w białym, migoczącym klejnotami kostiumie,
ale zagrać nie miał czego. Jego całe działanie sceniczne ograniczyło się do
zarzucenia sobie Azemy na ramię niczym worka kartofli – po arii na szczęście,
więc dźwiganie ciężaru nie odbito się negatywnie na możliwościach oddechowych.
Śpiewał bardzo dobrze, dziarsko pokonując trudności najeżonych skomplikowanymi
ozdobnikami arii. Debiutujący w partii Asssura Alex Esposito znalazł się na
drugim biegunie aktorskiej aktywności czyniąc swą arię z drugiego aktu wielką
sceną szaleństwa i używając bardzo ekspresyjnych środków wyrazu. Od początku
miałam wrażenie, że Esposito świetnie bawi się rolą psychopatycznego złola
(wybaczcie kolokwializm) a utwierdziłam w tym przekonaniu na widok niezmiernie
efektownego zeza zbieżnego w tej scenie. Wokalnie – no cóż, artysta nie
dorównał Samuelowi Rameyowi, ale to kwestia gatunku głosu. Bas-baryton
zazwyczaj jest bardziej giętki i zwinny od basa, ale barwowo mu ustępuje, nie
prezentując basowej głębi. W każdym razie ozdobniki nie sprawiały Esposito
problemów a kreację można uznać za
udaną. Joyce DiDonato nie do końca przekonała mnie do swojej Semiramidy –
koloratura była troszkę zamazana i nie zawsze precyzyjna, w górze jej piękny
głos nabiera lekkiej skrzypliwości. DiDonato nie jest chyba najlepszą
interpretatorką Rossiniego – ani jej Rosina, ani Elena ani teraz Semiramida nie
są szczególnie stylowe. Oczywiście to nie porażki, ale też nie wielki sukces
(mimo owacji i pozytywnych recenzji). Winę za taki mój odbiór ponosi zapewne bezpośrednie
porównanie z Danielą Barcelloną, która wciąż pozostaje dla mnie źródłem
zachwytu – niesamowita biegłość techniczna stanowi u niej, tak jak powinna
tylko podstawę, rzecz zupełnie oczywistą. Dalej mamy ciepło i zaokrąglenie
głosu, jego nośność (dla Barcelony nie ma gorszych miejsc na scenie, co było
wyraźnie słyszalne w arii z drugiego aktu wykonywanej w głębi dekoracji),
biegłość wyrazowa. Ale tym co zwraca uwagę szczególnie jest świadomość
stylistyczna – jej Rossini brzmi jak Rossini, nie jak Donizetti czy Bellini, co
zdarza się koleżankom po fachu. Michele Mariotti nie należy do "moich”
dyrygentów, jednak tym razem muszę mu oddać sprawiedliwość – uwertura była
świetnie zagrana, potem – jeszcze lepiej – potoczyście, z wdziękiem,
dramatycznie gdzie trzeba, bez zagłuszania solistów.
W przyszłym sezonie Met wznowi swój bogaty, tradycyjny
spektakl „Semiramidy” w bardzo obiecującej obsadzie – Angela Meade, Ildar
Abdrazakov, Javier Camarena, szczególnie zaś czekam na Arsacesa mojej
ulubienicy Elizabeth DeShong.
Konfrontacja z legendarną obsadą tego przedstawienia (Anderson, Horne, Ramey) może być
fascynująca.
P.S. BSO zdecydowała się na nieplanowaną wcześniej transmisję - już 18 marca będzie można obejrzeć chyba najbardziej ekscytującą parę współczesnej opery - Anję Harteros i Jonasa Kaufmanna w operze "Andrea Chenier".
P.S. BSO zdecydowała się na nieplanowaną wcześniej transmisję - już 18 marca będzie można obejrzeć chyba najbardziej ekscytującą parę współczesnej opery - Anję Harteros i Jonasa Kaufmanna w operze "Andrea Chenier".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz