W ostatnich czasach „Andrea Chénier” trafia na te z największych
scen operowych, które stać na zatrudnienie Jonasa Kaufmanna. Zadebiutował w
roli tytułowej dwa lata temu, w londyńskiej ROH, na przyszły sezon trzy
spektakle dumnie zapowiada Teatro Liceu. O trudnościach wystawieniu opery
Giordana, o osobliwych warunkach w jakich powstała i o tym, dlaczego Kaufmann jest obecnie jedynym
znanym powszechnie tenorem zdolnym karkołomnemu zadaniu podołać pisałam tu - http://operaczyliboskiidiotyzm.blogspot.com/2015/02/poezja-i-zapa-rewolucyjny-andrea.html- przy okazji przedstawienia z ROH, nie będę więc do tego wracać. Podzielę się
z Wami wrażeniami z nieoczekiwanego prezentu, jaki uczyniła operomaniakom na
całym świecie Bayerische Staatsoper transmitując swoją inscenizację „Andrei Chéniera”. Zanim jednak przejdę do
konkretów kilka uwag, które nasunęły mi się jeszcze przed godziną zero.
Monachijski teatr już na starcie jest wygrany, bo ma do dyspozycji nie tylko
Kaufmanna, ale także Anję Harteros. Jak wielki to handicap wiedzą pewnie
dyrektorzy obsad od Buenos Aires po Tokio. Harteros poza Europą, a nawet poza Niemcami jest
trudno uchwytna, często odwołuje występy ze względu na chorobę męża przy którym
chce być w trudnych chwilach. Do tego dochodzą zwykłe, trapiące śpiewaków
dolegliwości – zaziębienia, alergie itd. Kaufmann zaś po kolejnym, bardzo
poważnym ostrzeżeniu jakiego ostatnio udzieliła mu natura podjął decyzję o
ograniczeniu aktywności zawodowej głównie do Europy z jednym wyjazdem poza nasz
kontynent w sezonie. Ofiarą padła Met, która zaraz po ogłoszeniu udziału tenora
w premierze nowej „Toski” dowiedziała się, że nic z tego – on na
2017/18 wybrał Australię. Tym samym amerykańscy melomani już czwarty rok będą
tęsknić za największą męską gwiazdą światowej opery. A będąc razem na scenie
Harteros i Kaufmann wytwarzają niezwykłe
napięcie i atmosferę zaiste magiczną, o czym wie każdy, kto miał przywilej
widzieć ich i słyszeć na żywo (i nie tylko, bo to się częściowo przenosi i
przez ekran). Bardziej szczegółową analizę zjawiska i historię wspólnych
występów znajdziecie tu - https://www.opera-online.com/fr/articles/jonas-kaufmann-anja-harteros-histoire-dune-collaboration. To przewaga Monachium. A minusy? Są, niestety. Stolica Bawarii to, jak całe
Niemcy matecznik regieoper, co znaczy, że nowe produkcje są zazwyczaj brzydkie,
ponure, bez wdzięku i czasem wręcz absurdalne. Nie wszystkie oczywiście, ale
większość – co mogę śmiało potwierdzić jako bywalczyni Nationaltheater. Nie
jeżdżę tam dla inscenizacji, tylko dla wrażeń muzycznych, bo te są tam na ogół
na wysokim poziomie. Co gorsza kilka trzymających się jeszcze w repertuarze
starych, dobrych produkcji dokonuje żywota i jest zastępowane „nowoczesnymi”. W
2016 zakończyła się na przykład eksploatacja „Wesela Figara” w reżyserii
Dietera Dorna, które miało premierę w 1997. Nowe „Wesele” ma się pojawić w
przyszłym sezonie (ogłoszenie szczegółowych planów BSO można obserwować przez
Internet 2 kwietnia o 10.30) i już wiadomo, że będzie to wersja współczesna.
Szkoda bardzo, bo dotychczasowa była oszczędna scenograficznie, ale piękna.
Wiedząc to wszystko zastanawiałam się jaki będzie monachijski „Andrea Chénier“.
Fakt, że reżyserię powierzono Philippowi Stölzlowi uznałam za obiecujący. Jak dotąd
miałam z jego pracami do czynienia dwa razy – „Trubadur” z DOB i „Cav/Pag” z Salzburga
są różne w charakterze, ale nietrudno w nich znaleźć punkty wspólne. Żelazna
konsekwencja w prowadzeniu akcji i spójność koncepcji obu dobrze wróżyły. Poza
tym Stölzl jest filmowcem i właśnie takie, filmowe spojrzenie przenosi na scenę
łącząc je z dużą wrażliwością plastyczną. Tyle teorii i przewidywań, praktyka okazała się z nimi w zasadzie zgodna,
ale nie trzeba było czekać do premiery, żeby rozpętała się wielka dyskusja w
mediach. Nikt wprawdzie nie widział spektaklu, ale wielu miało już opinię.
Skupiono się oczywiście na jednym, widocznym na zdjęciu z próby szczególe. Z
fotki dowiedzieliśmy się, że tym razem nic nie zostanie nam oszczędzone i
zobaczymy gilotynę w akcji oraz kata z głową bohatera w ręku. Tumult był taki,
że w oknie wystawowym BSO pojawił się lekko ironiczny komentarz „Kochani
wielbiciele, nie panikujcie. Jonas Kaufmann zachował głowę i będzie śpiewał
dzisiejszego wieczoru”. Wszystko
podgrzało atmosferę do czerwoności a ja w sobotę zasiadłam do oglądania dziwnie spokojna o
poziom muzyczny i bardzo ciekawa czy było o co wszczynać hałas. No i … Po pierwsze i najważniejsze reżyser
postanowił pozostawić akcję tam, gdzie jej miejsce czyli w końcu osiemnastego
wieku, w rewolucyjnym Paryżu. Po drugie,
jak to już u niego widzieliśmy wraz ze współscenografką Heike Vollmer podzielił scenę na segmenty z
akcją rozgrywającą się w nich symultanicznie. Ten chwyt stosowany bywa obecnie
aż nazbyt chętnie, ale tu zdał egzamin. Wszystko, co działo się w
poszczególnych kubikach miało sens i było uzasadnione, poza tym w innych
okolicznościach scenograficznych nie zobaczylibyśmy aż tylu miejsc : pałacowych
salonów, ciemnych i klaustrofobicznie ciasnych piwnic dla służby, paryskiej
ulicy i miasta podziemnego pod nią, lupanaru, antyszambrów rewolucyjnej
biurokracji, trybunału, lochów i wreszcie placu na którym stoi gilotyna. Całość
perfekcyjnie zgrana w sposób godny najwyższego podziwu. Warunkiem powodzenia
takiej konstrukcji spektaklu jest umiejętność operowania masami, którą Stölzl
ma w małym palcu. Także bohaterowie drugoplanowi mieli co robić i zdawali się
na scenie niezbędni – żadne z nich nie służyło tylko podaniu repliki
protagoniście bądź wręczeniu przysłowiowej upadłej chusteczki damie a każde
było osobowością, a nie rekwizytem. Relacje między postaciami zarysowano
znakomicie, z drobnym tylko przesunięciem akcentów w akcie pierwszym, gdzie Chénier jest wyraźnie na salonach elementem obcym – potyka się, ukradkiem podbiera kąski – ma
służyć rozrywce możnych, wie o tym i czuje się fatalnie. Maddalena zaś nie jest
niedojrzałym i egoistycznym dziewczątkiem (najlepiej czuje się w pomieszczeniach służby, gdzie nikt nie zwraca na nią uwagi - czyli bywała tam często), a jej kokietliwe rozchichotanie bierze się z niepewności uczuć mężczyzny, którego już kocha. I jak się dalej okaże jest to
miłość bardzo dorosła, zmysłowa, nielicząca się z konsekwencjami. Trudno mi tu
opisywać rozwiązania poszczególnych scen, ale muszę się odnieść do zarzutu
stawianego tej produkcji przez niektórych – to, że pokazuje się nam nie tylko
spadające ostrze gilotyny, ale także
tortury jakim poddawany jest Chénier czy
zwłoki Hrabiny de Coigny wynika wprost z ogólnej koncepcji reżyserskiej i nie
jest tanim chwytem „pour épater le bourgeois“. Na początku,
obserwując codzienność służby mamy zobaczyć skąd rewolucja się wzięła, potem
jakie wydała owoce. Przecież to dokładnie to, czego żąda libretto i tekst
muzyczny! Jedynym naddatkiem jest postać upiornie ucharakteryzowanego błazna,
który podśpiewuje Marsyliankę. To on będzie katował naszego poetę i w końcu
utnie mu głowę. Mnie ten element dodany nie przeszkadzał. Wykonawstwo
muzyczno-sceniczne było w tym spektaklu najwyższej klasy i to ze strony
wszystkich zaangażowanych artystów. Przytaczam pełną listę nazwisk solistów,
bo wszyscy zasłużyli na wielkie brawa, dosłownie każda rola i rólka została
zagrana i zaśpiewana świetnie. Mnie szczególnie wzruszyła (jak zawsze) Elena Zilio jako Stara Madelon i
Andrea Borghini jako Roucher. A protagoniści? Luca Salsi, stworzył świetną
postać Carlo Gerarda, a to rzecz niełatwa, bo partia do najprostszych nie
należy, zarówno pod względem wokalnym jak wyrazowym. Głos Anji Harteros zyskał
kolejne odcienie – piękne, mocne doły i metaliczny ton, z którego jej nie
znałam. „La mamma morta“ zaśpiewała wspaniale, nie musi się obawiać żadnej
konkurencji, nawet tej najsłynniejszej z przeszłości. Jonas Kaufmann – no cóż,
i co też ja mogę napisać … Nie wyobrażam sobie lepszego Chéniera. A w czwartym
akcie jego tenor brzmiał tak świeżo,
jakby spektakl dopiero się zaczynał i Kaufmann nie miał za sobą trzech
wyczerpujących monologów (Giordano nie brał przy kładu z Pucciniego i nie pisał
arii tak krótkich, żeby zmieściły sie na ówczesnych 78-obrotowych płytach),
duetu i całej reszty. Dyrygent Omer
Meir Wellber okazał się filarem, na którym cała ta skomplikowana konstrukcja się
trzymała – panował nad orkiestrą w sposób zachwycający, konsekwentny, wyważając
dynamikę i tempa perfekcyjnie. Brawo dla niego i orkiestry BSO, a także chóru, jak zwykle w Monachium w świetnej formie. Jako maleńki
bonus do całości dostaliśmy przy
ukłonach rozkoszny obrazek Anji Harteros, Jonasa Kaufmanna i Luki Salsiego rozdokazywanych
jak nigdy. Chyba mieli pełną świadomość uczestnictwa w czymś wyjątkowym. I ,
choć „Andrea Chénier“ z ROH, był
spektaklem udanym przedstawienie z Monachium przerosło moje oczekiwania,
a nie były one małe.
Reżyseria
--Philipp Stölzl
Scenografia
-Heike Vollmer, Philipp Stölzl
Kostiumy-Anke
Winckler
Andrea Chénier-Jonas Kaufmann
Carlo Gérard-Luca Salsi
Maddalena di Coigny-Anja Harteros
Bersi, Mulattin-J'Nai Bridges
Gräfin von Coigny-Doris Soffel
Madelon-Elena Zilio
Roucher-Andrea Borghini
Pierre Fléville-Nathaniel Webster
Fouqier-Tinville-Christian Rieger
Mathieu-Tim Kuypers
Der Abate-Ulrich Reß
Incroyable-Kevin Conners
Haushofmeister,Schmidt-Anatoli Sivko
Dumas-Kristof Klorek
Do niedawna był jeszcze jeden wybitny Chenier - Johan Botha. Miałam szczęście słyszeć go w tej roli parę lat temu we Wiedniu.
OdpowiedzUsuńTo pisałam ja, Drusilla ;)
UsuńTeż byłam na "Andrea Chénier" z Bothą we Wiedniu - bardzo dobre - ale przedstawienie z Monachium z Kaufmannem i Harteros o wiele bardziej mi się podobało!
UsuńTak, Drusillo, głosowo tak, ale Kaufmann ma tę przewagę, że jest Chénierem także scenicznie. No i Botha (moją ulubioną jego rolą był Cesarz w "Kobiecie bez cienia") nie miał takiej Maddaleny.
OdpowiedzUsuń