niedziela, 19 marca 2017

Pod schodami - "Andrea Chénier" w Monachium

W ostatnich czasach „Andrea Chénier” trafia na te z największych scen operowych, które stać na zatrudnienie Jonasa Kaufmanna. Zadebiutował w roli tytułowej dwa lata temu, w londyńskiej ROH, na przyszły sezon trzy spektakle dumnie zapowiada Teatro Liceu. O trudnościach wystawieniu opery Giordana, o osobliwych warunkach w jakich powstała i  o tym, dlaczego Kaufmann jest obecnie jedynym znanym powszechnie tenorem zdolnym karkołomnemu zadaniu podołać pisałam tu - http://operaczyliboskiidiotyzm.blogspot.com/2015/02/poezja-i-zapa-rewolucyjny-andrea.html- przy okazji przedstawienia z ROH, nie będę więc do tego wracać. Podzielę się z Wami wrażeniami z nieoczekiwanego prezentu, jaki uczyniła operomaniakom na całym świecie Bayerische Staatsoper transmitując swoją inscenizację „Andrei Chéniera”. Zanim jednak przejdę do konkretów kilka uwag, które nasunęły mi się jeszcze przed godziną zero. Monachijski teatr już na starcie jest wygrany, bo ma do dyspozycji nie tylko Kaufmanna, ale także Anję Harteros. Jak wielki to handicap wiedzą pewnie dyrektorzy obsad od Buenos Aires po Tokio. Harteros poza Europą, a nawet poza Niemcami jest trudno uchwytna, często odwołuje występy ze względu na chorobę męża przy którym chce być w trudnych chwilach. Do tego dochodzą zwykłe, trapiące śpiewaków dolegliwości – zaziębienia, alergie itd. Kaufmann zaś po kolejnym, bardzo poważnym ostrzeżeniu jakiego ostatnio udzieliła mu natura podjął decyzję o ograniczeniu aktywności zawodowej głównie do Europy z jednym wyjazdem poza nasz kontynent w sezonie. Ofiarą padła Met, która zaraz po ogłoszeniu udziału tenora w premierze  nowej „Toski”  dowiedziała się, że nic z tego – on na 2017/18 wybrał Australię. Tym samym amerykańscy melomani już czwarty rok będą tęsknić za największą męską gwiazdą światowej opery. A będąc razem na scenie Harteros i Kaufmann  wytwarzają niezwykłe napięcie i atmosferę zaiste magiczną, o czym wie każdy, kto miał przywilej widzieć ich i słyszeć na żywo (i nie tylko, bo to się częściowo przenosi i przez ekran). Bardziej szczegółową analizę zjawiska i historię wspólnych występów znajdziecie tu -  https://www.opera-online.com/fr/articles/jonas-kaufmann-anja-harteros-histoire-dune-collaboration. To przewaga Monachium. A minusy? Są, niestety. Stolica Bawarii to, jak całe Niemcy matecznik regieoper, co znaczy, że nowe produkcje są zazwyczaj brzydkie, ponure, bez wdzięku i czasem wręcz absurdalne. Nie wszystkie oczywiście, ale większość – co mogę śmiało potwierdzić jako bywalczyni Nationaltheater. Nie jeżdżę tam dla inscenizacji, tylko dla wrażeń muzycznych, bo te są tam na ogół na wysokim poziomie. Co gorsza kilka trzymających się jeszcze w repertuarze starych, dobrych produkcji dokonuje żywota i jest zastępowane „nowoczesnymi”. W 2016 zakończyła się na przykład eksploatacja „Wesela Figara” w reżyserii Dietera Dorna, które miało premierę w 1997. Nowe „Wesele” ma się pojawić w przyszłym sezonie (ogłoszenie szczegółowych planów BSO można obserwować przez Internet 2 kwietnia o 10.30) i już wiadomo, że będzie to wersja współczesna. Szkoda bardzo, bo dotychczasowa była oszczędna scenograficznie, ale piękna. Wiedząc to wszystko zastanawiałam się jaki będzie monachijski „Andrea Chénier“. Fakt, że reżyserię powierzono Philippowi  Stölzlowi uznałam za obiecujący. Jak dotąd miałam z jego pracami do czynienia dwa razy – „Trubadur” z DOB i „Cav/Pag” z Salzburga są różne w charakterze, ale nietrudno w nich znaleźć punkty wspólne. Żelazna konsekwencja w prowadzeniu akcji i spójność koncepcji obu dobrze wróżyły. Poza tym Stölzl jest filmowcem i właśnie takie, filmowe spojrzenie przenosi na scenę łącząc je z dużą wrażliwością plastyczną. Tyle teorii i przewidywań,  praktyka okazała się z nimi w zasadzie zgodna, ale nie trzeba było czekać do premiery, żeby rozpętała się wielka dyskusja w mediach. Nikt wprawdzie nie widział spektaklu, ale wielu miało już opinię. Skupiono się oczywiście na jednym, widocznym na zdjęciu z próby szczególe. Z fotki dowiedzieliśmy się, że tym razem nic nie zostanie nam oszczędzone i zobaczymy gilotynę w akcji oraz kata z głową bohatera w ręku. Tumult był taki, że w oknie wystawowym BSO pojawił się lekko ironiczny komentarz „Kochani wielbiciele, nie panikujcie. Jonas Kaufmann zachował głowę i będzie śpiewał dzisiejszego wieczoru”.  Wszystko podgrzało atmosferę do czerwoności a ja w sobotę  zasiadłam do oglądania dziwnie spokojna o poziom muzyczny i bardzo ciekawa czy było o co wszczynać hałas. No i …  Po pierwsze i najważniejsze reżyser postanowił pozostawić akcję tam, gdzie jej miejsce czyli w końcu osiemnastego wieku, w rewolucyjnym Paryżu.  Po drugie, jak to już u niego widzieliśmy wraz ze współscenografką  Heike Vollmer podzielił scenę na segmenty z akcją rozgrywającą się w nich symultanicznie. Ten chwyt stosowany bywa obecnie aż nazbyt chętnie, ale tu zdał egzamin. Wszystko, co działo się w poszczególnych kubikach miało sens i było uzasadnione, poza tym w innych okolicznościach scenograficznych nie zobaczylibyśmy aż tylu miejsc : pałacowych salonów, ciemnych i klaustrofobicznie ciasnych piwnic dla służby, paryskiej ulicy i miasta podziemnego pod nią, lupanaru, antyszambrów rewolucyjnej biurokracji, trybunału, lochów i wreszcie placu na którym stoi gilotyna. Całość perfekcyjnie zgrana w sposób godny najwyższego podziwu. Warunkiem powodzenia takiej konstrukcji spektaklu jest umiejętność operowania masami, którą Stölzl ma w małym palcu. Także bohaterowie drugoplanowi mieli co robić i zdawali się na scenie niezbędni – żadne z nich nie służyło tylko podaniu repliki protagoniście bądź wręczeniu przysłowiowej upadłej chusteczki damie a każde było osobowością, a nie rekwizytem. Relacje między postaciami zarysowano znakomicie, z drobnym tylko przesunięciem akcentów w akcie pierwszym, gdzie Chénier jest  wyraźnie na salonach elementem obcym – potyka się, ukradkiem podbiera kąski – ma służyć rozrywce możnych, wie o tym i czuje się fatalnie. Maddalena zaś nie jest niedojrzałym i egoistycznym dziewczątkiem (najlepiej czuje się w pomieszczeniach służby, gdzie nikt nie zwraca na nią uwagi - czyli bywała tam często), a jej kokietliwe rozchichotanie bierze się z niepewności uczuć mężczyzny, którego już kocha. I jak się dalej okaże jest to miłość bardzo dorosła, zmysłowa, nielicząca się z konsekwencjami. Trudno mi tu opisywać rozwiązania poszczególnych scen, ale muszę się odnieść do zarzutu stawianego tej produkcji przez niektórych – to, że pokazuje się nam nie tylko spadające ostrze  gilotyny, ale także tortury jakim poddawany jest  Chénier czy zwłoki Hrabiny de Coigny wynika wprost z ogólnej koncepcji reżyserskiej i nie jest  tanim chwytem „pour épater le bourgeois“. Na początku, obserwując codzienność służby mamy zobaczyć skąd rewolucja się wzięła, potem jakie wydała owoce. Przecież to dokładnie to, czego żąda libretto i tekst muzyczny! Jedynym naddatkiem jest postać upiornie ucharakteryzowanego błazna, który podśpiewuje Marsyliankę. To on będzie katował naszego poetę i w końcu utnie mu głowę. Mnie ten element dodany nie przeszkadzał. Wykonawstwo muzyczno-sceniczne było w tym spektaklu najwyższej klasy i to ze strony wszystkich zaangażowanych artystów. Przytaczam pełną listę nazwisk solistów, bo wszyscy zasłużyli na wielkie brawa, dosłownie każda rola i rólka została zagrana i zaśpiewana świetnie. Mnie szczególnie wzruszyła  (jak zawsze) Elena Zilio jako Stara Madelon i Andrea Borghini jako Roucher. A protagoniści? Luca Salsi, stworzył świetną postać Carlo Gerarda, a to rzecz niełatwa, bo partia do najprostszych nie należy, zarówno pod względem wokalnym jak wyrazowym. Głos Anji Harteros zyskał kolejne odcienie – piękne, mocne doły i metaliczny ton, z którego jej nie znałam. „La mamma morta“ zaśpiewała wspaniale, nie musi się obawiać żadnej konkurencji, nawet tej najsłynniejszej z przeszłości. Jonas Kaufmann – no cóż, i co też ja mogę napisać … Nie wyobrażam sobie lepszego Chéniera. A w czwartym akcie jego tenor brzmiał tak  świeżo, jakby spektakl dopiero się zaczynał i Kaufmann nie miał za sobą trzech wyczerpujących monologów (Giordano nie brał przy kładu z Pucciniego i nie pisał arii tak krótkich, żeby zmieściły sie na ówczesnych 78-obrotowych płytach), duetu i całej reszty. Dyrygent Omer Meir Wellber okazał się filarem, na którym cała ta skomplikowana konstrukcja się trzymała – panował nad orkiestrą w sposób zachwycający, konsekwentny, wyważając dynamikę i tempa perfekcyjnie. Brawo dla niego i orkiestry BSO, a także chóru, jak zwykle w Monachium w świetnej formie. Jako maleńki bonus do całości  dostaliśmy przy ukłonach rozkoszny obrazek Anji Harteros, Jonasa Kaufmanna i Luki Salsiego rozdokazywanych jak nigdy. Chyba mieli pełną świadomość uczestnictwa w czymś wyjątkowym. I , choć „Andrea Chénier“ z ROH, był  spektaklem udanym przedstawienie z Monachium przerosło moje oczekiwania, a nie były one małe.
 Dyrygent -Omer Meir Wellber
Reżyseria --Philipp Stölzl
Scenografia -Heike Vollmer, Philipp Stölzl
Kostiumy-Anke Winckler

Andrea Chénier-Jonas Kaufmann
Carlo Gérard-Luca Salsi
Maddalena di Coigny-Anja Harteros
Bersi, Mulattin-J'Nai Bridges
Gräfin von Coigny-Doris Soffel
Madelon-Elena Zilio
Roucher-Andrea Borghini
Pierre Fléville-Nathaniel Webster
Fouqier-Tinville-Christian Rieger
Mathieu-Tim Kuypers
Der Abate-Ulrich Reß
Incroyable-Kevin Conners
Haushofmeister,Schmidt-Anatoli Sivko
Dumas-Kristof Klorek














4 komentarze:

  1. Do niedawna był jeszcze jeden wybitny Chenier - Johan Botha. Miałam szczęście słyszeć go w tej roli parę lat temu we Wiedniu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To pisałam ja, Drusilla ;)

      Usuń
    2. Też byłam na "Andrea Chénier" z Bothą we Wiedniu - bardzo dobre - ale przedstawienie z Monachium z Kaufmannem i Harteros o wiele bardziej mi się podobało!

      Usuń
  2. Tak, Drusillo, głosowo tak, ale Kaufmann ma tę przewagę, że jest Chénierem także scenicznie. No i Botha (moją ulubioną jego rolą był Cesarz w "Kobiecie bez cienia") nie miał takiej Maddaleny.

    OdpowiedzUsuń