Z „Rusałką” w moim operowym życiu jakoś tak się zdarza, że
ważne jej inscenizacje przychodzą do mnie parami skłaniając do porównań. Tym
razem los zderzył produkcję wielkiej i majętnej Met ze spektaklem kilkakrotnie
mniejszej i pewnie kilkadziesiąt razy uboższej Opery Nova. I, jak się okazało
atuty nie leżały tylko po stronie giganta, którego stać na wiele. Doświadczenie
niemal równoczesnego zetknięcia z tymi dwiema „Rusałkami” było pouczające na
tyle, że postanowiłam się nim z Wami podzielić.
Na początek – Met. Mocno się zdziwiłam zobaczywszy pierwsze
zdjęcia i trailery z tego spektaklu. Zastanawiałam się po co fundować sobie
nową odsłonę „Rusałki”, sądząc po tych świadectwach dokładnie z ducha
poprzedniej i podobną do niej wizualne, skoro trzeba odwoływać z przyczyn
finansowych „Moc przeznaczenia” (duży może więcej, ale jednak nie wszystko). W
miarę oglądania rzecz się trochę wyjaśniła, nowa inscenizacja, momentami
rzeczywiście podobna do poprzedniej jest jednak nieco inaczej skonstruowana.
To, co u Schenka było baśniowe i starało
się być ulotne i zamglone u Mary Zimmerman jest dosłowne. Główny zamysł
wyłożyła reżyserka dobitnie - pomocą
scenografii Daniela Ostlinga i kostiumów Mary Blumenfeld (np. kłopoty bohaterki
z syrenim trenem sukni mają symbolizować jej problem z ludzkim sposobem
poruszania, co jest aż nadto oczywiste). Dostajemy cudny leśny krajobraz i
drzewem i księżycem w akcie pierwszym i ten sam obraz w ostatnim, jednak cała
cudowność uleciała, patrzymy na suchy pień i gołe skały. Świat ulega degradacji
razem z rozpadem osobowości Rusałki, która nie jest ani człowiekiem, ani sobą z
początku akcji. I tylko wściekle intensywne w barwach kostiumy wodnych nimf
pozostały jako swoistego rodzaju ironiczny komentarz. Zimmerman postanowiła też
dosmaczyć fabułę odrobiną grozy, każąc Jeżibabie poddawać Rusałkę operacji jak
z horroru i poić ją eliksirem z krwi. Wzbudziło to mój wewnętrzny protest –
wątpię, czy Dvořák i Kvapil przyznaliby
się do tej sunącej zombicznym
krokiem, ze strużką posoki w kąciku ust lodowatej istoty. Co gorsza, Kristine
Opolais nie podarowała swej postaci ani ciepła, ani ulotnego czaru, którym
powinna Rusałka emanować. Opolais skręca stylistycznie w stronę weryzmu, co w
tej operze straszliwie przeszkadza, szczególnie w pierwszym akcie. Zabrakło
pięknej, długiej frazy w pieśni do księżyca a głos był równie zimny jak
wizerunek. Trzeba jednak dodać, że kiedy partia nabiera charakteru bardziej
dramatycznego, tj. od końcówki drugiego aktu sopranistka brzmiała już dobrze,
momentami nawet bardzo dobrze. Ale – niedosyt mi pozostał. Brandon
Jovanovich niestety nie przeszedł
podobnej partnerce metamorfozy i przez całe przedstawienie śpiewał ściśniętym
gardłem i porwaną frazą. Jest to tenor o ciemnej barwie, co samo w sobie może
być bardzo atrakcyjne, ale tym razem nie było. Za to ponad wszelkie pochwały
spisała się Jamie Barton jako Jeżibaba. Stworzyła postać śmieszną i groźną
jednocześnie, no i ten błysk w oku! Wokalnie jej występ można uznać za lekcję,
jak się tę partię śpiewać powinno – ani jednego nietrafionego dźwięku. Barton
znakomicie panuje nad barwą swego mezzosopranu, potrafi na życzenie nie tylko
ją ściemniać czy rozjaśniać, ale też zaokrąglać lub wyostrzać. Eric Owens,
skrzywdzony jako Wodnik kostiumem był tym razem na właściwym miejscu, w
przeciwieństwie do nieudanego występu w „L’Amour de loin” (co sam przyznał w
przerwie). Artysta dysponuje instrumentem o wyjątkowej urodzie : to bas gęsty,
głęboki, ciemny. Umie z tego daru zrobić odpowiedni użytek.Mark Elder dobrze poprowadził orkiestrę Met, ale jest to jeden z najlpszych zespołów na świecie - wystarczy nie zepsuć. Nie zepsuł.
Do bydgoskiej opery wybieram się już od dawna, ale zawsze
coś staje na
przeszkodzie
– braki czasowe, finansowe czy, choć to pożałowania godne własne lenistwo. O
tamtejszej „Rusałce” sporo słyszałam, na ogół dobrze, więc projekt wydania jej
na DVD serdecznie mnie ucieszył. Czekałam dosyć długo, i wreszcie (dzięki
szybkiej i miłej załodze Biura Obsługi Widzów) płyta znalazła się w moich
rękach. Jest godna komplementów za stronę edytorską, zwłaszcza za wstępny tekst
w książce programowej, który doskonale przybliża widzowi spoza Bydgoszczy
miejsca akcji. Tak, ta „Rusałka” dzieje się tam właśnie, bardzo blisko budynku
opery – na i pod lokalnym, stylowym mostem, w nurtach Brdy. Nie mamy więc
leśnego jeziora, ale charakter opowieści został w zasadzie zachowany. W
zasadzie, bo niestety poszczególne akty bardzo się różnią jakością – po pięknym
pierwszym dostajemy bardzo niedobry drugi, napakowany fatalnymi pomysłami
reżyserskimi by w trzecim powrócić do rzeki i do poezji, którą libretto
emanuje. Doskonale też widać, które szczegóły dodano trochę na siłę by wpisały
się w ogólną koncepcję inscenizacyjną – najbardziej uderzającą i niepotrzebną
jest utożsamienie Wodnika z rzeźbą Jerzego Kędziory „Przechodzący przez rzekę”.
Owszem, jest to element charakterystyczny, ale zwyczajnie nie zadziałał – wydał
mi się sztuczny. Nie bardzo też mogę się pogodzić z ustawieniem postaci Obcej
Księżniczki – zaprezentowano nam ją jako
zwyczajną kokotę, wulgarną i nieciekawą. Za to Jeżibaba, młoda, seksowna i
temperamentna – proszę bardzo, czemu nie. Nie zachwyciła mnie drugim akcie różowa
muszla, w której Książe dopuszczał się zdrady, bo wyglądało to jak wyjęte z
przedwojennego, prowincjonalnego kabaretu. Zastanawiające jest poza tym upodobanie
scenografa i projektanta kostiumów
Mariusza Napierały do damskich pantalonów, bo kazał w nich biegać nie
tylko Obcej Księżniczce, ale też Rusałce. Ale – przy tych wszystkich
zastrzeżeniach zarówno reżyserce Kristinie Wuss jak p. Napierale należą się
gratulacje i komplementy – ta wizja bydgoskiej Rusałki jest spójna, piękna i co
najważniejsze zawiera w sobie ulotny, baśniowo-melancholijny czar bez którego
ta opera nie istnieje. Niemała w tym zasługa Magdaleny Polkowskiej, stanowiącej
całkowite przeciwieństwo sławniejszej koleżanki z Met. Polkowska jest młoda i
naturalnie śliczna, ale nie w tym rzecz. Absolutna szczerość przekazu,
naturalność bez pozy spowodowała, że oddychało się razem z jej bohaterką, co
zdarza się niesłychanie rzadko, nawet na najlepszych scenach świata. Oprócz tej
kardynalnej zalety Magdalena Polkowska ma jeszcze inne, czysto wokalne. Jej
głos nie imponuje dużym wolumenem, ale jest prześliczny, srebrzysty w barwie a
w przeciwieństwie do Opolais nasza śpiewaczka wie na czym polega słowiańska
kantylena i prowadzi ją świetnie. Podobnie z Tadeuszem Szlenkierem - jego tenor nie oszałamia rozmiarem, ale urodą i
owszem, artysta znakomicie frazuje a przede wszystkim śpiewa elegancko, co jest
warunkiem powodzenia w partii Księcia i dokładnie tym, czego zabrakło
amerykańskiemu odpowiednikowi. Szlenkier stworzył też sympatyczną i ciepłą
postać zbłąkanego kochanka. Darina Gapicz w ramach zakreślonych przez reżyserkę
okazała się dobrą Jeżibabą, zarówno aktorsko jak wokalnie, ale z Jamie Barton
równać się nie może. Największe rozczarowanie to Wodnik w wykonaniu Jacka
Greszty – tu potrzeba ciepłego, miękkiego głosu basowego a nie matowego
bas-barytona. Maciej Figas i orkiestra Opery Nova byli w porządku – troszkę
błędów dało się wysłyszeć, ale ogólnie
muzyka brzmiała dobrze i przede wszystkim – bardzo klimatycznie
Jak więc z tego porównania wynika – oba przedstawienia miały
swoje wady i zalety, ale wniosek ostateczny jest krzepiący. Nie trzeba mieć
olbrzymich pieniędzy i najsławniejszych nazwisk w obsadzie, żeby stworzyć
spektakl mogący stanąć w zawody z produkcją sceny nowojorskiej. Gdyby mi kazano
wybrać – wybrałabym Bydgoszcz. Bo „Rusałka” Rusałką stoi a Magdalena Polkowska
znacznie lepiej oddała charakter postaci, zarówno pod względem wokalnym jak
aktorskim. No i miała lepszego Księcia.
Cieszę się, że się zgadzamy, że bydgoska "Rusałka" jest naprawdę bardzo udana i jest kogo posłuchać:) Będą ją grali 25, 26 i 28 marca - wtedy się wybieram i kupię DVD.
OdpowiedzUsuńNowojorska także przypadła mi do gustu, nie jestem taka surowa. Opolais była chłodna, "obca", ale taka interpretacja mnie przekonała. A Jovanovich też moim zdaniem nie wypadł źle - nie zna, jak sądzę, żadnego słowiańskiego języka, zawsze frazowanie będzie miał w takiej sytuacji utrudnione, a wydaje mi się, że czeski pod tym względem jest szczególnie trudny.
Z pewnością czeski jest językiem trudnym artykulacyjnie, nawet dla Polaka (wystarczy posłuchać jak kiepsko sobie z nim radzi Mariusz Kwiecień, który operuje bezbłędną dykcją w wielu innych językach). Ale przecież da się, Jovanovich nie jest pierwszym obcokrajowcem wykonującym tę rolę. Może nie odebrałabym go tak źle, gdyby moja kolejność tych "Rusałek" była odwrotna, ale po Szlenkierze ... Do Bydgoszczy może wreszcie uda mi się dotrzeć na "Wesele Figara", na co już się cieszę. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńDzisiaj pojawił się program Bydgoskiego Festiwalu Operowego. Liczyłam, że przyjedzie Szczecin z "The Turn of the Screw" Brittena i faktycznie jest 4 maja!!! Pozdrawiam
UsuńA tu jest link: http://www.opera.bydgoszcz.pl/343,bydgoski-festiwal-operowy.html
UsuńDzięki za wieści, świetny program.Właściwie powinnam zostać w Bydgoszczy od początku festiwalu do 8 maja! Tak się nie da niestety, ani czasu tyle ani kasy, ale będę się głowić.
UsuńTeż rozważam wyjazd na tego Brittena.
OdpowiedzUsuńPrzy okazji polecam poznańskiego Borysa Godunowa - to wyborny spektakl, zarówno pod względem teatralnym, jak i muzycznym.
Drusilla
Tak słyszałam, na "Borysie" chcę być, podobnie jak na Brittenie. "Poławiaczy" sobie odpuszczę, chociaż z żalem - może będą ich grać we wrześniu kiedy pojadę na Wratislavia Cantans.
OdpowiedzUsuńNie rozumiem tych zachwytów nad Szlenkierem którego słyszałem w warszawskim Strasznym Dworze i był to występ marny a momentami żenujący.
OdpowiedzUsuńByć może, ale - inny dzień, inna muzyka. Ja go w Moniuszce nie słyszałam, nie mogę się odnieść do tego konkretnego występu.
OdpowiedzUsuńW Strasznym Dworze w TW słyszałam go kilka razy i rzeczywiście ciężko się słuchało, ale ostatnio miałam przyjemność zobaczyć go w Bydgoszczy w Rigoletto i byłam pod olbrzymim wrażeniem, jak nie ten sam śpiewak, pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńNo właśnie. Repertuar dobrze leżący w głosie, leszy dzień - i rezultat krańcowo różny.
OdpowiedzUsuń