To wydarzyło się naprawdę. Pod koniec
trzynastego wieku młodziutka żona starszego i nieatrakcyjnego męża pokochała z
wzajemnością swego szwagra noszącego nie
bez przyczyny znaczący przydomek „Piękny”. Ta miłość była spełniona, przy czym
zdrada małżeńska nie okazała się jednorazową ale miała charakter długotrwały i
ciągły. Koniec musiał być żałosny –
dowiedziawszy się o wszystkim wściekły pan i władca zabił oboje wiarołomców.
Zapewne zrobił to wiedziony napadem szału, ale prawdopodobnie nie miał wielu
innych możliwości. Według ówczesnej
świadomości honor możnego rodu i jego samego został splamiony i tę skazę usunąć
mogła tylko krew. Całą historię unieśmiertelnił Dante w piątej pieśni „Boskiej
komedii” umieszczając kochanków w drugim kręgu piekła jako targanych za życia
ziemskimi namiętnościami. Ich zabójca na karę nie zasłużył, przynajmniej
zdaniem poety. Dante zainspirował niezliczonych twórców, mniej lub bardziej
utalentowanych – do dziś dzieje Francesci da Rimini i Paola Maletesty stały się
tematem olbrzymiej ilości dzieł literackich, malarskich i muzycznych. Samych
oper osnutych na tym wątku skomponowano około dziewiętnastu, większość z nich
kompletnie zapomnianych dziś autorów (jak Feliciano Strepponi, który napisał
pierwszą z nich datowaną na rok 1823). Do dziś w repertuarze (i też nieczęsto
grywana) trzyma się właściwie tylko werystyczne dzieło Riccarda Zandonai i
czasem przemyka przez scenę jednoaktówka Rachmaninowa. Ale – nigdy nie mów
nigdy. Ubiegłego lata na 42-gim już Festiwalu Doliny Itrii (nie mylić z chorwacką Istrią) odbywającym
się w przepięknym barokowym miasteczku Martina Franca dano „Francescę da
Rimini” Saveria Mercadante. Stali czytelnicy wiedzą, że jest to kompozytor,
którego twórczość tropię wytrwale gdzie i jak się da, więc kiedy wydano DVD z
zapisem spektaklu oczywiście musiałam się z nim zapoznać. Ciekawość była tym
większa, że pierwsze z serii przedstawień stanowiło światową prapremierę opery,
która, chociaż powstała 185 lat wcześniej na konkretne zamówienie nigdy nie
została wykonana. Mercadante napisał ją w roku 1831 dla jednego z teatrów w
Madrycie, gdzie wówczas mieszkał i do dziś nie wiadomo dlaczego rzecz nie
dotarła na scenę. Krótko potem powrócił do Włoch, gdzie „Francesca” znalazła
się w planach La Scali ,
ale … sytuacja się powtórzyła! Co legło u postaw niebywałego pecha tej opery do
dziś nie wiadomo, ale podejrzewane są spory kompetencyjne między primadonnami
tudzież niesprecyzowane intrygi wewnątrzteatralne. Zniechęcony tym wszystkim Mercadante odłożył
rękopis i zajął się bieżącą pracą, a miał jej sporo - napisał w końcu prawie 60 oper innej
twórczości nie licząc. Możliwość sprawdzenia, czy splot przypadków i złej woli
ludzkiej słusznie pozbawił jego „Francescę da Rimini” szansy konfrontacji z
publicznością była dla mnie nie lada gratką. Libretto autorstwa słynnego Felice
Romaniego nie opiera się na poezji Dantego, tylko na pochodzącej z 1818 roku
tragedii Silvio Pellico (temat upodobano sobie szczególnie w wieku XIX). Ponieważ
o właściwych zdarzeniach wiemy niewiele (tyle, ile przekazał nam Dante),
najpierw dramaturg, a zanim librecista starali się jakoś wypełnić akcję
„pomiędzy”. W tekście pozostał więc
fatalny trójkąt i scena czytania dziejów namiętności Ginevry i Lancelota (która
to wspólna lektura dała kochankom impuls do realizacji miłosnych zapałów), poza
tym mamy czystą fantazję. Finalnie nie jest to ani gorsze, ani lepsze od obowiązującego ówcześnie stereotypu. Za to
muzyka Mercadantego ponad przeciętną wybiega na pewno. Stylistycznie można ją
określić jako ogniwo leżące gdzieś pomiędzy późnym Rossinim a Bellinim,
konstrukcja jest jeszcze , na tym etapie twórczości kompozytora typowa –
cavatina, cabaletta, scena, duet, ensemble. Później Mercadante rozwinie
znacznie środki artystyczne, do tego stopnia, że znów zacznie się mu
przypisywać rolę pośrednika między stylami – tym razem Donizettiego i Verdiego.
Na razie jednak partytura kojarzy się głównie z Bellinim. Mamy podobną,
niepowstrzymaną inwencję melodyczną i nutkę melancholijnego zamglenia, chociaż
gdy trzeba Mercadante pisze bardzo
dziarskie cabaletty. Pięknie też splatają się u niego głosy żeńskie: sopran i
mezzosopran (Paolo to rola spodenkowa, podobnie jak Romeo Belliniego). W Martina Franca zrobiono wszystko, aby oddać
sprawiedliwość niesłusznie zapomnianemu mistrzowi i jego dziełu. Pier Ligi
Pizzi, któremu powierzono całą koncepcję inscenizacyjną czyli reżyserię,
kostiumy i scenografię nie napracował się nad tą ostatnią. Tłem akcji
pozostała, jak zawsze w tym miejscu ściana Palazzo Ducale, po bokach umieszczono
czarne kurtyny a przed orkiestronem pomost, dzięki któremu śpiewacy bywali
czasem bliżej publiczności. I wszystko. Za to przy kostiumach Pizzi sobie
poszalał, projektując ubrania nieosadzone w epoce, a jeśli już, to w
niewłaściwej. Są to szaty z ducha antycznego, wszystkie właściwie prezentują
się podobnie, zasadnicze różnice polegają na barwach – Francesca nosi namiętną
czerwień, Paolo czerń i szafir, Lanciotto czerń i żółć (zazdrość!), Guido
biskupi fiolet. Do tego mamy balet w bieli i chór w czerni. Zasadniczy problem
z tymi niezwykle efektownie prezentującymi się strojami dotyczył wykonawców,
którzy musieli ogrywać te olbrzymie połacie miękkich, lejących się tkanin, co
momentami było trudne , bo … No właśnie – i tu dotarłam do niewątpliwego
współreżysera spektaklu, czyli porywistego wiatru wiejącego przez cały spektakl
z potężną siłą. Wicher miotał nie tylko kostiumami i włosami artystów, ale też
owymi kurtynami, co dawało ciekawy efekt w postaci ruchomych cieni na murze
pałacu. Wszystko to razem sprawiło, że zniknął wszelki kontekst, historyczny
czy obyczajowy. W tej sytuacji Pizzi postawił na oszczędne aktorstwo
polegające, przynajmniej w wypadku pary amanckiej raczej na przyjmowaniu
określonych póz i przemierzaniu pomostu szybszym lub wolniejszym krokiem
(Francesca miała jeszcze kilka tanecznych pas). Cała warstwa uczuciowa została
warstwie muzycznej, i to świetnie zdało egzamin. Na scenę, poza tymi, którzy
być na niej musieli zaproszono również tancerzy i chociaż uważam, że od
jakiegoś czasu takie rozwiązanie jest nadużywane tym razem nieźle się
sprawdziło dodając nieco dynamiki statycznemu w charakterze utworowi. Trochę
tylko zepchnęło to do tyłu transylwański chór z Cluj-Napoca, ale nie wpłynęło
na wysoką jakość jego śpiewu. Oczywiście brzmienie muzyki wykonywanej na wolnym
powietrzu jest nieco inne niż we wnętrzu, zazwyczaj bardziej rozproszone i
mniej spójne, ale na to nikt wpływu nie ma. Biorąc to pod uwagę Fabio Luisi i Orchestra
Internazionale d’Italia osiągnęli wspaniały rezultat, z jakiego Mercadante
zapewne byłby zadowolony. Maestro i jego muzycy wycyzelowali najmniejsze
szczegóły z wielką uwagą, pieczołowitością i czułością. Do głównych ról
pozyskano, jak zwykle w Martina Franca śpiewaków bez słynnych nazwisk, ale z
wysokimi umiejętnościami. Dotyczy to też młodego włoskiego basso cantante, Antonio
Di Mateo który w drugoplanowej partii Guelfo pokazał piękny, miękko płynący głos i szlachetną
prezencję sceniczną. Turecki tenor Mert Süngü jako Lanciotto zacząl bardzo
niedobrze, co mnie zdumiało, bo wspominałam go nieźle z tutejszego „Aureliana w
Palmirze”. Być może instrument był niedostatecznie rozgrzany, co w tym wypadku
okazało się fatalne, bo po otwierającym chórze pierwszą wielką, rozbudowaną
scenę ma w tej operze właśnie tenor. Na szczęście w połowie pierwszego aktu
(bagatela, trwającego prawie dwie godziny!) Süngü przeszedł magiczną przemianę,
przestał skrzypieć i zamazywać ozdobniki i w pięknym tercecie Lanciotta,
Francesci i Guida ujawnił niemałe możliwości wokalne. Potrafił też przekazać uczucia
miotające jego bohaterem, który może nie należy do duszyczek spolegliwych, ale
przecież został skrzywdzony i zdradzony przez żonę i własnego brata. Aya
Wakizono, japońska mezzosopranistka obsadzona w roli Paola jest zdecydowanie
kobieca nie tylko w wyglądzie, ale także w sposobie poruszania się, nie mogła
więc stworzyć wiarygodnej postaci kochanka-mężczyzny. Ale wszak jesteśmy w
operze i obeznanie z konwencją pozwala przymknąć na to oczy zaś czujnie
otworzyć uszy – a było na co. Wakizono śpiewała ciepłym, okrągłym dźwiękiem,
znakomicie frazowała i prowadziła kantylenę. Wszystkie te komplementy można i
należy powtórzyć pisząc o protagonistce, Leonor Bonilli dodając jeszcze kilka innych. Młoda,
hiszpańska sopranistka ma wszelkie dane do zrobienia prawdziwej kariery,
potrzeba jej tylko trochę szczęścia. Ma piękny głos, wie, co z nim zrobić, ma
też bezbłędnie opanowaną technikę oddechową i koloraturową, jest atrakcyjna
zewnętrznie. Jest też atut dodatkowy – umiejętności taneczne. Sposób, w jaki
Bonilla wykonała fragment baletowy w drugim akcie zdradza nieomylnie klasyczne
wykształcenie w tym kierunku. Sprawdziłam – rzeczywiście artystka jest
absolwentką Konserwatorium Baletowego w rodzinnej Sewilli. A dodać trzeba, że
bezpośrednio po tańcu miała do zaśpiewania dużą scenę solową i nie zdradzała
ani śladu zadyszki.
Podsumowując – serdecznie i usilnie Państwu te 2
płyty DVD polecam – to kawał dobrej roboty pod każdym względem. I chociaż nie
bardzo wierzę, że to czy jakiekolwiek inne dzieło Saverio Mercadantego wróci w
triumfie do światowego repertuaru jednorazowy triumf, sądząc po frenetycznych
owacjach osiągnęło. To wprawdzie za mało dla wytrwałej entuzjastki jego
twórczości, ale – dobre i to. Jeśli Mistrz ma takich adwokatów jak Riccardo
Muti (wystawił „Il due Figaro”) i Fabio Luisi jest jakaś nadziejahttps://www.youtube.com/watch?v=mjYuVWpE37U
https://www.youtube.com/watch?v=mOI-Y7F4eOg
https://www.youtube.com/watch?v=adeC16Jy7gs
Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuń