Monteverdi nie zajmuje w moim melomańskim życiu wiele
miejsca – kilka spektakli „Orfeusza”, tyleż „Koronacji Poppei” i bodajże jeden
„Powrotu Ulissesa do ojczyzny”. Reszta oper, a nie jest tej reszty dużo, bo
część twórczości zaginęła jest mi znana
tylko z nagrań dźwiękowych. Tych także słucham nieczęsto jako, że do
Monteverdiego odnoszę się raczej z ostrożnym szacunkiem niż z prawdziwą
miłością. Kiedy dowiedziałam się, że w Théâtre des Champs Élysées Penelopę
śpiewać będzie Magdalena Kožená i Mezzo
zapowiada transmisję nie mogłam okazji przegapić nie tylko ze względu na czeską
mezzosopranistkę, której głos wielbię od dawna.
Produkcje pokazywane na Polach Elizejskich wydają mi się jakoś ciekawsze
niż te z OnP a podobną prawidłowość widzę w wypadku Theater an der Wien
i Wiener Staatsoper. Może to kwestia mniejszego zadęcia, a może tylko swoisty
genius loci. Do oglądania „Powrotu Orfeusza do ojczyzny” zasiadłam przygotowana
na to, że być może trzeba będzie poświęcić spektaklowi nieco więcej wysiłku niż
zwykle. Dzieło powstało w początkach gatunku a premiera odbyła się w 1640 roku,
kiedy taki wynalazek jak publiczny, płatny teatr operowy istniał dopiero
od 3 lat. Rzecz ma strukturę typową dla
swoich czasów – linie wokalne składają się głównie z recytatywów, z rzadka
występują ariosa, ale są duety i sceny zbiorowe. Także sama opowieść nie zaskakuje – jak
zawsze w tym okresie mamy temat antyczny i rozliczne bóstwa komentujące akcję a
często się do niej włączające. Oryginalna i wyrastająca ponad wszystko inne wydaje
się w tej operze partytura Monteverdiego. A właściwie jej szkielet, bo do dziś
nie zachowała się instrumentacja, jedynie linie wokalne i basso. Całość musi
stanowić poważne wyzwanie dla reżysera, który powinien z sensem połączyć bóstwa
i śmiertelników z modnym i obowiązującym współczesnym kontekstem. Mariame Clément się udało, co stwierdzam z
przyjemnością - nie było chwil nudy,
chociaż oczywiście nie wszystkie pomysły mogłam radośnie zaakceptować. Najbardziej zastanawiająca wydała mi się
finałowa hekatomba bogów konających w potokach krwi i w męczarniach. Bóstwa są
tu zresztą przedmiotem ciągłych kpin począwszy od lokalizacji – Olimp
usytuowany jest wprawdzie wysoko, ale w regularnej rybackiej knajpie. Neptun
wygląda jak żywe wcielenie pirata z bajki (nie nosi tylko przepaski na oku),
Jowisz rzeczywiście go przypomina jak brat. Junona pełni podrzędną funkcję
kelnerki, to faceci decydują o wszystkim a jej pozostają tylko pokorne prośby –
ech, kobiecy losie… Mamy też rozsiane po przedstawieniu drobne żarciki, w
większości rzeczywiście zabawne: tajemnicze postacie w togach rozsypujące na
deski garść (dosłownie tyle) piasku, żeby zaznaczyć, że znaleźliśmy się na
plaży, napowietrzną podróż Telemacha i Minerwy na błyszczącej kanapie
zaopatrzonej w światła ostrzegawcze itd. Nikt wprawdzie nie gapi się na
wyświetlacz smartfona, ale Irus to
typowy członek klasy próżniaczej – chodzi w koszmarnych szortach w palmy,
t-shircie z Akropolem i klapkach, odżywia się burgerem popijanym płynem z papierowego
kubka. Wypisz, wymaluj jak nakazuje libretto, tylko dwa tysiące lat później. A
przy tym lament żarłoka ściganego upiorną wizją głodu budzi nie tylko uśmiech,
ale i współczucie. To już zasługa nie tylko Monteverdiego, ale i Jörga
Schneidera grającego tę postać a także pani reżyser, która znakomicie
uwypukliła nie tylko cechy charakterystyczne bohaterów, ale także ich wnętrze i
relacje między nimi. Na wielkie brawa zasługuje prawie cały zespół wykonawczy,
a nie był on mały. Prawie, bo z jednym, ale bardzo przykrym wyjątkiem. W
popremierowych recenzjach pastwiono się nad
Rolando Villazónem okrutnie, ktoś nawet porównał go Florence Foster
Jenkins. Czytając miałam nadzieję, że to jednak przesada, że może
nadekspresyjność śpiewaka drażni i przekłada się na to jak odbierany jest jako
wokalista. Czasem czyjś język ciała, czyjaś mimika i manieryzmy drażnią nas
mimowolnie do tego stopnia, że trudno nam na niego patrzeć, nie mówiąc już o
zachowaniu obiektywizmu (ja też tak mam z pewnym popularnym tenorem). Niestety,
słuchając Villazóna (bo kreacja sceniczna była zupełnie do przyjęcia)
stwierdziłam, że krytycy mieli rację. Doznałam zawodu tym większego, że niegdyś
nagranie płytowe „Il combattimento di Tancredi e Clorinda”, a przynajmniej udział
w nim Villazóna uznałam za udany. Byłam wówczas w mniejszości, ale nie samotna,
pozytywnie wypowiadał się o nim Piotr Kamiński. Minęło kilka lat w których
sporo się działo, tenor przeszedł między innymi słynny kryzys wokalny, zmienił
repertuar i ze szczętem zapomniał jak się Monteverdiego śpiewać powinno. Nie
jest to kwestia nietypowej w tym repertuarze, ciemnej barwy głosu tylko
kompletnej ignorancji w dziedzinie stylu połączonej z wokalną niemocą.
Krzykliwość, wypychane siłowo górne dźwięki, przydechy i podjazdy których opera
werystyczna by się powstydziła – wszystko to razem przykre i smutne. Złe
wrażenie pogłębiało się przez obecność na scenie pięciu innych tenorów,
wszystkich o niebo lepszych, a zwłaszcza Kresimira Spicera tworzącego piękną,
szlachetną głosowo kreację Eumachiusza. Podobny problem z finałowym duetem
połączonych wreszcie małżonków, w którym Magdalena Kožená nie miała niestety
godnego partnera. A była znakomitą, ekspresyjną (ale bez przesady), wzruszającą
Penelopą, i to pod każdym względem. Jej świetlisty mezzosopran należy do kilku
najpiękniejszych głosów na świecie a Kožená mistrzowsko się tym instrumentem
posługuje. Wydaje się, że muzyka Monteverdiego służy mu szczególnie. Z
pozostałych wykonawców na szczególną uwagę i komplementy zasłużyły
Anne-Catherine Millet jako urocza i
młodzieńcza Minerva oraz Isabelle Druet w roli Melantho ale właściwie
należałoby wymienić pełną listę i tak robię. Emmanuelle Haïm nie dała
się tym razem ponieść dyrygenckiemu temperamentowi i prowadziła Le Concert d'Astrée rozważnie i dosyć spokojnie, co nie jest
dla niej typowe ale posłużyło dobrze całości. I gdyby nie tytułowy bohater
byłoby to niezwykle udane przedstawienie, ale i tak warto mu poświęcić ponad
trzy godziny swego czasu. Przekonajcie się sami!
P.S. Z ostatnich doniesień wynika, że w przyszłym roku Rolando Villazón planuje debiut w partii Papagena. Już się boję, bo to przepiekna rola, którą nader łatwo zepsuć błazenadą i brakiem wyczucia granic.
Rolando Villazón (Ulisse)
Magdalena Kožená (Penelope)
Katherine Watson (Junon)
Kresimir Spicer (Eumee)
Anne-Catherine Gillet (L’Amour / Minerve)
Isabelle Druet (La Fortune / Mélantho)
Maarten Engeltjes (La Fragilité humaine / Pisandre)
Callum Thorpe (Le Temps / Antinoüs)
Lothar Odinius (Jupiter / Amphinome)
Jean Teitgen (Neptune)
Mathias Vidal (Télémaque)
Emiliano Gonzalez Toro (Eurymaque)
Jörg Schneider (Irus)
Elodie Méchain (Euryclée)
Magdalena Kožená (Penelope)
Katherine Watson (Junon)
Kresimir Spicer (Eumee)
Anne-Catherine Gillet (L’Amour / Minerve)
Isabelle Druet (La Fortune / Mélantho)
Maarten Engeltjes (La Fragilité humaine / Pisandre)
Callum Thorpe (Le Temps / Antinoüs)
Lothar Odinius (Jupiter / Amphinome)
Jean Teitgen (Neptune)
Mathias Vidal (Télémaque)
Emiliano Gonzalez Toro (Eurymaque)
Jörg Schneider (Irus)
Elodie Méchain (Euryclée)
Mignął mi gdzieś nagłówek, że Villazon zostaje barytonem. Czy on tak jednorazowo z powodu tego Papagena, czy też kreuje się na Domingo bis?
OdpowiedzUsuńNie wiem, ale mam wrażenie, że on się zupełnie pogubił. Jeśli chce być Domingiem bis - tym gorzej dla niego samego. Dobrych barytonów lirycznych mamy teraz sporo i tenor, który stracił góry nie jest w tym gronie do niczego potrzebny.A Domingo jest tylko jeden.
OdpowiedzUsuń