To
była z cała pewnością najbardziej oczekiwana premiera sezonu i -jak to często
pisano - „najgorętszy bilet roku”. O prawo asystowania przy wydarzeniu walczono
zaciekle, strona ROH przegrzewała się niebezpiecznie, bilety znikły w mgnieniu
oka. W przeddzień premiery pojawiła się jeszcze pula najdroższych miejsc i też
długo nie przetrwała, mimo zaporowej ceny. A teraz, kiedy debiut Jonasa
Kaufmanna w roli Otella mamy już za sobą przyszedł czas na ochłonięcie i
refleksje. Nie tylko nad tenorem, ale całym spektaklem, bo momentami w
medialnych sprawozdaniach miało się wrażenie jakby wystąpił on solo. Produkcja
Keitha Warnera nie należy ani do inspirujących, ani denerwujących - mówiąc
szczerze i wprost jest letnia. Akcję właściwie pozostawiono tam, gdzie być powinna,
chociaż dekoracje Borisa Kudlički i kostiumy
Kaspara Glarnera są raczej stylizowane, nie zaś dosłownie zakorzenione w czasie
i miejscu. Całość w oczy nie kłuje, chociaż
Desdemonę można było ubrać lepiej. Mam za to do realizatorów podstawową
pretensję, która mi się niestety przy „Otellu” zdarza dosyć często - o kiepski ruch sceniczny. W książce
programowej widnieją nazwiska jego autorów, z wyszczególnieniem nawet
choreografii walk. Mnie się jednak to, na co patrzyłam wydało jakieś niemrawe ,
a otwierająca scena burzy, na którą jestem szczególnie wrażliwa po prostu
statyczna. Zgłaszam taką pretensję nie po raz pierwszy, ale w muzyce Verdiego
mamy całą potęgę szalejącego żywiołu – jeśli obraz tego nie odzwierciedla
pojawia się bolesny rozziew. Zwłaszcza, gdy jak w tym wypadku dyrygent i jego
orkiestra realizują partyturę z całą mocą i energią. I to właśnie oni byli
najatrakcyjniejsi w pierwszym akcie. „Esultate” Jonasa Kaufmanna nie imponowało
potęgą (co, jak podejrzewam nie było skutkiem braku siły śpiewaka, tylko jego
koncepcji roli), a szkoda. Tylko na początku możemy i powinniśmy zobaczyć
bohatera triumfującego, władczego, emanującego autorytetem, wtedy jego upadek
jest jeszcze boleśniejszy. Przyznaję, że nie zachwycił mnie też duet „Gia della
notte… „, bo, chociaż oboje protagoniści śpiewali pięknie, nie miało to
odpowiedniej temperatury (czemu oczywiście żadne z nich winne nie jest, na brak
chemii nic się nie poradzi). Jak to brzmieć może dało się usłyszeć i zobaczyć
niecały rok temu, kiedy Kaufmann i Anja
Harteros wykonywali ów fragment na koncercie – powietrze aż wibrowało od
napięcia. Ale od początku drugiego aktu z każdą sekundą koncepcja postaci
Otella była wyraźniejsza, bardziej oczywista i bardziej fascynująca. Kaufmann
zagrał człowieka od początku udręczonego, o chorej duszy i ciele. Iago ze swoją
intrygą tylko przyspieszył to, co i tak zdarzyć się miało i musiało. Po antrakcie
nie dało się już od Kaufmanna oderwać oczu ani uszu, tak bardzo okazał się na scenie dominatorem (i już rozumiałam
recenzentów). Jego Otello był mężczyzną
z natury czy też z życiowego, wojennego doświadczenia brutalnym. Tym ważniejsze wydawały się króciuteńkie momenty
czułości, które Desdemona wciąż w nim budziła. A jak to zostało zaśpiewane!
Nietypowa technika i barytonowa barwa głosu Kaufmanna (momentami brzmiał niżej
niż Vratogna, co w niczym nie przeszkadzało pewnej górze skali) doskonale służą
partii Otella, nie one są tu jednak najważniejsze. Esencją jest znów, jak to
się temu artyście często zdarza interpretacja trudno poddająca się opisowi. Bo
jak przekazać na piśmie te niezliczone, głębokie uczucia (emocje to wszak coś
bardziej powierzchownego), które przekazuje Kaufmann – doprawdy nie wiem.
Trzeba tego koniecznie posłuchać. I to w całości, żeby rozkoszować się rozwojem
postaci, a nie tylko podziwiać monologi (chociaż „Dio mi potevi” najtwardszego słuchacza
może doprowadzić do autentycznego wzruszenia, które stało się i moim udziałem).
Maria Agresta jest śpiewaczką
kompetentną , obdarzoną ładnym sopranem i ciepłą, konieczną w wypadku Desdemony
osobowością. Tak też się zaprezentowała – sympatycznie i kompetentnie. Aż tyle
i przy takim Otellu tylko tyle. Marco Vratogna został Iagonem w zastępstwie
Ludovica Teziera. Nie ma pięknego głosu, ale jego bohater nie musi takiego mieć,
a chyba nawet lepiej, żeby za ładnie nie brzmiał. Vratogna miał jednak problem
z za małym wolumenem, co się niekorzystnie odbiło zwłaszcza na „Credo” . Trochę
żal, bo włoski baryton dał ogólnie dał efektowną kreację wokalno-aktorską i wydaje się być prawdziwym „zwierzęciem
scenicznym”. Frédéric Antoun
bardzo podobał mi się jako Cassio, a jest to przecież rola, którą Kaufmann
wykonywał w początkach swej kariery, może więc kiedyś…Komplementów pod adresem
Antonio Pappano nigdy dość, zwłaszcza, kiedy prowadzi muzykę włoską. Należały mu
się i tym razem. Za to chór sprawiał na mnie wrażenie nieco rozproszonego I nie
zawsze równo brzmiącego.
P.S. Mała
uwaga odnośnie charakteryzacji – troszkę przesadzono z ilością krwi w finale, pierwszy
raz widziałam, jak dosłownie leje się z Otella strumieniem. W związku z czym
Kaufmann część braw dla swych kolegów spędził na błyskawicznym myciu i
pozbawianiu śladów tej posoki.