Przegapiłam ten spektakl „Farnace” Vivaldiego kiedy miał swoją premierę w Opéra national du Rhin
(Strasburg) niemal
równo 5 lat temu i był wówczas transmitowany przez Mezzo. Ale – na moje
szczęście przypomniała go Opera Platform z okazji European Opera Days
(wiedzieliście, że istnieje coś takiego?), a potem okazało się, że można go
znaleźć na You Tubie. Jeśli wykazaliście się podobną nieuwagą a lubicie operę
barokową jest to rzecz godna polecenia. Chociażby ze względu na nietypową
obsadę – 4 mezzosoprany, dwóch tenorów i falsecista. Poza tym
można tu znaleźć i przypomnieć sobie jeden z większych przebojów
napisanych przez Vivaldiego, arię „Gelido in ogni vena” (jeśli nawet wydaje się
nam, że jej nie znamy, po pierwszych taktach jesteśmy w domu, bo to przecież
„Zima” z „Czterech pór roku”). A last but not least samo przedstawienie i jego
wykonanie. Realizacja jedego ze znaczących trendów we współczesnej praktyce
teatralnej , czyli powierzanie reżyserii operowej choreografom wyjątkowo nie powoduje w tym wypadku
katastrofy. Lucinda Childs wprawdzie nieco przesadza z ilością baletu, stosuje
też ograny chwyt dublowania śpiewaków przez tancerzy. Stara się jednak , aby
taniec nie przeszkadzał wokalistom, co daje momentami przezabawny, a
nieprzewidziany efekt. Oto wyobraźcie sobie, że postać śpiewa swą arię samotna
na scenie, ale tancerze czają się w kulisach aby wypaść na nią w czasie brania
długiego oddechu i zniknąć (niestety niebezpowrotnie) gdy znów rozlega się
głos. Ta metoda dowodzi niezrozumienia kompozycyjnych zasad gatunku, bo w
operze właśnie aria istnieje po to, aby zatrzymać akcję i wyrazić uczucia
bohatera. Dublowanie tego przez taniec, mający dokładnie ten sam cel niczemu
nie służy, a wprowadza nadmiar. Ale w wypadku tego konkretnego spektaklu i tak
wygląda to lepiej, niż można się było spodziewać. Dobre słowo należy się Childs
także za ogólny umiar i poczucie humoru,
obie cechy bardzo wskazane przy typowym, barokowo spiętrzonym,
nieprawdopodobnym i czasami wręcz absurdalnym libretcie. Bo gdyby odrzucić
nawias (w tej roli świadomość konwencji epoki) widz mógłby doznać ataku serca z
przerażenia: tatuś usiłuje tu zabić nieletnie dziecię w imię honoru, żoninymi
rękami oczywiście bo nie chce kalać własnych. Po czym przekonawszy się, że
mamusia jakoś nie spieszy się z wykonaniem mężowskiego rozkazu rzuca się na nią
ze sztyletem. To i tak nic w porównaniu z krwiożerczą babunią przez trzy akty
dybiącą na życie własnego wnuka aby w ostatnich sekundach deus ex machina
doznać ataku niewytłumaczalnej łaskawości. Na szczęście, jak to w baroku
wszelkie knowania i dybania są nieskuteczne, bo postaci (każda z siedmiu na
kogoś czyha) zbyt są zajęte użalaniem się nad własnym losem by móc je
zrealizować. Reżyserka potraktowała to wszystko na tyle serio, żebyśmy nie musieli
wybuchać wrednym śmiechem i na tyle lekko, żeby nie krzywić się z odrazy. Mój ulubiony przykład to Selinda i jej dwaj zalotnicy, teoretycznie usiłujący
zdobyć damę za pomocą eliminacji konkurenta. Tutaj są zbyt zajęci rywalizacją i
udowadnianiem przeciwnikowi swej wyższości, także fizycznej, żeby zwracać uwagę
na damę. Na plus trzeba Lucindzie Childs zapisać też umiejętność doboru
współpracowników. Dekoracje Bruno de Lavenère’a okazały się maksymalnie proste i funkcjonalne
co nie odebrało im urody. Natomiast kostiumy (tego samego autorstwa) stanowiły
jeden wielki dowcip – były, zwłaszcza w wypadku panów fascynującym miksem szat
antycznych ze współczesnymi, co dało rezultat nie tylko zabawny, ale też w
niektórych przypadkach ładny. Mistrz oświetlenia, David Debrinay też zasłużył na podziękowania, bo nie
zastosował się do obowiązującego trendu, aby na scenie było jak najciemniej.
Wykazał, że półmrok wymagany przez fabułę nie musi oznaczać dla widza utraty
wizualnego kontaktu ze sceną. Muzycznie przedstawienie się udało, co wcale nie
było takie pewne, biorąc pod uwagę perturbacje z orkiestrą. Przywołana w trybie
dosyć nagłym Concerto Köln pod mistrzowską ręką George’a Petrou sprawiła się
doskonale. Zauważyłam zresztą, iż sama nie wiem czemu przy muzyce barokowej
jestem znacznie bardziej tolerancyjna na ewentualne niedociągnięcia niż w
innych wypadkach. Może dlatego, że tak naprawdę nikt nie wie, jak to powinno
brzmieć ( przeżyliśmy już niejedną wojnę w sprawie jedynie słusznej
interpretacji, temp, strun itd.), a może tak mnie ona cieszy, że drobne
niedokładności niewiele znaczą. Chór, jak to w operze z tamtych czasów się nie
napracował. Za to soliści – i owszem. Może z wyjątkiem Pompejusza, co okazał
się szczęśliwe, jako, że Juan Sancho nie
imponował kreacją wokalno-aktorską. Doskonały był za to Emiliano
Gonzalez Toro – Aquilio – w jego głosie nawet drobna, gęsta wibracja, której na
ogół nie lubię mi nie przeszkadzała. Z czterech mezzosopranistek najciekawsza
jako postać wydała mi się Vivica Genaux w roli Gilade’a. Trzeba
przyznać, że w stworzeniu tej kreacji naturalne warunki zewnętrzne i znakomity kostium pomogły śpiewaczce
wydatnie, ale i wokalnie występ udał się przednio (a nie jestem szczególną
wielbicielką jej talentu). Mary Ellen Nesi wyraźnie dobrze bawiła się partią
wiecznie wściekłej harpii Berenice a kaskady wyrażających tę furię koloratur
nie sprawiały jej problemu. Jako najbardziej ludzka z bohaterek, Tamiri, Ruxandra Donose zaprezentowała adekwatne,
wyrównane we wszystkich rejestrach brzmienie, piękną, lekko przydymioną barwę
głosu i szlachetny umiar wykonawczy. Carol Garcia podbiła moje uszy i czy –
chociaż może są jeszcze w jej śpiewie rzeczy do poprawki, zwłaszcza w kwestii
intonacyjnej precyzji jej Selinda była po prostu apetyczna. Pod każdym
względem. Max Emanuel Cenčić, jeden z najsławniejszych falsecistów świata
porwał się na rolę napisaną dla kobiety. Owszem, jako król Pontu wyglądał na
pewno bardziej wiarygodnie niż jakakolwiek koleżanka (kostium podkreślał ładnie
wyrobione mięśnie), ale nie oto w operze chodzić powinno. Cenčić
wykonuje rolę Farnace przyzwoicie, ale ja tęsknię go głosu pełniejszego,
okrąglejszego. A jeśli to już musi być
falsecista – do Kacpra Szelążka, który „Gelido in ogni vena” interpretuje przepięknie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz