Sezon festiwalowy w
pełni a i niektóre teatry jeszcze nie zawiesiły działalności, mamy więc mnóstwo
możliwości nacieszenia się operą na
żywo, transmisji wszelakich też zatrzęsienie. Wszystkiego obejrzeć się nie da,
zapasy na przednówek (czyli wczesną jesień) rosną. W komfortowej sytuacji
nadmiaru podaży selekcja rzeczy do zobaczenia teraz staje się trudna. Na
czoło tych pozycji wysunął się u mnie spektakl „Rigoletta” , który odbył się w
lipcu w na festiwalu Chorégies d'Orange.
Jest to jedna z najstarszych tego typu imprez na świecie zorganizowana po raz
pierwszy w 1869 roku a przedstawienia grane są w miejscu wyjątkowo
klimatycznym, rzymskim amfiteatrze. Ta zaleta ma jednak znaczenie dla mających
szczęście oglądać przedstawienie na żywo, moją uwagę ściągnęły oczywiście
nazwiska Nadine Sierry i Leo Nucciego. Niestety, rzecz nie okazała się
szczególnie godna uwagi pod żadnym względem, bo dobra wokalnie i wdzięczna jako
postać Gilda to dla mnie trochę za mało. Leo Nucci, o rok młodszy od Dominga i
prawdziwy baryton brzmi już zgodnie z metryką, trudno więc zachwycić się
interpretacją. Podobnie grana w ONP
„Carmen” mego podziwu nie wzbudziła, ale tu przynajmniej rewelacji się nie
spodziewałam. Inscenizacja Calixto Bieito stanowi jeszcze jeden dowód na to, że
nic nie starzeje się tak szybko jak skandal. Ta produkcja, która przy okazji
premiery została nim okrzyknięta przemknęła już przez kilka scen i dziś budzi
raczej znużenie swą banalnością niż oburzenie (pisałam o niej tu). Przyznaję,
że nie mam przekonania do Carmen w wykonaniu Elīny Garančy, nawet nie tyle ze
względów głosowych, co interpretacyjnych. Mam wrażenie, że śpiewaczka, której
mezzosopran lubię nie jest w stanie pokonać wrodzonego chłodu i dystansu.
Oczywiście, Carmen mogłaby być i taka, gdyby reżyser jakoś to uzasadnił, ale
tego zabrakło. Roberto Alagna po fatalnym Calafie w ROH jako Don Jose odnalazł
się lepiej, w końcu wykonuje tę rolę od dawna. Stanowczo nie są to jednak
najlepsze dni tego tenora. Najjaśniej błyszczała w spektaklu Maria Agresta jako
Micaela, śpiewająca z piękną, naturalną płynnością (frazowanie to jedna z jej
mocnych stron) i pięknym, ciepłym głosem. Ildar Abdrazakov okazał się całkiem
niezłym Escamillem, co wypadku tak podstępnie napisanej roli jest sukcesem.
Wszystko to jednak było dla mnie jakieś letnie i przyznaję, że czekam już na
„Carmen” z Bregencji, ciekawa zarówno inscenizacji Kaspara Holtena, jak głównej
bohaterki Gaëlle Arquez.
. W tych warunkach moim najsympatyczniejszym przeżyciem
operowym ostatnich dni okazał się całkowicie nieoczekiwanie doroczny koncert
odbywający się na paryskich Polach Marsowych u stóp Wieży Eiffela 14 lipca,
czyli w ramach obchodów święta narodowego Francji. Jak przystało na ważną
okazję imprezę zorganizowano z rozmachem, poza solistami i orkiestrą wzięły w
niej odział 3 chóry (dwa dorosłe i jeden dziecięcy). Przede wszystkim jednak
doskonale ułożono repertuar przeplatając numery lżejsze i poważniejsze, tak,
żeby licznie zgromadzona publiczność się nie znudziła, ale też dostała coś do
podziwiania. Sprawcą sukcesu był w dużej części Valery Gergiev, który nie
starał się porazić słuchaczy dbałością o szczegóły, ale poprowadził Orchestre
national de France w stylu glamour, w teatrze operowym niekoniecznie pożądanym,
ale na tego typu koncercie na swoim miejscu. Wszystko zostało zagrane gładko,
płynnie, w szybkich, ale nie zagonionych tempach, muzyka błyszczała i migotała
niczym mieniąca się tego wieczora
kolorami Wieża Eiffela. Moja wewnętrzna malkontentka poszeptywała wprawdzie, że
np. fragment „Romea i Julii” Prokofiewa
nie spowodował tak zagrany zwyczajowych dreszczy, ale – przecież nie
można mieć wszystkiego. Ze śpiewaków najmniej podobała mi się Diana Damrau,
zwłaszcza w walcu Julii Gounoda. Ludovic
Tézier wykonał dwie arie Don Giovanniego, z których piękniej wypadła
serenada. Bryan Hymel wybrał z kolei
przeboje – arię Cania i „La donna e mobile”, w obu zaprezentował intonacyjną
pewność i dźwięczny, ładny tenor. Obaj panowie dobrze też poczuli się w duecie
z „Don Carlosa”. A jednak najwięcej radości ze słuchania dostarczyły mi Nadine
Sierra i Anita Rachvelishvili, razem i osobno. W ich wykonaniu falujący kwietny
duet z „Lakmé” to była czysta przyjemność, podobnie jak odpowiednio słodkie
wyznanie Lauretty „O mio babbino caro” samej Sierry. Natomiast aria Sapho „O ma
lyre immortelle” należała do przeżyć zupełnie innej kategorii. Wykonanie Anity
Rachvelishvili mogę skomentować tylko w jeden sposób: mistrzostwo i
piękno w absolutnej postaci. Na tym koncercie napakowanym uroczymi błahostkami
był to moment czystego, głębokiego blasku, za co jestem artystce głęboko
wdzięczna. Ale nawet gdyby go nie było
zapisałabym ten wieczór zakończony jak zawsze „Marsylianką” w naprawdę
wdzięcznej pamięci. Sprawdźcie sami!
wtorek, 25 lipca 2017
niedziela, 16 lipca 2017
"Don Giovanni" w Aix-en-Provence
Sama
nie mogę w to uwierzyć, ale od ponad półtora roku nie miałam do czynienia z
żadną nową produkcją „Don Giovanniego”. Odstawienie ulubionej używki nie
wynikało z mojej chęci ani decyzji, koniec okresu wymuszonej abstynencji
powitałam więc z radością i nadzieją. W dniach poprzedzających transmisję z
Aix-enProvence apetyt wzrastał, dokarmiany kolejnymi entuzjastycznymi
recenzjami zarówno o muzycznej, jak wizualnej stronie spektaklu. Zaciekawiły
mnie zwłaszcza doskonałe świadectwa wystawiane Phillipe Sly’owi , bo, jak
ostatnio nieskromnie ale trafnie powiedział Mariusz Kwiecień czas już, aby on i
Peter Mattei mieli jakąś konkurencję w roli tytułowej. Tymczasem światowe sceny
zaludniają legiony Don Giovannich przeciętnych, takich sobie i kiepskich,
zdarzają się nawet całkiem nieźli. Świetnych jak tych dwóch – wciąż brak. Obejrzałam,
wysłuchałam i jedno wiem na pewno: jeszcze nie tym razem. Już początek
przedstawienia nie nastroił mnie pozytywnie, bo nie przepadam za „zagadywaniem”
uwertury, a w tym wypadku było ono dosyć nonsensowne, bo polegało na bezładnym
przemieszczaniu się bohaterów do scenie i przyjmowaniu póz. Podobny manewr
zastosowano w czasie antraktu. Oczywiście, cel takich zabiegów jest jasny – ma
nas uczynić częścią świata przedstawionego lub odwrotnie, opowiadaną historię
wprowadzić do świata naszego ale mnie się to zawsze wydawało sztuczne. Temu
samemu służył zapewne brak scenografii (puste deski sceny, kilka rekwizytów i
kolorowe żarówki pokazywane tak często na zbliżeniach, że pewnie miały coś znaczyć)
i kostiumy zawieszone w bezczasie gdzieś pomiędzy dawnym a współczesnym. Ze
spraw ogólnych dało się też zauważyć likwidację barier klasowych: Giovanni i
Leporello są raczej kumplami niż panem i sługą zaś para plebejska jest przez
bohaterów arystokratycznych traktowana jak im równa. To tylko na pozór ma
niewielkie znaczenie, bo jednak okazuje się częścią większej koncepcji, w
której Don Giovanni nawet nie tyle jest łotrem, co dosadnie i kolokwialnie
powiedziawszy dupkiem. Nie ma ani odrobiny klasy, brak mu manier (nawet
powierzchownych), stylu. Jedyne co ma, to fizyczna atrakcyjność. I mogłabym tę
koncepcję przyjąć bez oporu, gdyby nie rujnował jej nonsensowny ,
pretensjonalny ponad moją wytrzymałość finał
z Giovannim upozowanym na Chrystusa. Szkoda, bo znalazło się w tym
przedstawieniu sporo elementów i scen, które warto docenić. Przede wszystkim
prostą konsekwencją ustawienia postaci tytułowej jest mocne podkreślenie
dramatycznych konsekwencji, jakie czyny Don Giovanniego mają dla jego ofiar, bo
tak – one są tym właśnie. Przy okazji zyskuje postać Donny Anny, oczyszczona z
niegodnych podejrzeń, że „sama chciała i obłudnie udaje przed narzeczonym by
ocalić honor i pozór cnoty”. Anna jest w autentycznej depresji i chociaż kocha
Don Ottavia, musi mieć czas na dojście do równowagi. Po prostu! Mamy też w
spektaklu kilka pięknych obrazów , na przykład Don Ottavia z zazdrością
patrzącego z boku na czułości Zerliny i Masetta czy donnę Elvirę tulacą z
rozpaczą pijanego do nieprzytomności Giovanniego. I gdyby Jean-François Sivadier
nie zniszczył pozytywnych wrażeń finałem, zapisałabym tę produkcję, mimo już
wyłuszczonych zastrzeżeń po stronie « ma », czego niestety zrobić nie
mogę, przynajmniej jeśli chodzi o inscenizację. Muzycznie sprawa również nie
jest całkiem prosta ze względu na tytułowego bohatera. Philippe Sly opisywany
jest jako bass-baryton, ale brzmi jak bardzo liryczny baryton. Dysponuje głosem
tak delikatnym, że nie zawsze przebija się przez muzykę, a przecież Le Cercle
de l'Harmonie to nie grzmiąca orkiestra symfoniczna ! Poza tym barwa tego
głosu nie uwodzi urodą, mnie przeszkadza w nim jeszcze drobne wibrato zwane
potocznie groszkiem. Byłoby to jednak mniej ważne, wszak gusta są
różne, gdyby nie brak jakiejkolwiek kreacji wokalnej, gdyby wszystko nie
zostało zaśpiewane tak samo kiepsko. Przykłady ? Proszę bardzo :
wyskandowane raczej niż śpiewane « La ci darem », straszliwie
niechlujne « Fin.. » (dykcja żadna, tekst prawie niezrozumiały),
monotonne « Meta di voi ». Jest to dosyć dziwne, jako, że Sly cieszy się opinią dobrego liedersangera, co zazwyczaj stanowi doskonałą rekomendację. Zastanawiałam się nad licznymi pochwałami
ze strony mediów i doszłam do wniosku, że fizyczność Sly’a (wysoki, długonogi,
ładnie umięśniony, z rudawymi blond lokami i miedzianą bródką) tak zaabsobowała niektórych recenzentów, że
zapomnieli go posłuchać.
Publiczność w Aix chyba nie
zapomniała – Sly dostał wprawdzie solidne brawa (zasużył chociażby doskonałą
kreacją aktorską), ale jednak wyraźnie mniejsze niż wszystkie koleżanki i
Nahuel di Pierro. Ten ostatni jako Lepporello ukradł tytułowemu bohaterwi uwagę
widowni, bo był po prostu świetny – wokalnie i interpretacyjnie. To samo można
powiedzieć o wszystkich paniach : Eleonora Buratto jako Donna Anna, Isabel
Leonard jako Donna Elvira i Julie Fuchs jako Zerlina wszystkie stworzyły
znakomite, kompletne kreacje wokalno-aktorskie
i słuchało się ich z dużą satysfakcją i przyjemnością. Pavol Breslik
miał problemy z ozdobnikami w « Il mio tesoro », ale jego Don Ottavio
mógł się podobać, zwłaszcza, że artysta wyposażył go w spore pokłady ciepła i
uroku osobistego, którego ta postać zazwyczaj nie ma. Pochwały należa się także
najmłodszemu (1990) w młodej obsadzie
Krzysztofowi Bączykowi. Masetto nie ma wiele okazji do popisania się, ale nasz
bas nie tylko śpiewał bardzo dobrze, ale też doskonale grał i pokazał swojego
bohatera jako mężczyznę kochającego i sympatycznego. Najmniej przekonania mam
do Komandora Davida Leigha – wydał mi się tylko w porządku. Lubię w tej roli
przepastne, głebokie, zaświatowe basy, a Leigh takiego nie ma. Jérémie Rhorer poprowadził swój
zespół Le Cercle de
l'Harmonie zgodnie ze współczesnymi tendencjami w szybkich tempach, ale nie
zagonił fragmentów lirycznych. Może tylko fenomenalna uwertura nie zabrzmiała z
taką dramatyczną mocą jak powinna. Ogolnie, mimo wszystkich zastrzeżeń i braku
Don Giovanniego z prawdziwego zdarzenia polecam ten spektakl ze względu przede
wszystkim na zalety wokalne tercetu pań dopełnionego przez Nahuela di Pierro i
Krzysztofa Bączyka.
niedziela, 9 lipca 2017
Europuding czyli "Podróż do Reims"
Plombières-les-Bains
dzieli od Reims niezbyt imponujący dystans 307 kilometrów , dziś
do przejechania w jakieś cztery godziny. Ale w roku 1825, w dodatku w
przeddzień ważnego wydarzenia to musiała być odległość trudna do pokonania.
Bohaterowie opery Gioacchino Rossiniego odczuli to boleśnie na własnej skórze i
na koronację Karola X w końcu nie zdołali dotrzeć, nie wystarczyło dla nich
odpowiednio szybkich koni. Historyjka o ich niezbyt intensywnych usiłowaniach
posłużyła Luigi Balocchiemu do napisania libretta dziełka, które miało
uświetnić koronacyjne uroczystości Karola X. Uświetnienie udało się nie
bardziej niż tytułowa podróż i po kilku próbach wykorzystania do innych
dworskich celów rzecz znikła w pomroce dziejów. Nie cała, bo Rossini, jak to on
wykorzystał spore fragmenty partytury w „Hrabim Ory”. Kiedy w latach
osiemdziesiątych dwudziestego wieku parę zapomnianych stronic odnaleziono w
bibliotece rzymskiej Akademii Świętej Cecylii pojawił się pomysł rekonstrukcji
„Podróży do Reims”. Wymagało to iście detektywistycznych umiejętności i
wytropienia innych fragmentów utworu w Paryżu i Wiedniu. Po czym zaczęła się
robota czysto muzykologiczna, bo trzeba było te odnalezione kawałki jakoś
poskładać w logiczną całość. Rezultat tytanicznych wysiłków można było
podziwiać w miejscu urodzenia Rossiniego, w Pesaro, 18 sierpnia 1984 we wspaniałej obsadzie i pod wspaniałą
dyrekcją Claudia Abbado. Zapis płytowy tego wydarzenia stał się wydawniczą
sensacją i do dziś jest niedościgłym ideałem. A opera, chociaż nie weszła do
żelaznego repertuaru zaczęła się cieszyć powodzeniem, co można sprawdzić
chociażby zaglądając do YT, gdzie jest kilka jej pełnych wykonań. Polska
premiera odbyła się w Warszawie zaledwie 14 lat temu, ale mieliśmy dużo szczęścia
– dyrygował wybitny specjalista od Rossiniego Alberto Zedda a śpiewali min. Ewa
Podleś i Rockwell Blake.
Wystawiający
„Podróż do Reims” muszą się zmagać z dwoma podstawowymi problemami. Po pierwsze obsada – partytura wymaga
kilkunastu dobrych głosów. Po drugie inscenizacja – kantatowy charakter dzieła
widać jak na dłoni, w zasadzie fabuła jest niemal nieobecna a całość składa się
z pojedynczych popisów (i jednego, imponującego concertato na 14 postaci). W
Opera di Roma casting director spisał się całkiem nieźle, chociaż jest to
instytucja nie dorównująca budżetem chociażby La
Scali. Z inscenizacją było znacznie
słabiej, chociaż powierzono ją (a może właśnie dlatego) jednemu z
najmodniejszych reżyserów współczesnych, Damiano Michieletto, którego przy tej
okazji opuściła wszelka inwencja twórcza. Powielił więc pomysł znany już i
zgrany w ostatnich latach do szczętu przenosząc akcję do galerii sztuki, gdzie
ożywają eksponaty i mieszają się z pracownikami instytucji. Dostaliśmy więc to,
co takich wypadkach zwykle (jak np. w salzburskim „Trubadurze” czy paryskim
„Giulio Cesare”) z dodatkiem równie
zgranych chwytów charakteryzatorskich. Czy koszmarna szefowa zrobiona na Annę
Wintour jeszcze kogoś bawi? Mnie nie bardzo, publiczność rzymska też nie
wyglądała na ucieszoną. Mam do pana Michieletto także i osobiste pytanie –
dlaczego wśród dobrodusznych kpinek z narodowych cech Polkę uczynił kokietliwą
kretynką, oczywiście bez uzasadnienia w tekście, a nawet wbrew niemu (markiza
Melibea ma piękną, godną muzykę)? I tu czas poświęcić uwagę proeuropejskiemu
charakterowi „Podróży do Reims”, która mogłaby stanowić operowy emblemat UE.
Słowa o jedności europejskiej padają nawet ze sceny! Wprawdzie wśród bohaterów
są przedstawiciele tylko 8 narodów
(Włochy, Francja, Hiszpania, Anglia, Niemcy, Polska, Rosja i Grecja), ale
jednak…
Od strony
muzycznej ten europuding wypadł całkiem nieźle, bardzo dobrze dyrygowany przez
Stefano Monanari i na ogół bardzo
przyzwoicie śpiewany. Nie można pochwalić
właściwie tylko tenorów: Merto Sungu był po prostu wrzaskliwy a Juan Francisco
Gatell jak zwykle intonacyjnie nieprecyzyjny. Maria Grazia Schiavo – Hrabina
Foleville, Francesca Dotto – Pani Cortese, Adrian Sâmpetrean – lord Sidney,
Bruno De Simone – baron Trombonok, Simone Del Savio - Don Alvaro wszyscy
trzymali wysoki poziom wokalny. Nicola Ulivieri jako Don Profondo podobnie, ale
tu wspomnienie Ruggero Raimondiego i
jego wspaniałego, komicznego zacięcia troszkę psuło mi wrażenie. Wśród
całej obsady są też dwa wyjątki pozytywne
- Mariangela Sicilia jako Corinna i Anna Goryachova w roli markizy
Melibea. Sicilia , znana mi jak dotąd tylko z „Benvenuta Celliniego”
potwierdziła swoją klasę . Także spotkanie z Anną Goryachovą było moim drugim i
ponownym zachwytem nad przepięknym, bogatym głosem, nieskazitelną techniką i
możliwościami wyrazowymi. Tylko młodym wiekiem tej śpiewaczki (rocznik 1986)
można tłumaczyć brak pozycji supergwiazdy, na jaką zasługuje. Ona mi momentami
przypomina młodą Ewę Podleś, a jest to najwyższy komplement, na jaki mnie stać.
Subskrybuj:
Posty (Atom)