sobota, 12 sierpnia 2017

"La Clemenza di Tito" w Glyndebourne

Pierwsze spojrzenie na scenę przyniosło mi natrętne wrażenie deja vu. W tych nadrzecznych zaroślach nie tak dawno czaił się na Lohengrina Telramund, błądziła Elsa z Brabantu i sam nieszczęsny Łabędzi Rycerz . No, może to nie były te same trzciny, ale niewątpliwie bardzo podobne, tyle że stał w nich element obcy w postaci pianoforte, a tutaj tę samą rolę pełni fotel. Ten początek trochę mnie zaniepokoił, bo jeśli reżyser, będący niewątpliwie stroną sprawczą owej scenografii (nawet jeśli nie on ją podpisał) tak bliźniaczo widzi dzieła od siebie bardzo odległe najwyraźniej jego inwencja uległa znacznemu ograniczeniu. W czasie trwania akcji stwierdziłam iż rzeczywiście – spektakl jest typowy i podobny do innych  Clausa Gutha. A jednak  ograna scenografia dobrze pełni swą rolę, nie mówiąc już o tym, że ładnie wygląda, co w produkcjach z pod znaku regietheatru niekoniecznie bywa normą. Najefektowniej  pod względem plastycznym wypadł pożar Rzymu, z ogniem, dymami i czerwono-pomarańczową poświatą. Z kwestii mniej zewnętrznych widać w tej produkcji, iż reżyser próbował nieco wysubtelnić libretto, ale to w tym wypadku materia niezwykle oporna. Przede wszystkim Guth postawił na wątek zdradzonej przyjaźni, więc na projekcjach wideo możemy obserwować dwóch chłopców, którzy w okolicznościach przyrody bliźniaczo przypominających sceniczne oddają się czynnościom właściwym dla wieku. Młodzieńcy pojawią się jeszcze przed nami jako ucieleśnienie wspomnień  cesarza, tym razem już na żywo. Próbował też reżyser, nawet z powodzeniem rozbroić nieco absurdalność polowania Tytusa na małżonkę (3 kandydatki w ciągu jednego dnia). Już na początku mamy niemą scenę pożegnania władcy z jego jedyną, prawdziwą miłością, Berenice, którą oddala, by zgodnie z wolą ludu dać mu jako cesarzową prawdziwą Rzymiankę. W roli Berenice obsadzono piękną aktorkę i obraz miłości zniszczonej przez obowiązek, mimo, że z konieczności krótki wydał mi się przekonujący. Ogólnie mówiąc Guth zaprezentował nam spektakl na tyle zwarty i logiczny na ile się przy kiepskim libretcie dało a przy okazji całkiem przyjemny w oglądaniu. Strona muzyczna przedstawienia spoczęła w rękach Robina Ticciati , który dyrygował renomowanym zespołem Orchestra of the Age of Enlighment bez fajerwerków, ale porządnie, uważnie wspierając swoich śpiewaków. Wśród nich zaś nastąpiły niespodziewane roszady, kiedy okazało się, że Steve Davislim za nic nie może dogadać się Clausem Guthem. Zastąpił go Richard Croft, któremu ta sztuka się udała, podobnie jak  kreacja wokalna. Pewnie to po części wynik bogatego doświadczenia Crofta, który stworzył Tytusa może nie ekscytującego, ale sympatycznego, co w przypadku tej postaci niełatwe.  Ponadto reżyser  kazał mu wyśpiewywać kaskady koloratur machając przy tym płonącą kartką papieru.  Zarówno jego palce tenora jak ozdobniki nie ucierpiały. Wynikiem kolejnej zmiany obsadowej była prawdziwa sensacja wieczoru. Kate Lindsey spodziewa się dziecka, a Sesto w zaawansowanej ciąży to raczej kiepski pomysł, chociaż  głosowo mezzosopranistka pewnie by podołała. W związku z tym  do tej ważnej partii awansowała Anna Stéphany, mająca początkowo śpiewać Annia . Okazała się rewelacyjna pod każdym względem – wizerunkowym, aktorskim i przede wszystkim wokalnym. To piękny, świetlisty głos, wspaniałe wyczucie mozartowskiego stylu i do kompletu pełna kompetencja wyrazowa. Przyznam, że stykałam się z nazwiskiem tej śpiewaczki wielokrotnie w recenzjach, ale po raz pierwszy miałam okazję ją podziwiać. I nie mogę wyjść ze zdumienia, że ta już 40-letnia (chociaż tego po niej nie widać) artystka tak długo musiała czekać na uznanie – jej debiut w ROH odbył się w minionym właśnie sezonie! Mam nadzieję, że po tym sukcesie jej kariera rozwinie się szybko, bo ona na nią zasługuje. Z pozostałej czwórki wykonawców kłopot miałam  tylko z Vitelią w interpretacji Alice Coote. Niegdyś była ona znakomita w rolach spodenkowych, czas jednak pędzi nieubłaganie i jak pokazał jej niedawny Idamante w Met  śpiewaczka nie bardzo się już do nich nadaje. Przestawienie się na inny repertuar wydaje się w tej sytuacji krokiem rozsądnym. Kłopot w tym, że straszliwie niewygodnie napisana Vitelia to nie jest teren Coote. Mezzosopranistka popisywała się dołem skali (piersiowy rejestr nadal na miejscu), ale w górze skali brzmiała ostro i piskliwie, a partia w górne dźwięki obfituje. Coote nie stworzyła też wiarygodnej postaci kobiety, której ambicja zastępuje wszelkie inne uczucia, ale która  może być dla płci przeciwnej prawdziwym magnesem. Michèle Losier była wzruszającym Anniem, Joélle Harvey uroczą Servilią a Clive Bailey kompetentnym Publiem.
Oglądałam ten spektakl z przyjemnością, zachwyciłam się Anną Stéphany i doskonała marka festiwalu w Glundebourne tylko mi się potwierdziła . Może kiedyś tam dotrę … Na razie jednak stwierdziłam z niejakim zdziwieniem, że ”La Clemenza di Tito”  znalazła się również w programie festiwalu salzburskiego. O tym następnym razem, z małą przerwą na tamtejszą „Aidę”.











4 komentarze:

  1. Spóźniłam się i już niestety nie udało mi się "złapać" tego spektaklu, ale to z Salzburga owszem. Jestem ciekawa Twojego zdania - mnie się bardzo ciężko oglądało:(

    OdpowiedzUsuń
  2. CdT z Salzburga jeszcze u mnie czeka, ale obejrzę chociażby ze względu na Marianne Crebassę. Postaram się nie porównywać, ale łatwo nie będzie.

    OdpowiedzUsuń
  3. Miałam okazję słyszeć Anne Stephany w Zurychu w Wertherze (w roli tytułowej Juan Diego Florez), było to wspaniałe przedstawienie, a Opera Zuryska zapowiedziała, że przed Bożym Narodzeniem ukaże się DVD z zapisem tego spektaklu. Polecam!

    OdpowiedzUsuń