Oglądałam ten spektakl z przyjemnością,
zachwyciłam się Anną Stéphany i doskonała marka festiwalu w Glundebourne tylko
mi się potwierdziła . Może kiedyś tam dotrę … Na razie jednak stwierdziłam z
niejakim zdziwieniem, że ”La Clemenza di Tito”
znalazła się również w programie festiwalu salzburskiego. O tym
następnym razem, z małą przerwą na tamtejszą „Aidę”.
sobota, 12 sierpnia 2017
"La Clemenza di Tito" w Glyndebourne
Pierwsze
spojrzenie na scenę przyniosło mi natrętne wrażenie deja vu. W tych
nadrzecznych zaroślach nie tak dawno czaił się na Lohengrina Telramund,
błądziła Elsa z Brabantu i sam nieszczęsny Łabędzi Rycerz . No, może to nie
były te same trzciny, ale niewątpliwie bardzo podobne, tyle że stał w nich
element obcy w postaci pianoforte, a tutaj tę samą rolę pełni fotel. Ten
początek trochę mnie zaniepokoił, bo jeśli reżyser, będący niewątpliwie stroną
sprawczą owej scenografii (nawet jeśli nie on ją podpisał) tak bliźniaczo widzi
dzieła od siebie bardzo odległe najwyraźniej jego inwencja uległa znacznemu
ograniczeniu. W czasie trwania akcji stwierdziłam iż rzeczywiście – spektakl
jest typowy i podobny do innych Clausa
Gutha. A jednak ograna scenografia
dobrze pełni swą rolę, nie mówiąc już o tym, że ładnie wygląda, co w
produkcjach z pod znaku regietheatru niekoniecznie bywa normą.
Najefektowniej pod względem plastycznym
wypadł pożar Rzymu, z ogniem, dymami i czerwono-pomarańczową poświatą. Z
kwestii mniej zewnętrznych widać w tej produkcji, iż reżyser próbował nieco
wysubtelnić libretto, ale to w tym wypadku materia niezwykle oporna. Przede
wszystkim Guth postawił na wątek zdradzonej przyjaźni, więc na projekcjach
wideo możemy obserwować dwóch chłopców, którzy w okolicznościach przyrody
bliźniaczo przypominających sceniczne oddają się czynnościom właściwym dla
wieku. Młodzieńcy pojawią się jeszcze przed nami jako ucieleśnienie
wspomnień cesarza, tym razem już na
żywo. Próbował też reżyser, nawet z powodzeniem rozbroić nieco absurdalność
polowania Tytusa na małżonkę (3 kandydatki w ciągu jednego dnia). Już na
początku mamy niemą scenę pożegnania władcy z jego jedyną, prawdziwą miłością,
Berenice, którą oddala, by zgodnie z wolą ludu dać mu jako cesarzową prawdziwą
Rzymiankę. W roli Berenice obsadzono piękną aktorkę i obraz miłości zniszczonej
przez obowiązek, mimo, że z konieczności krótki wydał mi się przekonujący.
Ogólnie mówiąc Guth zaprezentował nam spektakl na tyle zwarty i logiczny na ile
się przy kiepskim libretcie dało a przy okazji całkiem przyjemny w oglądaniu.
Strona muzyczna przedstawienia spoczęła w rękach Robina Ticciati , który
dyrygował renomowanym zespołem Orchestra of the Age of Enlighment bez
fajerwerków, ale porządnie, uważnie wspierając swoich śpiewaków. Wśród nich zaś
nastąpiły niespodziewane roszady, kiedy okazało się, że Steve Davislim za nic
nie może dogadać się Clausem Guthem. Zastąpił go Richard Croft, któremu ta
sztuka się udała, podobnie jak kreacja
wokalna. Pewnie to po części wynik bogatego doświadczenia Crofta, który
stworzył Tytusa może nie ekscytującego, ale sympatycznego, co w przypadku tej
postaci niełatwe. Ponadto reżyser kazał mu wyśpiewywać kaskady koloratur
machając przy tym płonącą kartką papieru.
Zarówno jego palce tenora jak ozdobniki nie ucierpiały. Wynikiem
kolejnej zmiany obsadowej była prawdziwa sensacja wieczoru. Kate Lindsey
spodziewa się dziecka, a Sesto w zaawansowanej ciąży to raczej kiepski pomysł,
chociaż głosowo mezzosopranistka pewnie
by podołała. W związku z tym do tej
ważnej partii awansowała Anna Stéphany, mająca początkowo śpiewać
Annia . Okazała się rewelacyjna pod każdym względem – wizerunkowym, aktorskim i
przede wszystkim wokalnym. To piękny, świetlisty głos, wspaniałe wyczucie
mozartowskiego stylu i do kompletu pełna kompetencja wyrazowa. Przyznam, że
stykałam się z nazwiskiem tej śpiewaczki wielokrotnie w recenzjach, ale po raz
pierwszy miałam okazję ją podziwiać. I nie mogę wyjść ze zdumienia, że ta już
40-letnia (chociaż tego po niej nie widać) artystka tak długo musiała czekać na
uznanie – jej debiut w ROH odbył się w minionym właśnie sezonie! Mam nadzieję,
że po tym sukcesie jej kariera rozwinie się szybko, bo ona na nią zasługuje. Z
pozostałej czwórki wykonawców kłopot miałam
tylko z Vitelią w interpretacji Alice Coote. Niegdyś była ona znakomita
w rolach spodenkowych, czas jednak pędzi nieubłaganie i jak pokazał jej
niedawny Idamante w Met śpiewaczka nie
bardzo się już do nich nadaje. Przestawienie się na inny repertuar wydaje się w
tej sytuacji krokiem rozsądnym. Kłopot w tym, że straszliwie niewygodnie
napisana Vitelia to nie jest teren Coote. Mezzosopranistka popisywała się dołem
skali (piersiowy rejestr nadal na miejscu), ale w górze skali brzmiała ostro i
piskliwie, a partia w górne dźwięki obfituje. Coote nie stworzyła też
wiarygodnej postaci kobiety, której ambicja zastępuje wszelkie inne uczucia,
ale która może być dla płci przeciwnej
prawdziwym magnesem. Michèle Losier była wzruszającym Anniem, Joélle Harvey
uroczą Servilią a Clive Bailey kompetentnym Publiem.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Spóźniłam się i już niestety nie udało mi się "złapać" tego spektaklu, ale to z Salzburga owszem. Jestem ciekawa Twojego zdania - mnie się bardzo ciężko oglądało:(
OdpowiedzUsuńCdT z Salzburga jeszcze u mnie czeka, ale obejrzę chociażby ze względu na Marianne Crebassę. Postaram się nie porównywać, ale łatwo nie będzie.
OdpowiedzUsuńMiałam okazję słyszeć Anne Stephany w Zurychu w Wertherze (w roli tytułowej Juan Diego Florez), było to wspaniałe przedstawienie, a Opera Zuryska zapowiedziała, że przed Bożym Narodzeniem ukaże się DVD z zapisem tego spektaklu. Polecam!
OdpowiedzUsuńDziękuję, kiedy DVD się pojawi obejrzę.
Usuń