Magiczny wieczór w kinie - "Czarodziejski flet" z Met
Dziś po raz pierwszy w czasie
swego blogowania powracam do produkcji, o której już pisałam, i to wystawianej
w tym samym teatrze, z tym samym dyrygentem i nawet wykonawca jednej z głównych
ról się nie zmienił. A mimo to różnica między seansami jest zasadnicza –
niecałe 5 lat temu oglądałam „The Magic Flute” z płyty DVD, wczoraj –
„Zauberflöte” w kinowej transmisji z Met. Anglojęzyczna wersja dla dzieci
musiała być przystosowana do możliwości percepcyjnych przewidywanego,
nieletniego widza, więc z konieczności została mocno okrojona. Pozostawiła mi
jednak tak dobre wspomnienia, że zdecydowałam się pójść na oryginalną, pełną
odsłonę do kina. Nie żałowałam ani przez chwilę. Inscenizacja Julie Taymor
przez 13 lat swej obecności na nowojorskiej scenie dorobiła się nie tylko
dziesiątków recenzji ale też kilku naprawdę szczegółowych, opasłych analiz.
Pisano o niej bardzo różnie, amplituda ocen była spora – od negacji do
absolutnego zachwytu. Ja przyłączyłam się do widzów usatysfakcjonowanych i z
ciekawością oczekiwałam jak też przedstawienie sprawdzi mi się teraz. Przede
wszystkim reżyserka potraktowała dzieło wprost, bez ideologicznego
uwspółcześniania nie podkreślając, ani nie łagodząc rzeczywiście dość
paskudnej, mizoginistyczno-parternalistycznej wymowy. Jakkolwiek żeńska dusza
buntuje się troszeczkę słuchając tekstów o naturalnej kobiecej podległości
mężczyźnie, to przecież można potraktować je jako świadectwo epoki, lub jeszcze
lepiej – marzeń posłusznych swym damom autorów. Masońskie konteksty właściwie
zachowano mieszając je z elementami dalekowschodnich systemów wartości
tworząc new age’owy miszmasz, dobrze utworowi służący. Wszystkie
postaci pozostały dokładnie tymi, które otrzymaliśmy w partyturze i libretcie,
bo Taymor (jakież to niemodne i jakie odświeżające) nie próbowała nawet
nadpisywać im niczego, czego w oryginalnym tekście nie ma. Poświęciła za to
szczególną uwagę widowiskowej części spektaklu kreując kostiumami
(zaprojektowała je osobiście) i scenografią George’a Tsypina prawdziwą,
niekłamaną magię. Któż z nas, szczęśliwych widzów szybko zapomni na przykład
tańczące niedźwiedzie, olbrzymie, szkieletowe ptaszysko czy skrzydlate
towarzyszki Papagena … Piorunująca
mieszanka różnych rodzajów teatru zachowała po tych 13 latach świeżość, lekkość i
radość, nadal jest przyczyną dziecięcego zachwytu widowni w wieku dalece
niedziecięcym. Patrzyłam na to wczoraj z całkowitą pewnością, że Met nieprędko
zdecyduje się na nowy „Czarodziejski flet” i produkcja przetrwa na jej scenie
jeszcze sporo lat. Bieżąca jej odsłona udała się także muzycznie, chociaż
niewielkie zastrzeżenia można zgłosić. Nie do dyrygenta, bo James Levine mimo niesprzyjających warunków zachowuje
pełną kontrolę nad orkiestrą i ma wyrazistą, chociaż bardzo wyważoną koncepcję
całości. A przy tym kocha tę robotę. Jak ja lubię patrzeć na dyrygentów, po
których tak wyraźnie to widać, którzy nuceniem towarzyszą śpiewakom i muzykom,
reagują na sceniczne wydarzenia. Z Levine’m soliści mają (tak podejrzewam)
bezcenne poczucie bezpieczeństwa i wsparcia ze strony Maestra, a co za tym
idzie zakochanej w nim znakomitej orkiestry Met. Z postaci pierwszoplanowych
mały niedosyt pozostawił mi Charles Castronovo, który pomimo pięknego głosu
wydawał się (przynajmniej na początku, w swej koronnej arii) pochodzić z trochę
innej niż mozartowska bajki. Śpiewał za głośno, frazował raczej po gounodowsku. W drugiej części było
pod tym względem lepiej a i całości kreacji nie nazwałabym porażką, trzeba by
tylko trochę popracować, żeby stała się ona mistrzowska. Golda Schulz, którą
znam z BSO debiutowała Paminą w Met i pewnie będzie do Nowego Jorku wracać
regularnie. Ma piękny, giętki, kremowy głos i dobre wyczucie stylu. Marcus
Werba śpiewa Papagena już od wielu lat i niemal zawsze wychodzi mu świetnie.
To, wbrew pozorom nie jest wcale łatwa rola – wokalnie rozpięta pomiędzy
skocznymi, wpadającymi w ucho piosenkami a fragmentami w zupełnie innym
nastroju (np. duet z Paminą). Scenicznie Ptasznik nie powinien być błaznem
pomimo, iż to on jest podstawowym acz nie jedynym źródłem humoru. W końcu to
właśnie Papageno pośród tych wszystkich wzniosłych wartości reprezentuje
zwykłego człowieka, z którym można się zidentyfikować. A last but not least –
śpiewak w tej roli musi mieć naturalny wdzięk. Werba te wymagania spełnił. René Pape został przez Petera Gelba ubłagany o przyjazd do Nowego Jorku na ten
jedyny transmitowany występ w partii Sarastra (w pozostałych spektaklach
śpiewał ją Tobias Kehrer i znając go choćby z „Cosi” podejrzewam, że mógł być
świetny) . Oszczędzę Wam zachwytów, ale słuchając Pape cieszyłam się, że kinowa
ciemność ukrywa moją twarz. Musiałam mieć na niej wyraz szczenięcej radości
bądź zadowolenie głaskanego kota. Mam tylko nadzieję, że nie mruczałam. Kathryn
Lewek po latach dotarła wreszcie ze swoją koronną rolą Królowej Nocy do Met i
nie zawiodła śpiewając nie tylko z pozorną łatwością słynne koloratury i
osiągając stratosferycznie wysokie dźwięki, ale też prezentując głos ładny i
nasycony w średnicy, co zwłaszcza w pierwszej arii (lubię ją znacznie bardziej
niż sławniejszy wybuch wściekłości bohaterki) jest ważne. Z postaci
drugoplanowych – Greg Fedderly nadal jest świetnym Monostatosem, za to Trzy Damy: Wendy Bryn Hamer, Sarah
Mesko i Tamara Mumford nie brzmiały tak czysto i stopliwie jak powinny. Na
zakończenie – a jakże – Papagena. Ashley Emerson niewiele miała do śpiewania,
ale było to smaczne, jaki i cała rola. Miły wieczór w kinie.
Czy na pierwszym zdjęciu ptaki straszą Papagena, że go rozszarpią? ;)
OdpowiedzUsuńTak to może wyglądać, ale nie - to są ptaki płci żeńskiej, które towarzyszą Papageno w tancu.
OdpowiedzUsuń