Dmitri Tcherniakov
jest żywą egzemplifikacją wszystkiego, co w regieoper najgorsze i najlepsze,
przy tym owe „naj” rzadko występują u niego w jednym spektaklu – zazwyczaj jest
tak albo tak. Jakiś czas temu zorientowałam się, że wyobraźnię i wrażliwość uruchomiają
w Tcherniakovie wyłącznie dzieła rodzime,
klasyka światowa bywa dla niego tylko polem dla ryzykanckich manewrów co
niemal zawsze owocuje klęską. O ile przy utworach rosyjskich reżyser ten
rzeczywiście próbuje, czasem z fenomenalnym skutkiem odczytać tekst na nowo i
zinterpretować go, w wypadku repertuaru
powszechnego do zastanej muzyki pisze własne historie. Ofiarę tego typu działań
padł i już np. „Trubadur” a nawet, co
bolesne szczególne „Don Giovanni”. Tym razem Tcherniakov wziął na warsztat „Carmen”
i rezultat okazał się katastrofalny. Co dostaliśmy? Ano, banalną historyjkę
psychoanalityczną, jakiej powstydziłby się student szkoły filmowej. Jose
przybywa w niej do kliniki psychiatrycznej aby poddać się eksperymentalnej
terapii, która ma go wyrwać z syndromu wypalenia i przestawić na nowe tory jego
wypłowiałe życie małżeńskie z Micaelą. Wszyscy uczestnicy akcji poza tą dwójką
są więc tylko wynajęci do swych ról, z czego prosty wniosek – Carmen na scenie
po prostu nie ma, obserwujemy tylko wcielającą się z w nią i prezentującą spory
dystans do swej postaci aktorkę. Nieszczęsny bohater, początkowo znudzony,
później rozbawiony gdzieś w połowie drugiego aktu zaczyna reagować na
zaaplikowaną mu kurację, tyle, że nie tak, jak powinien. Chyba, że całkowita
dezintegracja osobowości Josego jest
zdaniem jego terapeuty odpowiednią ceną za emocje, które wreszcie zaczyna
odczuwać. W finale protagonista jest zdruzgotany i szczerze wierzy, iż naprawdę
zabił Carmen. I jak Wam się to podoba? Są tacy, którzy się tym zachwycają, ale
o tym na końcu posta. Tym co spowodowało, że dotrwałam do ostatnich dźwięków
przedstawienia, chociaż męczyłam się strasznie
była jego wysoka jakość muzyczna. Pablo
Heras-Casado poprowadził Orchestre de Paris wspaniale – słyszałam doskonale
każdy instrument osobno, a jednak wszystkie stanowiły perfekcyjnie złożoną
całość. Tempa były dla mnie idealne, dynamiczne ale nie zagonione, całość
pulsowała życiem i temperamentem nieobecnym na scenie. Stéphanie d'Oustrac nie
mogąc Carmen zagrać (a raczej grając coś w rodzaju parodii tej archetypicznej
bohaterki) przynajmniej ją zaśpiewała, i zrobiła to dobrze. Może troszeczkę
zabrakło przy arii z kartami, gdzie potrzeba głosu bardziej dramatycznego, ale
poza tym błyszczący, zmysłowy mezzosopran d'Oustrac radził sobie znakomicie.
Michaela Fabiano Don Jose nieco przerósł wokalnie i miałam wrażenie, iż brzmiał
momentami cokolwiek jękliwie, ale był akceptowalny. Aktorsko Fabiano pokazał się od
najlepszej strony. Elsa Dreising bardzo ładnie zaśpiewała partię Micaeli – jej
kryształowo czysty sopran brzmiał pięknie we wszystkich rejestrach ujawniając
także nieoczekiwane zapasy mocy. Michael Todd Simpson był dobrym Escamillem,
chociaż jego postać w takim ujęciu zostało mocno zmarginalizowana.
Na
koniec chcę poruszyć kwestię bardzo, moim zdaniem palącą i bolesną. Ruch
Muzyczny opublikował recenzję tego spektaklu
autorstwa p. Roberta Piaskowskiego, zawierającą mnóstwo zdań tyleż
absurdalnych, co charakterystycznych dla bieżącego poziomu tego, niegdyś
profesjonalnego pisma. Np. „nie przyszedłem na „Carmen”, ale na „Carmen”
Czerniakowa”, „ma odwagę odrzucić zgorzel tradycji” i wreszcie mój ulubiony
komentarz, będący ostateczną pochwałą spektaklu
„wystawiona w Aix „Carmen” nie jest już dłużej „Carmen” Bizeta”. Płakać się
chce. I rzecz nie w tym, że recenzentowi to się podobało, a mnie nie, bo każde
z nas ma prawo do własnej opinii. Nie chodzi nawet o pogardliwe zdanka
dotyczące „kastanietów i falbaniastych sukien”, bo p. Piaskowski pewnie kiedyś
się zorientuje, że stał się piewcą innej, ale tak samo konwencjonalnej
rzeczywistości scenicznej. W tym wypadku trudno nie powołać się na Piotra Kamińskiego i jego
stały i nigdy nie realizowany postulat , aby wreszcie zacząć publiczność
uczciwie informować na co kupuje bilety. Idziemy na „Carmen” Bizeta czy
Tcherniakova?
„wystawiona w Aix „Carmen” nie jest już dłużej „Carmen” Bizeta”
OdpowiedzUsuńTo zdanie wygląda na żywcem skopiowane z jakiegoś angielskiego tekstu za pośrednictwem google translatora ;)
Drusilla
to prawda, ale nawet nie forma tego koślawego zdanka wydała mi się najbardziej przerażająca. ale jego treść.
OdpowiedzUsuńA co do Czerniakowa – widziałam na żywo dwa reżyserowane przez niego spektakle (oba w berlińskiej Staatsoper) - to co prawda niewielka próbka, ale mogę potwierdzić Twoje obserwacje nt. dzieł obcych i rodzimych. Podobała mi się (choć nie bez zastrzeżeń) „Carska narzeczona”, natomiast „Parsifal” to jakieś kompletne nieporozumienie. Niedługo w Berlinie pojawi się nowy „Tristan” w jego reżyserii, więc są powody do obaw.
OdpowiedzUsuńPrzy okazji mała ciekawostka reżyserska: w tym sezonie w DOB „Zemstę nietoperza” przeniesie na scenę Rolando Villazon :)
Drusilla
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńDla mnie największym wstrząsem była „Legenda o niewidzialnym grodzie Kiteżu i dziewicy Fiewronii” z Nederlandse Opera, ale lubię też tę "Carską narzeczoną", i ostatnią "Śnieżynkę","Rusłana i Ludmiłę" a wreszcie "Eugeniusza Oniegina". Też mam do niektórych elementów zastrzeżenia, ale wszystkie te spektakle coś we mnie poruszyły. W przeciwieństwie do "Carmen". Podobno Met planuje "Kiteż" w reżyserii Tcherniakova na co się cieszę.
OdpowiedzUsuń