wtorek, 24 października 2017

"Don Carlos" według Krzysztofa Warlikowskiego



”Don Carlos” we wszystkich swoich mutacjach jest moją ukochaną operą Verdiego, co pewnie widać po ilości postów  jej poświęconych. Biorąc pod uwagę skalę trudności, jakie musi ona sprawiać realizatorom (chociażby przez swój rozmiar, koszty, piekielnie trudny casting) wystawia się ją dosyć często, ale zazwyczaj w którejś z włoskich wersji językowych, w stosunku do pierwotnej, frankofońskiej okrojonych mniej lub bardziej. Oryginalna wersja francuska (nawiasem mówiąc tylko ona nosi tytuł z literą s na końcu, inne używają zitalianizowanej formy imienia bohatera)  gości na światowych scenach nieczęsto. Nawet kiedy śpiewacy wykonują  fragmenty jako numery koncertowe czynią to zazwyczaj po włosku.  W Paryżu ostatnio pokazywano operę w jedynie słusznej postaci 21 lat temu, reżyserował wtedy Jean-Luc Bondy (https://operaczyliboskiidiotyzm.blogspot.com/2013/05/przed-don-carlo-w-monachium.html). Przy okazji bieżącej premiery w Opéra national de Paris lokalne media sporo miejsca przeznaczyły na omówienie wyższości „Don Carlosa” nad „Don Carlo” i muszę przyznać, że czytanie recenzji poświęconych tyleż temu tematowi co ocenie francuskiej wymowy i dykcji solistów (jakość ich śpiewu pozostawała sprawą drugoplanową) było dosyć zabawne i potwierdzało narodowe stereotypy. Mnie samej sympatyczniej brzmi w uszach jednak język włoski, ale ponieważ prezentacja dzieła wiąże się w tamtejszej odsłonie ze skróceniem i rozbiciem struktury utworu okazję podziwiania oryginalnej, z 1867 roku uznaję za rarytas i atrakcję. Tym razem dodatkowo dołączyła się zarówno ciekawość jak obawa co też zrobi z Verdim zaproszony po raz kolejny do Paryża Krzysztof Warlikowski. Powszechnie spodziewano się kolejnego skandalu, który … nie nastąpił. Reżyser i jego stała ekipa doczekali się wprawdzie tradycyjnego buczenia przy popremierowych ukłonach, ale mam wrażenie, że spowodował je raczej nawyk niż uważne przyjrzenie się spektaklowi. Zawierał on oczywiście elementy typowe zarówno dla regieoper w ogóle i Warlikowskiego w szczególe, ale nie były one na pierwszym, ani nawet na drugim planie. Żadnego zaskoczenia nie budzi przeniesienie akcji z wieku XVI do lat pięćdziesiątych XX, chociaż oczywiście powoduje to chwilową niezgodność obrazu z tekstem. Nie jest to rzecz dobra, ale współczesny widz operowy musiał się do tego niestety przyzwyczaić. Tym razem reżyser próbował zrobić co się dało, aby ten rozziew okazał się jak najmniej bolesny. Sceną, w jakiej nie dało się tego zatrzeć żadnym sposobem było autodafe, którego w przeniesionym czasie akcji być siłą rzeczy nie mogło – dostaliśmy więc jedynego klęczącego przed królem skazańca a w tle projekcję video z ziarnistym, czarnobiałym obrazem płonącego ognia. Co i tak miało więcej sensu niż ostatni wyczyn Roberta Carsena z księżmi strzelającymi do nieszczęsnych więźniów. Z moich ulubionych „elementów warlikowskich” mieliśmy nienamolnie obecną armaturę sanitarną, starca z wysiłkiem przemierzającego scenę i nawiązania popkulturalne: suknia ślubna, w której oglądamy na początku Elisabeth jest kopią stroju weselnego Grace Kelly idącej do ołtarza z księciem Monaco Rainierem III. Wszystko to jednak wpisuje się jakoś w fabułę nie zaburzając sensu. Tylko jeden raz granica została przekroczona, ale skoro nie protestowała Elina Garanča zmuszona do śpiewania z maską szermierczą na twarzy … Przy tych wszystkich uchybieniach w kwestii litery udało się Warlikowskiemu nienajgorzej oddać ducha utworu i przede wszystkim znakomicie zarysować i scharakteryzować sylwetki protagonistów. Postacią najbardziej enigmatyczną okazał się, jak w libretcie Rodrigue, bo nie wiemy, czy kieruje się bardziej miłością (braterską lub nie) do infanta czy też kwestiami politycznymi (mnie wyglądało raczej na to drugie). Philippe zyskał tu osobowość znacznie bardziej kruchą  niż zazwyczaj, wydaje się w tym spektaklu mężczyzną mimo posiadanej władzy niepewnym i zakompleksionym. Kiedy się zastanowić takie cechy sugeruje tekst jego arii. Księżniczka Eboli kieruje się swoistym współzawodnictwem z królową i przegrywa na wszystkich polach, bo najwyraźniej stanowisko oficjalnej metresy monarchy nie zaspakaja jej ambicji. A o tym, że chodzi tu zarówno o upokorzoną dumę jak złamane serce świadczy jej ostatni, władczy, publiczny pocałunek jakim obdarza Philippe’a. Elizabeth jest w przedstawieniu ujęta może najbardziej tradycyjnie, za to Carlos … Widywałam już tę postać pokazaną w tonacji mroczno-depresyjnej, Warlikowski poszedł jednak dalej. U niego Carlos to człowiek nie tylko z zaburzeniami, ale przede wszystkim „bez skóry”, całkowicie niezdolny do stawienia czoła światu. Gdy go poznajemy nosi na nadgarstkach bandaże z plamami krwi, w dalszym ciągu akcji zobaczymy go przystawiającego sobie pistolet do głowy, w takiej sytuacji też go pożegnamy. Jonas Kaufmann zagrał to perfekcyjnie jak zwykle przy okazji tej roli (to jedna z tych, które stały się niejako jego własnością, obok Lohengrina, Werthera i Jose), ale tym razem otrzymaliśmy wartość dodaną. Chyba nigdy wcześniej nie słyszałam jedynej arii Carlosa tak zaśpiewanej, z taką straszną rozpaczą, takim bólem. I jak niedawno przy okazji Oniegina Mariusza Kwietnia jestem całkowicie pewna, że potrafię rozpoznać tę konkretną interpretację na słuch, wyróżnić ją spośród wielu innych jakie w wykonaniu Kaufmanna  podziwiałam. Piękny występ, zarówno pod względem aktorskim jak wokalnym. Od strony muzycznej to był w ogólnym rozrachunku udany spektakl, Jedynie Ildar Abdrazakov porwał się na rolę Philippe’a chyba za wcześnie – jego głosowi brak głębi, barwowego nasycenia. Aria  króla jest jedną moich najukochańszych a tym razem słuchałam jej nie czując nic. Rodrigue to rola-samograj i aktorska rezerwa, jaką charakteryzuje się Ludovic Tézier jej nie zaszkodziła, zwłaszcza, że reżyser nie pozwolił markizowi łzawo umierać w ramionach infanta. Konał samotnie, oddzielony od Carlosa kratami celi a kamera nieco zbyt często pokazywała nam w tym czasie reakcję Jonasa Kaufmanna zamiast skupić się na właściwym bohaterze sceny. Ale Tézier śpiewał znakomicie a szmat czasu, jaki spędził wykonując role belcantowe było słychać w każdej frazie. Elina Garanča debiutowała jako Eboli i w tym momencie jest to dla niej partia krańcowa – wykonana dobrze, ale granice możliwości są dostrzegalne.Tym niemniej zwłaszcza problematyczna dla wielu mezzosopranów piosenka saraceńska zabrzmiała, mimo przeciwności spiętrzonych przez Warlikowskiego świetnie. Przy okazji tekst drugiej, sławniejszej arii księżniczki o fatalnym darze, jakim bywa uroda był tym razem wyjątkowo adekwatny. Sonia Yoncheva także po raz pierwszy zmierzyła się z rolą królowej i wydaje się, że doskonale się w niej czuje jej głos. Oczywiście nie była to jeszcze kreacja na miarę Anji Harteros, ale z czasem i ośpiewaniem Yoncheva może wyrosnąć na wspaniałą Elizabeth. Już teraz imponuje okrągłością i ciepłem pięknego głosu, pewną górą i ładnym piano. Z ról drugoplanowych warto życzliwie wspomnieć Eve-Maud Hubeaux – pazia Thibaulta (już niedługo będzie Eboli w Lille) i Krzysztofa Bączyka jako luksusowego wręcz Mnicha. Można też odnotować, że oboje byli powszechnie i bardzo pozytywnie odnotowywani przez większość recenzji, co dobrze wróży ich przyszłej karierze. Połowę składu Posłów z Flandrii stanowili młodzi polscy śpiewacy Michał Partyka, Tomasz Kumięga i Andrzej Filończyk. Pięknie wykonali swe epizodyczne role a taki staż na jednej z ważniejszych europejskich scen, zwłaszcza w przedstawieniu obsadzonym samymi tuzami będzie pewnie dla nich cennym doświadczeniem. Andrzej Filończyk już w tym sezonie debiutuje na deskach ROH w „Pajacach” (jako Silvio). Chór OnP nie miewa gorszych dni i jest instrumentem fenomenalnym. Tak też się zaprezentował i bardzo było miło, gdy Philippe Jordan zaprosił jego szefa do do ukłonów wśród najważniejszych twórców przedstawienia. Maestro Jordan nie jest specjalistą ani od Verdiego, ani od muzyki włoskiej i nie znalazł w partyturze żadnych nowych znaczeń. Pokazał bardzo solidne rzemiosło, brakowało mi może trochę polotu, ale za to proporcje dźwiękowe wyważył idealnie. Szczególnie wdzięczna  mu jestem za to w związku z moją ulubioną sceną „Don Carlosa”, tą następującą tuż po śmierci Posy, z motywem muzycznym przeniesionym potem przez Verdiego do jego Requiem. W sumie – nie taki Warlikowski straszny jak go malują i przeżyłam dzięki całej olbrzymiej ekipie realizacyjnej tego „Don Carlosa” pamiętne cztery godziny.  W następnym sezonie ta sama produkcja powróci do OnP śpiewana po włosku, z Roberto Alagną, Anitą Rachvelishvili i Aleksandrą Kurzak debiutującą w roli Elisabetty. Zapowiada się ekscytująco.


















 

12 komentarzy:

  1. Maska szermiercza na twarzy Eboli wydaje się dość ironiczna zważywszy na to, że jako jedną z przyczyn utraty jej oka podaje się właśnie wypadek, przed którym maska ma właśnie szermierza chronić...

    OdpowiedzUsuń
  2. Być może, chociaż nie podejrzewam Krzysztofa Warlikowskiego o historyczne aluzje.Zaczęłam szukać w pamięci i wyszło mi, że wśród licznych wystawień "Don Carlosa" w operze chyba dwa razy widziałam Eboli z przesłoniętym okiem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No ba, podobno kiedy Grace Bumbry (skądinąd mało wyglądająca z twarzy na hiszpańską arystokratkę) wystąpiła z przepaską na oku, zaczęto się zastanawiać, co też się przytrafiło śpiewaczce...

      Usuń
  3. Dzisiaj dopiero obejrzałam - luksusowe wykonanie, warto je mieć w kolekcji!
    Przedstawienie jest jednak bardzo statyczne, chłodne emocjonalne, niezbyt ekscytujące.

    OdpowiedzUsuń
  4. Ja tę produkcję polubiłam. Wydawało mi się, że temat nie poruszył nic w Warlikowskim, więc nie dodał wiele od siebie i to było najlepsze. Ale oczywiście moim ukochanym "Don Carlo" pozostaje inscenizacja monachijska.

    OdpowiedzUsuń
  5. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  6. Droga Papageno, przepraszam, ale jeszcze raz: nie ma żadnej "wersji włoskiej" Don Carlosa, najwyżej "włoskie wersje językowe", czyli przekłady. Verdi komponował ten utwór dwukrotnie (raz od zera, raz gruntowna przeróbka całości) i oba razy do libretta francuskiego, które dopiero następnie tłumaczono na włoski. W Paryżu zagrano nie prapremierową wersję z roku 1867, ale wersję oryginalną sprzed prapremiery, to jest z pierwszą sceną I aktu i bez baletu - datowaną 1866. Nie tracę nadziei, że w przyszłym roku dyrekcja odstąpi jednak od zamiaru wystawienia tej francuskiej opery w przekładzie na język obcy i zagra znów oryginał - ten drugi, czteroaktowy. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  7. Pan Piotr Kamiński od lat niestrudzenie walczy z naszymi niedobrymi przyzwyczajeniami odnośnie Don Carlosa... Kiedy kilka dni temu pierwszy raz przeczytałam komentarz pana Piotra, wydał mi się taki dziwny, przesadzony... No jak to? - "nie ma żadnej wersji włoskiej"?! Niby znamy wszyscy historię powstawania tego dzieła, ale przecież "włoska wersja" to ta "właściwa", z reguły nasza ulubiona i tak ją też nazywamy - "włoską wersją"... Dzisiaj już mi się znacznie łatwiej czyta te słowa - "nie ma żadnej wersji włoskiej", "nie ma żadnej wersji włoskiej"...stopniowo przywykam. Do francuskiego śpiewania fraz które mam wyryte w uszach po włosku też przywykałam stopniowo. Jak dodać do tego, że za dużo się naoglądałam/nasłuchałam inscenizacji z Monachium i Salzburga - skala moich trudności w percepcji przedstawienia paryskiego staje się aż nadto widoczna... Sama się sobie dziwiłam, ale początkowo oglądało mi się tego nowego Carlosa łatwiej niż mi się go słuchało. Ale do Paryża dojechałam na ostatnie przedstawienie z pierwszą obsadą już słuchowo przygotowana i przywykła - dzięki streamingowi czy piratom z sali. Na żywo rzecz nie mogla sie okazać inna niż tylko znakomita - przy tak dobrej i wyrównanej obsadzie i samej muzyce, która należy do moich absolutnie ulubionych (jak i Twoich Papageno). Inscenizacja mi sie podobała, a już szczególnie sceny które wzbudzały najwięcej sprzeciwu - duet Carlosa z Posą (dzięki Ci panie Warlikowski że Kaufmann nie musiał "miłośnie"trzymać w ramionach umierającego Teziera), gdzie zamknięcie Carlosa i brak fizycznego kontaktu z Posą, generował dla mnie niezwykłe napięcie. Albo scena autodafe - pokazana "od środka". I kilka innych pomysłów, ale generalnie ja jestem słuchowcem a nie wzrokowcem w operze. W każdym razie na pewno się nie nudziłam, jak niektórzy (pisali). Co do śpiewania, mój ranking wyglądał zdecydowanie inaczej niż powszechne odczucia (Garanca, Tezier, Yoncheva, Abdrazakov i Kaufmann) - Kaufmann, Tezier, Garanca, Yoncheva i Abdrazakov. Carlos zawsze przegrywa u publiczności, choćby i śpiewał jak bóg - Verdi poskąpił mu arii, co jest straszną niesprawiedliwością (zawsze się zastanawiam - skoro ją napisał, ale usunął bo mu się prapremierowy tenor nie podobał - dlaczego jej nie odnaleziono i nie wykonuje się jej teraz? podarł? spalił?). Po drugie partia Carlosa ma pełno niewygodnie napisanych, długich fraz, a wysokie dźwięki są co i rusz na trudnych do śpiewania samogłoskach, na co skarżył się Kaufmann w wywiadzie. Nieopatrznie poskarżył się też w innym miejscu, że odzwyczajanie sie od włoskiej wersji (przepraszam panie Piotrze, co za paskudne przyzwyczajenie...) przyszło mu o wiele trudniej niż się spodziewał. Nieopatrznie, bo to niepotrzebnie nastawiło publiczność, a zwłaszcza krytyków, którzy dopatrywali sie trudności tam gdzie ich nie było - w każdej krytyce mowa była o tym i oczywiście przypominano ciągle że miał przerwę i kryzys (będzie mu się to i za 10 lat przypominało). Więc biedny Kaufmann ciągle teraz musi udowadniać że się nie skończył. A śpiewał z fenomenalną intensywnością, a finałowy duet to już była czysta transcendencja... Szkoda tylko że ten duet nie miał postaci jaką znamy z włoskiej wersji... językowej, oczywiście! ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przepraszam, ciągle zapominam się podpisać, Donna

      Usuń
  8. Donno, zgadzamy się jak rzadko nam się zdarza, prawie w 100 procentach. Prawie, bo ja bym przestawiła w rankingu obie panie, przynajmniej jeśli chodzi o kwestie czysto wokalne. Finałowy duet wspaniały, ale transcendencja - tylko Harteros i Kaufmann i tylko w Monachium,w Salzburgu już czegoś delikatnie brakowało. Pan Piotr ma rację, Ty też - od klisz językowych odzwyczaić się trudno. Aha, w BSO Carlo też nie tulił Posy, chociaż nic go od niego nie oddzielało, ale to był infant nieco autystyczny.

    OdpowiedzUsuń