Tak
się złożyło, że kolejny post poświęcam operze, która uplasowała się bardzo
wysoko w plebiscycie BBC Music Magazine (więcej na ten temat w poprzednim
wpisie), konkretnie była tam numerem 2. I tym razem jestem w zupełnie innej
sytuacji niż poprzednio bo ”Cyganeria” kompletnie na mnie nie działa. Doceniam
i zauważam jej zalety – melodyjność, charakterystyczną dla Pucciniego
orkiestrację a wreszcie obiektywnie rzecz biorąc doskonałe libretto.
Niezmiernie rzadko zdarza się, żeby fabuła była tak prosta i efektywna
jednocześnie. Nie zawiera elementów typowych dla gatunku: nikt tu przeciw
nikomu nie knuje, nie ma zawiłych perypetii i nieprawdopodobnych zwrotów akcji,
wszystko co się bohaterom zdarza mogłoby mieć miejsce nawet dzisiaj (z drobną
korektą realiów). To są ewidentne pozytywy, ale co z tego – w moim wypadku
niewiele dają, bo się na „Cyganerii” zwyczajnie tak nudzę, jak moja koleżanka
na „Weselu Figara” (tyle, że mam nieco łatwiej, bo krócej). A przecież jest w
niej jakiś specjalny magnetyzm, skoro już w momencie swych narodzin okazała się
jedną z najpopularniejszych oper świata i ten stan rzeczy niezmiennie trwa aż
do dziś (na premierze zdania o niej były podzielone, ale to się zmieniło
błyskawicznie, w ciągu kilku miesięcy). Ma „Cyganeria” jeszcze tę szczególną
cechę, że współczesny widz czuje się akurat przy jej okazji w miarę bezpieczny,
bo jakoś w tym wypadku „nowoczesne” inscenizacje zdarzają się nieczęsto,
chociaż oczywiście bywają (jak na przykład całkiem udany spektakl Damiano
Michieletto z Salzburga). Poza tym wykazuje niezwykłe szczęście do produkcji
wyjątkowo długowiecznych – Met pokazuje swoją w reżyserii Franco Zeffirellego
od 36 lat, była wielokrotnie filmowana w różnych obsadach i zapewne jeszcze
trochę pożyje. Podobnie w ROH – spektakl Johna Copleya przetrwał na scenie 41
lat i miał swe finałowe przedstawienia w 2015 roku. Nowy sezon 2017/18 otworzył
londyński teatr „Cyganerią” w reżyserii Richarda Jonesa, który jakiś czas temu
mocno zantagonizował tamtejszą publiczność swoją interpretacją „Ringu”. Tym
razem – zero kontrowersji, ani jednego gwizdnięcia przy ukłonach, jak z pewnym
żalem donoszono w mediach po premierze. „Chcieliście tradycji no to ją macie”
mógłby powiedzieć Jones gdyby znał Gałczyńskiego. Obraz w najdrobniejszych
szczegółach zgadza się z tekstem, mamy adekwatną scenografię i kostiumy (Stewar
Laing). Poddasze paryskiej kamienicy jest całkowicie ogołocone z mebli - co się dało zostało już sprzedane lub
podzieliło los wielkiego dramatu Rodolfa, nawet sztalugi Marcella (Mariusz Kwiecień
„maluje” w powietrzu). W akcie drugim otrzymujemy znajomy widok galerii w
Quartier Latin, w trzecim na pustej scenie widzimy tylko z boku ciasny barak, w
którym mieści się mała knajpka a na wszystko pada śnieg. Ładne to i eleganckie. Mam natomiast pewne
zastrzeżenia do sposobu poprowadzenia wykonawców i zarysowania relacji między
nimi. O ile Mimi wydała mi się być
dokładnie taka, jaka powinna, Rodolfo już niekoniecznie. Sprawiał wrażenie
zainteresowanego bardziej sobą i Marcellem niż nieszczęsną dziewczyną. Musetta
i jej malarz zostali już partyturze określeni tak jasno, że właściwie miejsca
na interpretację jest niedużo, a że oboje śpiewacy aktorsko utalentowani dali
radę bez problemu. Za to Schaunarda i Colline’a mogłoby na scenie wcale nie
być, reżyser jakby o nich zapomniał. Nie byłam też zachwycona operowaniem
tłumem, chaotycznym i niezbornym. Ogólnie, przy tych drobnych problemach
produkcja Richarda Jonesa okazała się dosyć przyjemna, ale czy warto było ponosić
jej koszty zamiast zafundować publiczności kolejną (to byłaby już 26-sta)
odsłonę przedstawienia Copleya? Muzycznie
rzecz się udała, do czego walnie przyczynił się Antonio Pappano – chyba
niewielu operomaniaków ma wątpliwości, że najlepszy specjalista od repertuaru
włoskiego w ogóle, a od Pucciniego w szczególe. Dyrygował „Cyganerią” już
początkach swej kariery, w Oslo i Brukseli, w Londynie poprowadził ją pierwszy
raz w 1990 roku. Nadal się nią nie znudził, poświęca jej całą swą wiedzę,
energię i entuzjazm (wszystko kolosalne) ze wspaniałym rezultatem. Kiedy
Pappano w 2020 roku opuści stanowisko dyrektora artystycznego ROH będę tęsknić
za regularnymi spotkaniami z jego sztuką dyrygencką. Mimi, młoda australijska
sopranistka Nicole Car nie tylko jako postać, ale również wokalnie przypadła mi
gustu – głos w idealnym rozmiarze, doskonała emisja, ciepło konieczne w tej
roli i urok osobisty. Michael Fabiano natomiast tym razem mnie nie zachwycił,
chociaż oczywiście dał bardzo przyzwoity występ. Od Rodolpha oczekiwałabym
więcej subtelności a mniej popisu, tymczasem Fabiano śpiewał głośno lub bardzo
głośno. Jego tenor jest ładny, ale o zabarwieniu metalicznym co lepiej służy
innym partiom, w końcu przymierający głodem poeta to nie walczący Cavaradossi. Najlepiej
wypadł w duecie z Marcellem z czwartego aktu, w którym jego tenor dobrze
współbrzmiał z miękkim, łagodnym barytonem Mariusza Kwietnia. Kwiecień, będący
powodem podstawowym zafundowania sobie przeze mnie seansu „Cyganerii”
zaprezentował się wspaniale – śpiewał elegancko dokładając namiętność i pasję w
czasie kłótni ze swą Musettą. Simona Mihai miała początkowo być Mimi w drugiej
obsadzie, ale gdy zachorowała Nadine
Sierra poproszoną ją również o występ w partii Musetty. Rumuńska sopranistka
wyraziła zgodę, ale skończyło się chorobą i niemożnością wykonania zaplanowanej
Mimi. Jako temperamentna dziewczyna
malarza Mihai była znakomita – soczysty, bogaty w odcienie głos, osobowość
sceniczna – dziewczyna z ikrą. Florian Sempey – Schaunard i Luca
Titttoto – Colline (ładna „La vecchia zimarra”) wokalnie dobrze dopełnili
skład.
Już na
pierwszego grudnia premierę nowej produkcji “Cyganerii” zapowiedziała OnP.
Osada przednia: Sonia Yoncheva, Atalla Ayan (świetny tenor), Artur Ruciński i
Aida Garifullina. Dyryguje Gustavo Duhamel, ale reżyseruje Claus Guth i to
mocno ogranicza moją chęć obejrzenia przedstawienia. Może się jeszcze
przełamię…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz