To
powinny być dni kolejnego triumfu „Króla Rogera”, tym razem na jednej z
najważniejszych amerykańskich scen, Chicago Lyric Opera. Miało być pięknie, bo
do ról Rogera i Pasterza zaangażowano Mariusza Kwietnia i Piotra Beczałę,
wydarzenie zapowiadało się więc znakomicie. Niestety jakiś rok temu dyrekcja
teatru przestraszyła się najlepszej naszej opery i zrezygnowała z jej
wystawienia. Podobno zrobiono research i
stwierdzono, że „się nie sprzeda”. Brzmi to nieco podejrzanie, bo chodzi o
miasto z największą ilością mieszkańców polskiego pochodzenia na całym
kontynencie, ale może rzeczywiście nie są to osoby szczególnie skłonne do
odwiedzania tego akurat przybytku kultury. Szukając dzieła o większych walorach
komercyjnych chciano znaleźć coś, w czym mogliby wystąpić obaj zakontraktowani
gwiazdorzy. W końcu zdecydowano się na „Poławiaczy pereł” z efektowną rolą dla
Kwietnia, bo mający kłopoty z górą skali Beczała nie mógłby satysfakcjonująco
wykonać niemiłosiernie wysoko napisanej partii Nadira (nie ma jej zresztą w
swym repertuarze). Nasz eksportowy tenor da w zamian recital wokalny na deskach
Lyric, więc panowie będą mieli okazję się spotkać gdzieś w kulisach. Jak się
Państwo pewnie domyślają nie miałam szansy polecieć do Chicago, ale w
niedzielny wieczór zasiadłam przy radiu aby posłuchać transmisji z premierowego
spektaklu „Poławiaczy pereł” (zwłaszcza, że dawano popołudniówkę i nie musiałam
zarywać nocy). Przygotowałam się do słuchania oglądając liczne zdjęcia,
dostępne, bo produkcja przewędrowała już USA i Kanadę goszcząc z powodzeniem w
licznych miastach. Debiutowała 13 lat temu w San Diego. Sądząc po
fotograficznych świadectwach musi to być rzecz nie tylko nieukrywająca
„egzotycznego” charakteru dzieła ale go podkreślająca i radośnie nurkująca w odmętach
kolorowego do bólu oczu kiczu. Także teatralność została uwypuklona do granic
możliwości. Czy to jest dobra metoda na „Poławiaczy pereł” nie mam pojęcia,
jako, że przedstawienia nie widziałam, ale uśmiechałam się szeroko na widok ostentacyjnie
kartonowych palm i malowanych płomieni. Autorką tego barwnego środowiska jest
projektantka mody Zandra Rhodes, znana tyleż ze swych ciuchów co wściekle
różowych włosów. Jej kostiumy trzymają się charakteru regionalnego, ale są
także utrzymane w neonowych odcieniach – mamy róż, pomarańcz, fiolet, szafir,
czerwień, szmaragd i mnóstwo innych. Jestem ciekawa jak w tym odnalazł się
reżyser Andrew Sinclair i jak pokazał relacje między bohaterami, ale tego się
raczej nie dowiem. Tak więc pozostaje mi skupić się na tym, co najważniejsze
czyli muzycznej warstwie spektaklu. A ta mogła się podobać, jako, że prawie
wszyscy artyści spisali się co najmniej dobrze (z jedynym, ale niebolesnym
wyjątkiem).Sir Andrew Davis, muzyczny szef Chicago Lyric Opera poprowadził
tamtejszą orkiestrę nie gubiąc zwiewnej, francuskiej urody partytury a w
momentach dramatycznych pokreślił ich
charakter. Chór brzmiał wspaniale, a ma w tej operze swoje chwile chwały.
Andrea Silvestrelli był tym nieszczęsnym
wyjątkiem , ale na szczęście Nourabad nie ma szczególnie dużo do śpiewania.
Matthew Polenzani jak na mój gust troszkę za bardzo zawodził, co dało efekt jękliwości, ale jak zazwyczaj u niego można
było podziwiać bezbłędne frazowanie, elegancję i stylowość rzadko spotykaną na
współczesnych scenach. Marina Rebeka ma głos idealny do partii Leili – pięknie dźwięczny,
srebrzysty, w zasadzie delikatny, ale jak się okazało w trzecim akcie nie
musiała werystycznie cisnąc jak Diana Damrau w duecie z Zurgą. Mariusz Kwiecień
był tego dnia przeziębiony, co ujawniło się tylko w mniej ważnych fragmentach
aktu pierwszego. Poza tym śpiewał fantastycznie, w właściwą sobie dramatyczną
intensywnością ale też liryczną czułością w odpowiednich momentach. Publiczność
urządziła mu taką owację, że przez chwilę radiowy komentator był przekonany, iż
to kłania się tenor – wszak tylko im należą się wybuchy entuzjazmu… Po
okrzykach entuzjastów dziennikarz musiał skorygować błędne mniemanie. Zaś recenzent
Chicago Classic Review napisał odnosząc się do chorobowych ograniczeń naszego
barytona „80% of Kwiecień is better than 100%
of most other singers.” Większość śpiewaków nie doczeka się takiego komplementu
przez całe życie. Zauważył to nawet
polski konsulat w Chicago umieszczając na swej stronie link do tej właśnie
recenzji. Zdziwieni? Ja ani trochę.
Uwielbiam dziko Mariusza Kwietnia i Piotra Beczałę z ich słabościami ;)
OdpowiedzUsuńCo za płomienna deklaracja!:)
OdpowiedzUsuń