W
kwestii „Opowieści Hoffmanna” pytań i wątpliwości jest sporo, nie istnieje podstawowa,
kanoniczna wersja dzieła. Jacques Offenbach swego opus magnum nie ukończył a
etap, na którym śmierć przerwała mu pracę zmusza koleje pokolenia muzyków i
realizatorów do dokonywania ciągle nowych redakcji utworu. Dlatego właśnie idąc
do teatru nigdy nie wiesz nie tylko jaka będzie kolejność aktów, ale też ile
usłyszysz w tym weneckim. W każdym razie jedna rzecz jest pewna: wystawienie „Opowieści”
wymaga nie tylko dużego wysiłku inscenizacyjnego (liczna obsada solistów, spory
chór, cztery różne miejsca akcji) ale
też bogatej fantazji od reżysera. To musi być wyobraźnia nieograniczona
dzisiejszymi modami (nie da się dobrze tego zrobić na buro i brzydko ani na
powściągliwie i elegancko), bujna wręcz dziecięco ale … utrzymana w żelaznych
karbach dyscypliny. Niewykonalne? Niekoniecznie, kilka razy się udało. Nie tym
razem, niestety, chociaż od strony
wizualnej niewiele było trzeba by premiera w Monte Carlo zakończyła się sukcesem.
Tak się nie stało z przyczyny banalnej, ale rzucającej się w oczy – nieciekawej
i bardzo oszczędnej scenografii (Laurent Castaingt). Powielany w nieskończoność pomysł z
zastosowaniem teatru cienia i trochę brzydkich rekwizytów w wypadku tej opery
nie wystarczy. Nie wiedzieć czemu całe to ubóstwo skontrastowano z bogatymi,
pięknymi kostiumami z czasów powstania dzieła i wszystko to razem nijak nie chciało
się do siebie dopasować. Ogromna szkoda, bo Jean-Louis Grinda przeprowadził
akcję logicznie i sensownie a mając szczęście trafić na utalentowaną aktorsko
obsadę nie zmarnował tego daru. Miałam wrażenie, że poświęcił odpowiednią uwagę
każdemu śpiewakowi niezależnie od wielkości roli i to dało bardzo dobry
rezultat – właściwie wszyscy stworzyli ciekawe postacie, nikt nie snuł się na
scenie tylko dlatego, że miał do zaśpiewania linijkę tekstu. Wszystko to jednak
nie miało większego znaczenia wobec nieudanej w większej części muzycznej
strony spektaklu, z którego zadowoleni mogli być głównie fani Juana Diego
Floreza. Kiedy lata temu wydał on płytę „L’Amour” z repertuarem francuskim nie
byłam nią zachwycona zwłaszcza Wertherem i Gounodem. Od tego czasu Florez
konsekwentnie rozwija repertuar i ma za sobą debiuty w kilku nowych rolach, na
ogół z sukcesem (nie udał się tylko Książe Mantui). Nadal jakoś nie mam
przekonania do jego Werthera, ale Hoffmana postanowiłam sprawdzić zachęcona
interesującym wykonaniem ballady o Kleinzachu na koncercie. W monakijskim
spektaklu także była ona mocnym punktem wieczoru, zaśpiewana swobodnie, z
triumfalną górą, doskonale zinterpretowana i zakończona własnymi ozdobnikami
(robił to też Alfredo Kraus). Młodzieńcze, jasne brzmienie głosu Floreza
najlepiej pasuje do aktu Olimpii, kiedy to bohater wynikającą z wieku
niedojrzałością może tłumaczyć zauroczenie kobietą-lalką. Dalej już jest nieco
trudniej, bo partia Hoffmanna nie stawia wcale mniejszych wymagań niż trzy
kobiece (śpiewane przez jedną sopranistkę). Jest to wprawdzie ta sama postać,
ale na różnych etapach życia i wymaga użycia innych środków wokalnych w każdym
z nich. O ile jeszcze Florez romantyczny w akcie Antonii wypadł dobrze, to już
w części weneckiej chciałoby się dźwięku bardziej mięsistego, dojrzałego i
mocniejszego. Całość można jednak podsumować pozytywnie, biorąc także pod uwagę
naprawdę dobrą kreację aktorską i fakt, że artysta rozsądnie na swój debiut
wybrał teatr o niewielkiej widowni. W tym świetle coraz bardziej jestem ciekawa
jego Edgarda, którego będzie śpiewał w maju w Monachium (planuję być świadkiem
wydarzenia). Bayerische Staatsoper to jednak miejsce nieporównanie bardziej
wymagające. Zobaczymy. Olga Peretyatko
podejmując się wykonania wszystkich ukochanych Hoffmanna zmierzyła siły na
zamiary i poległa z kretesem. Najbardziej zdziwiła mnie jej nieciekawa Olimpia,
bo zdawałoby się że właśnie do niej głos Peretyatko pasuje najbardziej.
Sopranistka zaprezentowała jednak nieciekawe, ostre brzmienie, zamazaną,
nieprecyzyjną koloraturę i nienajlepsze aktorstwo wokalne (sceniczne było w
porządku zarówno przy tej, jak wszystkich innych jej bohaterkach). Antonia
wypadła również niezbyt imponująco ujawniając nie tylko ograniczenia wolumenu,
ale też problemy na obu krańcach skali. Ku mojemu zdziwieniu najlepsza była w
wykonaniu pięknej Rosjanki wydawałoby się najmniej przystająca do jej głosowych
możliwości Giulietta. Jest to jednak partia najmniejsza, nie ma nawet własnej
arii a poza tym, nie z winy Olgi Peretyatko fatalny okazał się najsłynniejszy
bodajże numer „Opowieści”, czyli słynna barkarola. Do ważnej roli Niclausse’a
zatrudniono bowiem osobę, która
stworzyła świetną kreację sceniczną, ale słuchać jej się nie dało - Sophie
Marilley (fatalne frazowanie, skutkiem czego zupełny brak legato, nieprzyjemny,
skrzypiący głos, konsekwentne pozostawanie obok właściwej tonacji – brrrr!).
Nicolas Courjal śpiewał przyzwoicie i jako tako grał swoje cztery czarne
charaktery, ale ja wolę w tych rolach głosy barytonowe. Courjal miał z górą
spore trudności i nie ma się co dziwić. Właściwie wszyscy wykonawcy ról
drugoplanowych godnie wywiązali się ze swoich zadań muzyczno-aktorskich. Mnie
najbardziej podobała się Christine Solhosse jako matka Antonii, poza nią
wymienić można jeszcze weterana Paatę Burchuladze jako Crespela i Rodolphe Brianda,
który udatnie kreował czterech służących. Dyrygenta Jacquesa Lacombe’a będę po
tym doświadczeniu raczej unikać, jako, że zupełnie nie panował nad dynamiką
dźwięku i zagłuszał solistów (owszem, niektórzy dysponują głosami mniejszymi
niż przewidział kompozytor, ale dobry maestro potrafi iść za swoimi
śpiewakami). Najgorsze jednak były dziwaczne tempa i momentami nazbyt wyrazista
blacha. Może orkiestra z Monte Carlo nie należy do najlepszych w Europie, ale
poprzednie z nią spotkanie przy okazji „Ernaniego” zostawiło mi raczej dobre
wrażenia, więc winić należy szefa.
P.S.
31 stycznia, bezpośrednio po spektaklu Juan Diego Florez otrzymał z rąk
Caroline, księżniczki Monaco i księżnej Hanoweru (nieformalnej minister kultury
Monaco) Ordre du Mérite culturel.
Słyszałam i widziałam Floreza w partii Edgarda w Barcelonie w grudniu 2015 r.
OdpowiedzUsuńI jak było? Czego się spodziewać? Pojadę ze względu na Venerę Gimadievą i Kwietnia oczywiście, ale i tak jestem ciekawa.
UsuńNajwiększe wrażenie zrobiło na mnie przepiękne wnętrze teatru Liceu (Widownia i foyer) oraz możliwość kupna biletów w ramach akcji "ultima ora" tzn. godzinę przed spektaklem najdroższe bilety na najlepsze miejsca są sprzedawane z 50 % upustem. I w ten sposób za bilet na ww. spektakl zamiast 148 euro zapłaciłam 74 euro. W mojej cenie partia Edgardo jest o pół rozmiaru za duża dla JDF.
OdpowiedzUsuń