sobota, 10 lutego 2018

Młodzieńczy Hoffmann w Monaco

W kwestii „Opowieści Hoffmanna” pytań i wątpliwości jest sporo, nie istnieje podstawowa, kanoniczna wersja dzieła. Jacques Offenbach swego opus magnum nie ukończył a etap, na którym śmierć przerwała mu pracę zmusza koleje pokolenia muzyków i realizatorów do dokonywania ciągle nowych redakcji utworu. Dlatego właśnie idąc do teatru nigdy nie wiesz nie tylko jaka będzie kolejność aktów, ale też ile usłyszysz w tym weneckim. W każdym razie jedna rzecz jest pewna: wystawienie „Opowieści” wymaga nie tylko dużego wysiłku inscenizacyjnego (liczna obsada solistów, spory chór, cztery  różne miejsca akcji) ale też bogatej fantazji od reżysera. To musi być wyobraźnia nieograniczona dzisiejszymi modami (nie da się dobrze tego zrobić na buro i brzydko ani na powściągliwie i elegancko), bujna wręcz dziecięco ale … utrzymana w żelaznych karbach dyscypliny. Niewykonalne? Niekoniecznie, kilka razy się udało. Nie tym razem, niestety, chociaż  od strony wizualnej niewiele było trzeba by premiera w Monte Carlo zakończyła się sukcesem. Tak się nie stało z przyczyny banalnej, ale rzucającej się w oczy – nieciekawej i bardzo oszczędnej scenografii (Laurent Castaingt). Powielany w nieskończoność pomysł z zastosowaniem teatru cienia i trochę brzydkich rekwizytów w wypadku tej opery nie wystarczy. Nie wiedzieć czemu całe to ubóstwo skontrastowano z bogatymi, pięknymi kostiumami z czasów powstania dzieła i wszystko to razem nijak nie chciało się do siebie dopasować. Ogromna szkoda, bo Jean-Louis Grinda przeprowadził akcję logicznie i sensownie a mając szczęście trafić na utalentowaną aktorsko obsadę nie zmarnował tego daru. Miałam wrażenie, że poświęcił odpowiednią uwagę każdemu śpiewakowi niezależnie od wielkości roli i to dało bardzo dobry rezultat – właściwie wszyscy stworzyli ciekawe postacie, nikt nie snuł się na scenie tylko dlatego, że miał do zaśpiewania linijkę tekstu. Wszystko to jednak nie miało większego znaczenia wobec nieudanej w większej części muzycznej strony spektaklu, z którego zadowoleni mogli być głównie fani Juana Diego Floreza. Kiedy lata temu wydał on płytę „L’Amour” z repertuarem francuskim nie byłam nią zachwycona zwłaszcza Wertherem i Gounodem. Od tego czasu Florez konsekwentnie rozwija repertuar i ma za sobą debiuty w kilku nowych rolach, na ogół z sukcesem (nie udał się tylko Książe Mantui). Nadal jakoś nie mam przekonania do jego Werthera, ale Hoffmana postanowiłam sprawdzić zachęcona interesującym wykonaniem ballady o Kleinzachu na koncercie. W monakijskim spektaklu także była ona mocnym punktem wieczoru, zaśpiewana swobodnie, z triumfalną górą, doskonale zinterpretowana i zakończona własnymi ozdobnikami (robił to też Alfredo Kraus). Młodzieńcze, jasne brzmienie głosu Floreza najlepiej pasuje do aktu Olimpii, kiedy to bohater wynikającą z wieku niedojrzałością może tłumaczyć zauroczenie kobietą-lalką. Dalej już jest nieco trudniej, bo partia Hoffmanna nie stawia wcale mniejszych wymagań niż trzy kobiece (śpiewane przez jedną sopranistkę). Jest to wprawdzie ta sama postać, ale na różnych etapach życia i wymaga użycia innych środków wokalnych w każdym z nich. O ile jeszcze Florez romantyczny w akcie Antonii wypadł dobrze, to już w części weneckiej chciałoby się dźwięku bardziej mięsistego, dojrzałego i mocniejszego. Całość można jednak podsumować pozytywnie, biorąc także pod uwagę naprawdę dobrą kreację aktorską i fakt, że artysta rozsądnie na swój debiut wybrał teatr o niewielkiej widowni. W tym świetle coraz bardziej jestem ciekawa jego Edgarda, którego będzie śpiewał w maju w Monachium (planuję być świadkiem wydarzenia). Bayerische Staatsoper to jednak miejsce nieporównanie bardziej wymagające. Zobaczymy.  Olga Peretyatko podejmując się wykonania wszystkich ukochanych Hoffmanna zmierzyła siły na zamiary i poległa z kretesem. Najbardziej zdziwiła mnie jej nieciekawa Olimpia, bo zdawałoby się że właśnie do niej głos Peretyatko pasuje najbardziej. Sopranistka zaprezentowała jednak nieciekawe, ostre brzmienie, zamazaną, nieprecyzyjną koloraturę i nienajlepsze aktorstwo wokalne (sceniczne było w porządku zarówno przy tej, jak wszystkich innych jej bohaterkach). Antonia wypadła również niezbyt imponująco ujawniając nie tylko ograniczenia wolumenu, ale też problemy na obu krańcach skali. Ku mojemu zdziwieniu najlepsza była w wykonaniu pięknej Rosjanki wydawałoby się najmniej przystająca do jej głosowych możliwości Giulietta. Jest to jednak partia najmniejsza, nie ma nawet własnej arii a poza tym, nie z winy Olgi Peretyatko fatalny okazał się najsłynniejszy bodajże numer „Opowieści”, czyli słynna barkarola. Do ważnej roli Niclausse’a zatrudniono bowiem osobę, która  stworzyła świetną kreację sceniczną, ale słuchać jej się nie dało - Sophie Marilley (fatalne frazowanie, skutkiem czego zupełny brak legato, nieprzyjemny, skrzypiący głos, konsekwentne pozostawanie obok właściwej tonacji – brrrr!). Nicolas Courjal śpiewał przyzwoicie i jako tako grał swoje cztery czarne charaktery, ale ja wolę w tych rolach głosy barytonowe. Courjal miał z górą spore trudności i nie ma się co dziwić. Właściwie wszyscy wykonawcy ról drugoplanowych godnie wywiązali się ze swoich zadań muzyczno-aktorskich. Mnie najbardziej podobała się Christine Solhosse jako matka Antonii, poza nią wymienić można jeszcze weterana Paatę Burchuladze jako Crespela i Rodolphe Brianda, który udatnie kreował czterech służących. Dyrygenta Jacquesa Lacombe’a będę po tym doświadczeniu raczej unikać, jako, że zupełnie nie panował nad dynamiką dźwięku i zagłuszał solistów (owszem, niektórzy dysponują głosami mniejszymi niż przewidział kompozytor, ale dobry maestro potrafi iść za swoimi śpiewakami). Najgorsze jednak były dziwaczne tempa i momentami nazbyt wyrazista blacha. Może orkiestra z Monte Carlo nie należy do najlepszych w Europie, ale poprzednie z nią spotkanie przy okazji „Ernaniego” zostawiło mi raczej dobre wrażenia, więc winić należy szefa.

P.S. 31 stycznia, bezpośrednio po spektaklu Juan Diego Florez otrzymał z rąk Caroline, księżniczki Monaco i księżnej Hanoweru (nieformalnej minister kultury Monaco) Ordre du Mérite culturel.










3 komentarze:

  1. Słyszałam i widziałam Floreza w partii Edgarda w Barcelonie w grudniu 2015 r.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I jak było? Czego się spodziewać? Pojadę ze względu na Venerę Gimadievą i Kwietnia oczywiście, ale i tak jestem ciekawa.

      Usuń
  2. Największe wrażenie zrobiło na mnie przepiękne wnętrze teatru Liceu (Widownia i foyer) oraz możliwość kupna biletów w ramach akcji "ultima ora" tzn. godzinę przed spektaklem najdroższe bilety na najlepsze miejsca są sprzedawane z 50 % upustem. I w ten sposób za bilet na ww. spektakl zamiast 148 euro zapłaciłam 74 euro. W mojej cenie partia Edgardo jest o pół rozmiaru za duża dla JDF.

    OdpowiedzUsuń