środa, 31 stycznia 2018

Placido Domingo jako Macbeth w Los Angeles



Los Angeles Opera przejawia ostatnio sporą aktywność medialną, ich produkcje coraz częściej ukazują się na DVD. Głównym magnesem, który przyciąga do nich chętnych nabywców jest oczywiście dyrektor tego teatru, Placido Domingo, który w każdym sezonie przynajmniej w jednej roli pojawia się na scenie. W październiku 2016 zmierzył się z jedną z najważniejszych partii barytonowych, jakie napisał Verdi i była to, jeśli dobrze liczę już ósma.  Kolejnym kreacjom Dominga towarzyszą wciąż te same rozważania – czy powinien, czy ma prawo itd. Odnosiłam się do tego wielokrotnie, tym razem już nie będę skupiając się na tym, co zobaczyłam i usłyszałam. Inscenizacja Darko Tresnjaka jest taka sobie i szczerze mówiąc nie przyciąga uwagi w żaden sposób. Tradycyjna z ducha, nieszczególnie dynamiczna zawiera jeden element dodany, który zresztą nie wnosi niczego nowego ani interesującego. Jest nim stała obecność na scenie ogoniastych diablików z domalowanymi grymasami na twarzach i fryzurami typu „piorun w szczypiorek”. Jedynym, co może widza zafrapować wydaje się ich czynny udział w koronacji Malcolma, bo to dwa z nich wkładają koronę na jego głowę. Co sugerowałoby, że każda władza bywa nieczystego pochodzenia a świeżo upieczony monarcha nie będzie władcą lepszym od Macbetha. Ogólnego wrażenia nie poprawia nieciekawa scenografia ani dość standardowe kostiumy (wizerunek zewnętrzny nie służy wyraźnie tytułowemu bohaterowi). W takiej sytuacji, kiedy oglądana produkcja ani ziębi, ani grzeje pozostaje skupić się na słuchaniu. Jak wszyscy wiemy w operze  najważniejszy nie jest Macbeth tylko jego Lady, dla której Verdi napisał muzykę tyleż piękną i efektowną co straszliwie trudną i wymagającą głosu o właściwościach rzadko chadzających ze sobą w parze. Ekaterina Semenchuk zaprezentowała raczej liryczną interpretację roli nie korzystając z autorskich sugestii zabrudzenia pięknego brzmienia „brzydkim dźwiękiem”. Słuchało się tego bez przykrości, ale miałam wrażenie obcowania z bohaterką dosyć anonimową, bez wyraźnie określonego charakteru a to w wypadku tej postaci poważny zarzut. Co dziwne trudności z utrzymaniem się w tonacji Semenchuk miała przy pierwszej, łatwiejszej arii, później już się nie powtórzyły. Za to list „przeczytała” w miarę naturalnie, co stanowi osiągnięcie. Niestety między państwem Macbeth nie czuło się żadnej chemii – szkoda, bo jakkolwiek rozłoży się siły w tym scenicznym małżeństwie powinni oni być parą połączoną skomplikowanymi więzami miłości, władzy, nienawiści i seksu. Tutaj się tego wszystkiego nie czuło: owszem, śpiewacy wykonywali odpowiednie gesty, ale to wszystko. Aktorstwo Dominga od lat się nie zmienia, jest nieco staromodne i konwencjonalne a właściwie o tym, że patrzy się na niego wciąż z przyjemnością decyduje potęga osobowości. Tyle, że akurat Macbeth nie należy do jego najciekawszych ról – maestro nie czuje się komfortowo w jego skórze, to widać. Za to wokalnie, podobnie jak w wypadku Nabucca nic, tylko podziwiać. Nawet nie wyliczając Placidissimo lat wciąż można się zachwycić tym zdumiewająco dźwięcznym brzmieniem i nośnością legendarnego głosu bez problemu przebijającego się przez grzmiącą orkiestrę i chór i doskonale słyszalnego nawet w dużych scenach zbiorowych. Wszystkie niuanse interpretacyjne, których zabrakło na scenie w głosie były obecne a „Pietà, rispetto, amore” zaśpiewał Domingo i pięknie i przejmująco. Głównej parze towarzyszyli Ildebrando d’Arcangelo jako Banco i Joshua Guerrero w partii Macduffa, obaj na niezłym poziomie. Guerrero to jeden z protegowanych  Dominga, laureat Operaliów 2014 i student programu dla młodych artystów przy LA Opera. Dysponuje tenorem zdecydowanie lirycznym, jasnym, włoskim w barwie. Swoją arię wykonał bardzo ładnie, zabrakło tylko nieco dramatycznej siły – być może przyjdzie z czasem i ośpiewaniem. James Colon dyrygował tego wieczora „Macbethem” już ponad pięćdziesiąty raz i to doświadczenie dało się słyszeć w idealnym rozplanowaniu proporcji dźwiękowych i rozsądnym wyborze temp – nic nie było ani zagonione, ani rozwleczone ponad miarę. Ogólnie – to na pewno nie był „Macbeth” mojego życia, ale ze względu na wokalną kreację Dominga wart jest poświęcenia mu czasu.  




5 komentarzy:

  1. Dziękuję za recenzję. Twój blog odkryłem (niestety)dopiero miesiąc temu. Albo "stety", bo teraz grzebię w nim, jak w kufrze ze skarbami.
    Niecierpliwie czekam na kolejne wpisy, szczególnie o najnowszej Tosce z Vittorio Grigolo.

    OdpowiedzUsuń
  2. ps. Przepraszam, nie przedstawiłem się, jestem egon.
    Operomaniak od 10 lat.

    OdpowiedzUsuń
  3. Witam i pozdrawiam nowego czytelnika, zawsze się cieszę kiedy ktoś przybywa. Obawiam się jednak, że recenzji "Toski" nie będzie, bo doceniając jej zalety nieszczególnie tę operę lubię. Widziałam w życiu już tyle wersji, że wystarczy. Chyba, że gdzieś pojawi się transmisja z Anją Harteros, wtedy się przełamię ze względu na nią.

    OdpowiedzUsuń
  4. Dwie wspaniałe Toski, z jedną Toscą.

    Puccini: Tosca [2001] - Gheorghiu, Alagna, Raimondi
    Puccini: Tosca [2011] - Gheorghiu, Kaufmann, Terfel


    Przemyślenia nuworysza.

    Ty, Papageno zadaje się nie cenisz wielce Angeli Gheorghiu, ja ją lubię.
    Słuchać, a szczególnie oglądać.

    Roberto Alagna w roli Cavaradossiego spełnia moje oczekiwania. Natomiast Kaufmann jest nijaki, by nie powiedzieć, nudny jak flaki z olejem i niewiarygodny.

    Natomiast Scarpia... w wykonaniu mego idola, który podoba mi się we wszystkich rolach, mówię oczywiście o Ruggiero Raimondim, jest momentami godny współczucia, mimo swej diaboliczności.

    Bryn Terfel jest tylko i wyłącznie prostacki, taki stuprocentowy samiec, ale to również stanowi siłę roli.
    Raimondi jest skomplikowany psychicznie, przynajmniej ja to tak odczuwam. W przeciwieństwie do Terfela, nie jest jednoznaczny.

    A wykonawczyni głównej roli?

    Idealna. Ładna i potrafi śpiewać.

    Pewnie mnie wyśmiejesz - oczywiście, po za oglądaniem również słucham.
    Ale opera wizualnie musi (dla mnie) być wiarygodna.
    Dlatego ostatniej Toski z Vittorio Grigolo nie byłem w stanie obejrzeć. Ale obejrzałem.
    Tosca, kochanka Cavaradossiego, w wykonaniu Soni Jonczewej śpiewa kapitalnie, ale wizualnie, pomimo że jest o parę lat od niego młodsza, wygląda jak jego matka.

    Jest tłusta, co stara się ukryć pod sukniami znakomitego skądinąd choreografa.

    Grigolo, którego po raz pierwszy zobaczyłem w Traviacie z Evą Mei na dworcu w Zurichu, to taki Leonardo Di Caprio opery.
    Myślę, że przejdzie do historii jak Callas czy Luciano Pavarotti, u którego boku zresztą debiutował.

    To tyle. Pozdrawiam Cię serdecznie i oczekuje na krytykę.

    egon

    OdpowiedzUsuń
  5. Egonie, podsumowanie różnic niekoniecznie stanowi krytykę. A rzeczywiście się różnimy - ja jednak przede wszystkim słucham, patrzę w drugiej kolejności i nigdy nie odrzuciłabym śpiewaka dlatego, że waży więcej niż inni - oczywiście jeśli tylko świetnie śpiewa.Moim ukochanym sopranem zawsze pewnie już będzie Montserrat Caballe.Przede wszystkim nie używałabym stygmatyzującego słowa "tłusta".Vittorio Grigolo jest dla mnie niestrawny pod każdym względem, do operowego Leonardo daleko mu bardzo (oczywiście według mnie). Angela Gheorghiu mi jako Tosca nie przeszkadza, może troszkę za bardzo jest kokietliwa, ale to drobiazg. Natomiast Kaufmann - nudny? Nie, nie i nie!Dzielę Twoją sympatię dla Raimondiego i żałuję, że już nie śpiewa. Scarpia Terfela moim zdaniem był wyborny, tyle, że to jest krańcowo różna koncepcja roli niż u Raimondiego.

    OdpowiedzUsuń