To była moja pierwsza „Semiramida”, oglądana w zamierzchłych
czasach, których nikomu nie śniło się o transmisjach kinowych z Met. W Polsce
nie zdarzały się też telewizyjne relacje z takich miejsc, więc siłą rzeczy
musiałam obejrzeć ją z kilkuletnim opóźnieniem, na pewno nie był to rok 1990, w
którym produkcja miała premierę. Z tamtego seansu pamiętam dziś role June
Anderson i Samuela Rameya (mimo całego podziwu dla techniki Marilyn Horne nie
przepadam za jej głosem) i bogate kostiumy. Dziś udając się do kina doskonale
wiedziałam, na co mogę liczyć, a na co nie. Nie spodziewałam się więc
realistycznych kreacji aktorskich, bo ograniczenia fizyczne nie pozwalają
duetowi Meade – DeShong na wiarygodne zagranie matki i syna. Nic to
nowego, wcześniej było jeszcze gorzej - „syn” o 18 lat starszy od swojej matki i
nieomylnie kobiecy z wyglądu. Nie o tego typu realizm wszakże w operze chodzi,
co niestety nie dotarło ciągle do rzesz reżyserów, którzy gatunku nie cierpią,
ale uparcie przy nim majstrują. Wieczorem 10 marca pozostaliśmy w bezpiecznych
rękach Johna Copleya biorącego libretto wprost
i nie ingerującego nawet w jego absurdy.
Ten spektakl dziś już wydaje się wręcz ostentacyjnie staromodny i na
pewno zwolennicy regietheatru oraz „przybliżania i uwspółcześniania” się nie
pożywią, reszta – cóż, jeśli ktoś lubi koncerty w ostentacyjnie barwnych
kostiumach… Niestety, przedstawienie robi wrażenie uginającego się pod własnym
ciężarem wehikułu, nieruchawego i wiejącego nudą. Poza tym lata funkcjonowania
w realiach terroru obrazka zrobiły swoje i my też wolelibyśmy oglądać śpiewaków
wiekiem i postawą dostosowanych do swoich postaci. Będę się jednak upierać przy
tym, że oglądanie nadal pozostaje w operze drugorzędne wobec słuchania, chociaż
oczywiście najlepiej byłoby te dwie rzeczy zsynchronizować. Jeśli jednak się
nie da, bo światowe sceny na razie nie są zaludniane przez wszystko mające
cyborgi supremacja dźwięku powinna być oczywista. Nie czepiawszy się więc figur
duetu głównych wykonawczyń przysłuchajmy się najważniejszemu – temu co one i
ich koledzy mieli w głosach. I tu nie oprę się znienawidzonemu zdanku „a nie
mówiłam?”. Bo przecież niewielu śledzących tę
transmisję nie zgodzi się z tym, że najważniejszą, jeśli nie jedyną jej
gwiazdą okazała się Elizabeth DeShong. Śledzę tę karierę od dawna pozostając w
stanie olbrzymiego zdziwienia, że ta mezzosopranistka nie jest wciąż supergwiazdą. 6 lat temu, u początków
mojego bloga poświęciłam jej entuzjastyczny post wróżąc taką pozycję i bardzo
mi żal, iż nie dostała wciąż od losu tego, co według talentu i umiejętności
powinna. DeShong ma znane w operowym światku nazwisko i tyle. Na najbardziej
prestiżowych scenach świata proponowano jej przede wszystkim partie
drugoplanowe - w Met musiała czekać 10
lat od debiutu (2008 – Suzy w „Jaskółce”)
by móc pokazać się w roli głównej . Może Arsace na deskach Met przyniesie jej
wreszcie popularność i uznanie, na które zasłużyła. Śpiewa przepięknym,
czekoladowo gęstym i płynnym a przy tym połyskliwym głosem, trudności
techniczne dla niej nie istnieją, koloratura jest swobodna i precyzyjna a dół
skali imponujący. Drugim członkiem obsady, który niemal mimochodem pokonał
trudności swojej partii był Javier Camarena. Rola księcia Ireno do wdzięcznych
nie należy, bo składa się niemal wyłącznie z wokalno-technicznego popisu a
można ją usunąć bez szkody dla fabuły i
partytury. Skoro jednak Rossini ją napisał by zaspokoić gwiazdorskie wymagania
Johna Sinclaira,który śpiewał na premierze w Teatro La Fenice w 1823 roku
obsadzenie Camareny okazało się ze wszech miar słuszne. Więcej problemów miała
z tytułową Semiramidą Angela Meade, której sopran nie zaleca się szczególną
urodą czy ciepłem. Meade posługuje się
koloraturą sprawnie, ale nie sprawia to u niej wrażenia naturalnego środka
komunikacji zaś górne dźwięki są nieco siłowo wypychane. Na pewno nie jest to
Semiramida na miarę June Anderson, chociaż w sumie całkiem niezła. Zawiódł
natomiast Ildar Abdrazakov, który w przeciwieństwie do obu partnerek adekwatnie
wyglądał, ale podjął się partii mocno przerastającej możliwości głosowe - krańcowo
siłowe góry, niedobre ozdobniki i matowa średnica (podejrzewam, iż głos po
prostu był zmęczony walką z rolą, bo zazwyczaj Abdrazakov brzmi dźwięcznie). Tym razem nie zachwycił mnie chór Met, wkradły
się nierówności. Mauricio Benini poprowadził tę olbrzymią (pomimo skótów)
dostojnie i z uwagą. Ogólnie wieczór z tą „Semiramidą” dość mocno się dłużył,
rozświetlany jedynie głosem Elizabeth DeShong.
P.S. To wznowienie
miało być przygotowane na scenę przez 84-letniego już Johna Copleya, który reżyserował premierę 28 lat temu. Sędziwy Brytyjczyk
opowiedział jednak w trakcie pracy pieprzny dowcip i ktoś z chóru (wsparty
później przez dwójkę kolegów) poczuł się „niekomfortowo”. Copley został
zwolniony w trybie natychmiastowym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz