W sprawie tej produkcji „Carmen” pewne jest tylko jedno –
wywołała wymarzoną przez dyrektorów teatrów wrzawę i wzbudziła kontrowersje –
prawdziwe, nie tylko medialne. Sama zetknęłam się z biegunowo różnymi opiniami
na jej temat, od zachwytu po całkowitą negację. Siadając do oglądania
spodziewałam się, że mnie też jakoś poruszy, a tu pod tym względem klapa
całkowita. Rzecz wydała mi się raczej letnia i straszliwie wręcz banalna.
Przede wszystkim Barrie Kosky nie potrafił tym razem opowiedzieć nam żadnej spójnej
historii, bo rozbijając całkowicie konstrukcję utworu nie zastąpił jej niczym.
Zamiast dziejów Carmen dostaliśmy zbiór numerów kabaretowych słabo ze sobą
powiązanych, rozdzielonych jeszcze przed damski głos recytujący didaskalia i
fragmenty z oryginalnego tekstu Prospera Mérimée. Nie trzeba dodawać, że reżyser wyprowadził akcję z
właściwego jej czasu i miejsca, ale nie to stanowiło problem. Najwyraźniej
przyzwyczaiłam się do takich manewrów bardziej niż bym chciała, bo nawet nie
próbowałam dojść dlaczego dziewiętnastowieczną Andaluzję zastąpiła … Republika
Weimarska. Kosky, będący nieodrodnym dziecięciem poprzedniego wieku szafuje
nazbyt szczodrze analogiami do słynnych filmów : „Blond Wenus” Sternberga
(Carmen pojawia się w kostiumie goryla i ściąga jego górną część niczym Marlena
Dietrich) czy Kabaretu” Fosse’a, któremu przedstawienie zawdzięcza najwięcej –
od nastroju zaczynając a na złowróżbnych, wszechobecnych klaunach kończąc. Nie
posłużyło również operze wzięcie całej historii w ironiczny nawias, bo
wyglądało to tak, jakby reżyser przestraszył się skoncentrowanych emocji
zawartych w tekście, a są one właściwe dla gatunku. Jakoś „Carmen” według
Barrie Kosky’ego do mnie nie przemówiła – nie oburzyła wprawdzie, ale też nie
znalazłam w niej niczego szczególnie interesującego. Była to właściwie kolejna
„Carmen” bez tytułowej bohaterki, bo na scenie mieliśmy tylko kabaretową divę udającą
tę archetypową postać. Podejrzewam, że decydenci z ROH zamówili sobie taką
wersję dzieła Bizeta celowo kontrastując ją z obecną przez lata w londyńskim
teatrze produkcją Franceski Zambello, której zarzucano nadmierną tradycyjność i
rodzajową „hiszpańskość”. W moim odczuciu przy okazji wylano dziecko z kąpielą
i ciekawa jestem jak długo przetrwa ten spektakl. Na pewno łatwiej go będzie
konserwować od strony technicznej, jako, że właściwie nie ma nim żadnej
scenografii (schody zawsze się znajdą). Część kostiumów można będzie poddać
recyklingowi i wykorzystać na przykład w „Lulu”. Prawdziwy problem nowej
produkcji polega w moim odczuciu na tym, że jej bohaterowie pochodzą z zupełnie
różnych porządków scenicznych – Carmen kpiarska i kabaretowa, Don Jose
grany tradycyjnie i na serio, Micaela wzięła się jakby z serialu o rozhisteryzowanej
małolacie. Nic dziwnego, że w takiej sytuacji postacie się mijają i wszelkie
między nimi interakcje są całkowicie obojętne dla widza bo między tą trójką nie
ma prawdziwego kontaktu, chociaż przebywają w odległości pół metra od siebie.
Szkoda, Barrie Kosky tym razem mnie zawiódł, a spodziewałam się po nim więcej.
Może Andrzej Chyra w czerwcu nie zawiedzie nadziei na „Carmen”…A na razie trzeba czekać i zadowolić się tym,
co jest. Pewnie na londyńskie przedstawienie narzekałabym mniej, gdyby było
muzycznie bardziej udane, ale okazało się dosyć przeciętne.Jakub Hrůša dyrygował dziarsko, ale bez dopieszczania szczegółów, co
nie jest dobrą metodą zwłaszcza na partyturę powszechnie znaną. Kostas
Smoriginas wyglądał odpowiednio kusząco jako Escamillo, ale z tą wbrew pozorom paskudnie trudną partią sobie nie poradził. Takie niby nic – jedna aria,
którą w dodatku potrafi zanucić niemal każdy, nawet jeśli opery nie cierpi i nie wie skąd melodia się wzięła plus dwa małe dueciki, wszystko. Problem w tym,
że ten drobiazg wymaga posiadaniaskali
zarówno basowej jak barytonowej, w związku z tym wykładają się na nim
najsławniejsi artyści . Kristina Mkhitaryan nie należy do najbardziej
aksamitnogłosych Micael, ale śpiewała
bardzo przyzwoicie. Jose raczej nie zapisze się w biografii Francesca Meli po
stronie sukcesów, partia jest dla niego za mocna. Meli starał się jak mógł, ale
wynik nie rzuca na kolana – tenor nawet nie próbował pięknie zakończyć arii z
kwiatem dźwiękiem morendo, jak powinien. Anna Goryachova, którą na moim blogu
chwaliłam kilkakrotnie wypadła, od strony wokalnej średnio. To bardzo piękny
głos, ale mezzosopranu dramatycznego nigdy z niego chyba nie będzie, w każdym
razie nie ma teraz. Aria z kartami, ważniejsza przecież od bardziej
przebojowych fragmentów roli Carmen nie mogła zabrzmieć w związku z tym z
odpowiednia siłą. Goryachova ma talent aktorski, ale na wiele się jej nie
przydał, bo skutkiem koncepcji reżyserskiej jej interpretacja sceniczna
polegała głównie na zmianie kostiumów i paradowaniu z ironicznym uśmieszkiem. W
związku z tym seansem moje nadzieje na soczystą Carmen w Warszawie tylko
wzrosły. Obym się nie zawiodła.
Przeczytałem Twój wpis i myśli mi się w dwie strony rozbiegły. Raz; dlaczego tak często próbuje się "uwspółcześniać" i polepszyć te dzieła? Dlaczego coś co jest niezwykle silnie zakorzenione w epoce i miejscu jest przenoszone w czasie i przestrzeni jak gdyby reżyser starał się wprowadzić celowy dysonans? I ze smutkiem konstatuję że jedyną przesłanką jest chyba wspomniana przez Ciebie "wrzawa". Przecież obecny repertuar to zbiór utworów, które przetrwały próbę czasu i o wiele łatwiej jest je zmianami popsuć niż poprawić. Widocznie reklama i marketing jest łatwiejsza niż emocje, które przecież są niezwykle podobne obecnie jak i 200 lat temu. Dwa; Ja niemal codziennie słucham jakiejś opery. Ale nie są to niestety przedstawienia czy transmisje lecz płyty. Carmen mam w trzech wykonaniach: z Callas, Marylin Horne i Grace Bumbry. Tą ostatnią lubię najbardziej :) I porównując Twoje opisy z własnymi odczuciami zauważam że chyba trzeba zmienić trochę przyzwyczajenia bo kiedy już zdarzy mi się pójść na przedstawienie to elementy wizualne zdają mi się elementem drugoplanowym, znacznie mniej istotnym, łapię się na tym że potrafię zamknąć oczy i słuchać. Z jednej strony wiem że to istotnie zubaża przekaz ale z drugiej chroni przed eksperymentami reżysera :) Pozdrawiam.
Dotknąłeś w tym komentarzu wielu przepastnych tematów, ale spróbuję krótko. Rozumiem, dlaczego uwspółcześnia się dawne dzieła, chociaż chociaż mnie ten proceder drażni. Natomiast nie pojmuję, po co zastępuje jeden kostium drugim, jak w wypadku tej "Carmen". Czy Republika Weimarska jest bliższa świadomości współczesnego widza niż Andaluzja dziewiętnastowieczna? Nie sądzę. Co do nagrań "Carmen" - chyba różnimy się gustami. Callas, z całym szacunkiem dla tej niezwykłej śpiewaczki akurat Carmen bardzo się nie udała, śpiewała ją zresztą już w ostrym kryzysie głosowym. Horne brakuje w głosie zmysłowego pierwiaska, którego oczekuję od tej bohaterki. Bumbry - OK. Ale i tak najwspanialszą płytową Carmen pozostanie dla mnie Leontyne Price, która tej roli na scenie nigdy nie wykonywała.Znasz to nagranie? Z tym zamykaniem oczu - czasem nie ma innego wyjścia, ale to działanie rozpaczliwe, wkońcu nie po po to płacimy solidne pieniądze za bilety żeby mieć tylko część przyjemności, nawet tę zasadniczą. Pewien recenzent napisał kiedyś, że monachijska inscenizacja "Don Giovanniego" wydała mu się tak wstrętna (z czy się zgadzam, miałam nieprzyjemność ją widzieć), że Mariusz Kwiecień był w połowie serenady, kiedy do krytyka dotarło jak pięknie on śpiewa. Pozdrawiam.
Przeczytałem Twój wpis i myśli mi się w dwie strony rozbiegły. Raz; dlaczego tak często próbuje się "uwspółcześniać" i polepszyć te dzieła? Dlaczego coś co jest niezwykle silnie zakorzenione w epoce i miejscu jest przenoszone w czasie i przestrzeni jak gdyby reżyser starał się wprowadzić celowy dysonans? I ze smutkiem konstatuję że jedyną przesłanką jest chyba wspomniana przez Ciebie "wrzawa". Przecież obecny repertuar to zbiór utworów, które przetrwały próbę czasu i o wiele łatwiej jest je zmianami popsuć niż poprawić.
OdpowiedzUsuńWidocznie reklama i marketing jest łatwiejsza niż emocje, które przecież są niezwykle podobne obecnie jak i 200 lat temu.
Dwa; Ja niemal codziennie słucham jakiejś opery. Ale nie są to niestety przedstawienia czy transmisje lecz płyty. Carmen mam w trzech wykonaniach: z Callas, Marylin Horne i Grace Bumbry. Tą ostatnią lubię najbardziej :) I porównując Twoje opisy z własnymi odczuciami zauważam że chyba trzeba zmienić trochę przyzwyczajenia bo kiedy już zdarzy mi się pójść na przedstawienie to elementy wizualne zdają mi się elementem drugoplanowym, znacznie mniej istotnym, łapię się na tym że potrafię zamknąć oczy i słuchać.
Z jednej strony wiem że to istotnie zubaża przekaz ale z drugiej chroni przed eksperymentami reżysera :)
Pozdrawiam.
Dotknąłeś w tym komentarzu wielu przepastnych tematów, ale spróbuję krótko. Rozumiem, dlaczego uwspółcześnia się dawne dzieła, chociaż chociaż mnie ten proceder drażni. Natomiast nie pojmuję, po co zastępuje jeden kostium drugim, jak w wypadku tej "Carmen". Czy Republika Weimarska jest bliższa świadomości współczesnego widza niż Andaluzja dziewiętnastowieczna? Nie sądzę.
UsuńCo do nagrań "Carmen" - chyba różnimy się gustami. Callas, z całym szacunkiem dla tej niezwykłej śpiewaczki akurat Carmen bardzo się nie udała, śpiewała ją zresztą już w ostrym kryzysie głosowym. Horne brakuje w głosie zmysłowego pierwiaska, którego oczekuję od tej bohaterki. Bumbry - OK. Ale i tak najwspanialszą płytową Carmen pozostanie dla mnie Leontyne Price, która tej roli na scenie nigdy nie wykonywała.Znasz to nagranie?
Z tym zamykaniem oczu - czasem nie ma innego wyjścia, ale to działanie rozpaczliwe, wkońcu nie po po to płacimy solidne pieniądze za bilety żeby mieć tylko część przyjemności, nawet tę zasadniczą. Pewien recenzent napisał kiedyś, że monachijska inscenizacja "Don Giovanniego" wydała mu się tak wstrętna (z czy się zgadzam, miałam nieprzyjemność ją widzieć), że Mariusz Kwiecień był w połowie serenady, kiedy do krytyka dotarło jak pięknie on śpiewa.
Pozdrawiam.