W końcu osiemnastego wieku na rynku literackim pojawił się nowy gatunek - niezbyt szacowny, ale niezwykle popularny, a co za tym idzie dochodowy. Pierwsze powieści gotyckie – „Zamczysko w Otranto” Walpole’a czy twórczość Ann Radcliffe kiepsko przeszły próbę trwania. Jeszcze za czasów Jane Austen były lubiane o czym świadczy jej powieść „Opactwo Northanger” wykpiwająca egzaltowane czytelniczki tego typu opowieści, ale w dwudziestym wieku stały się już zabytkami. Wyparły je nowsze i brutalniejsze horrory. Jest jednak wyjątek – książka nie tyle dziś powszechnie znana, co jednak od czasu do czasu czytana i nadal robiąca wrażenie. „Mnich” Matthew Gregory’go Lewisa (1796) do dziś może wstrząsnąć drastycznie naturalistycznymi opisami tego, co dzieje się z ciałem ludzkim po śmierci. A rzecz w dodatku dotyczy młodziutkiej matki i jej niemowlęcia zamkniętych w klasztornych lochach… Poza tym mamy w fabule demona w powabnym ciele wiodącego na manowce tytułowego zakonnika i degrengoladę tegoż, co wiąże się z niewinnymi, żeńskimi ofiarami. Cała historia jest wielowątkowa, ale finalnie tematy główne to seks i religia i prawdopodobnie to zestawienie zapewniło jej jaką taką żywotność. „Mnich” przez ponad dwa wieki inspirował wielu twórców i adaptatorów ale dzieła powstałe na jego kanwie raczej nie zaliczają się do pomnikowych w jakiejkolwiek dziedzinie sztuki. Może gdyby doszła do skutku ekranizacja planowana przez Luisa Bunuela… Za to całkiem niedawno paryska Opéra Comique (Salle Favart) postanowiła uświadomić swojej publiczności (bo mało kto o tym pamiętał lub wiedział) istnienie opery, której libretto opiera się na jednym z wątków książki zaś autorem muzyki jest Charles Gounod. Mimo znakomitego nazwiska kompozytora dzieło doczekało się jak dotąd zaledwie dwóch inscenizacji (obecna nosi numer 3), wliczając w to prapremierową w 1854 roku. Następny raz opera trafiła na scenę dopiero w 2008 roku a miało to miejsce w Theaters Osnabrück i po tym zdarzeniu pozostało jedyne jak dotąd nagranie płytowe. Za to dziś „La nonne sanglante” czyli „Skrwawiona zakonnica” (nie zaś krwawa, co brzmi lepiej, ale zmienia znaczenie przymiotnika) odniosła nieoczekiwany triumf. Każdy spektakl był frenetycznie oklaskiwany przez szczelnie zapełniającą widownię publiczność, owacje adresowano do wszystkich członków obsady, muzyków, dyrygentki i wreszcie do teamu realizacyjnego. I to stanowi najlepszy dowód na to czego współcześni bywalcy europejskich teatrów operowych potrzebują najbardziej – otóż chwili wytchnienia! Wytchnienia od dyrektorów dotowanych przez państwo instytucji mających nas w … nosie powiedzmy, od reżyserów, którzy deklarują, że publiczność powinna się poczuć jak uderzona pięścią w twarz lub też dyskomfort u widza jest efektem zamierzonym. Wytchnienia od usłużnych dramaturgów piszącym swoim mistrzom nowe libretta i dramatis personae . Wytchnienia od scenografów i projektantów kostiumów obdarzonych niewielką inwencją, powtarzającym w nieskończoność te same chwyty i zapełniających sceny podobnymi, nic nieznaczącymi za to brzydkimi dekoracjami i strojami. Potrzebujemy chociaż raz na jakiś czas czegoś, co jest melodyjne wprost, po bożemu wystawione i dobrze wykonane. Nie musi być genialne i w omawianym przypadku nie jest, ale jaką nieoczekiwaną sprawiło mi radość! Fabuła ”Skrwawionej zakonnicy” , nie mniej i nie bardziej sensowna niż w innych operowych horrorach opiera się na pomyśle głównym (pomyłkowych zaręczyn z upiorem) wykorzystywanym do dziś, wystarczy przypomnieć sobie „Gnijącą pannę młodą” Tima Burtona. Libretto ma kiepską opinię , jako, że przeszło przez ręce bodajże ośmiu kompozytorów (nie byle jakich, min. Meyerbeer, Halévy , Verdi, Auber),którzy je odrzucili. Berlioz nawet zaczął pisać muzykę, ale w końcu i on zrezygnował, pozostawiając potomnym trzy fragmenty. Wreszcie tekst trafił do młodego Gounoda, który jako początkujący kaprysić nie bardzo mógł i „La nonne sanglante” ujrzała światło dzienne by zaraz po narodzinach popaść w całkowite zapomnienie. Czy warto było ją z niego wyciągać? Moim zdaniem tak, chociażby z powodów wyłuszczonych wcześniej. Partytura nie jest wyrafinowana ani skomplikowana, ale słucha się tej muzyki z przyjemnością, zwłaszcza, że libretto mimo ogólnie ponurej tematyki zawiera elementy komiczne, skoncentrowane w spodenkowej roli pazia Artura. David Bobée, dla którego ta produkcja była zaledwie drugą zrealizowaną operą (wcześniej « Billy Bud ») nie filozofował, nie męczył nas własnymi traumami i obsesjami tylko ... pokazał dokładnie to, co napisano. Z pomocą Aurélie Lemaignen zaprojektował też oszczędne dekoracje właściwie zawieszające akcję w bezczasie. Kostiumy Alaina Blanchota wskazywały na średniowiecze, ale były stylizowane, trochę to wyglądało jak z filmu fantasy. Zaletą tej inscenizacji jest też staranne wyreżyserowanie poszczególnych postaci – każdy z solistów dostał od Bobée odpowiednie wsparcie i pozamuzyczny cel, dla którego był na scenie. Takie czasy, że to, co powinno być oczywiste wydaje się pozytywnym ewenementem. Dyrygentce Laurence Equilbey zarzucali niektórzy brak subtelności – cóż zrobić, to nie jest subtelna partytura (te wszystkie efekty chromatyczne, groźne chóry), ale za to efektowna (nie mylić z efekciarska). Na ile potrafię ocenić utwór słyszany po raz pierwszy zarówno Equilbey jak Insula Orchestra dali radę. Podobnie jak chór kameralny accentus (mała litera celowa, tak się oni piszą), mający sporo zadań pozawokalnych. I tu dotarłam do kolejnej przyczyny, dla której „La nonne sanglante” mogłaby być wielkim hitem – ta opera tenorem stoi, a publiczność, jak wiadomo tenorów kocha. Tyle, że w tym wypadku musi to być artysta, jakich podobno już nie ma. Otóż są. Michael Spyres trafił na rolę która pasuje do niego jak rękawiczka i , nie pierwszy i nie dziesiąty raz wykazał się absolutnym mistrzostwem wokalnym. Jego się słucha tak, jakby na scenę zstąpił duch (trzymając się gotyckiej nomenklatury) któregoś z dawnych mistrzów. Do dokładnego wyjaśnienia na czym to polega trzeba kogoś bardziej fachowego niż ja, ale takie mam odczucie, a znam wiele płyt bardzo wczesnymi nagraniami. W każdym razie Spyres polał na moje uszy mnóstwo miodu, złotego, gęstego, płynnego … Amerykański śpiewak nie wygląda wprawdzie na bohatera romantycznego, ale pod względem aktorskim bardzo się ostatnio podciągnął i stworzył prawdziwie przejmującą kreację dramatyczną. Chociażby dla niego trzeba ten spektakl zobaczyć, byłby tego wart nawet gdyby wszystko inne w nim zawiodło. A nie zawiodło. Marion Lebègue , właścicielka soczystego, dźwięcznego mezzosopranu jako bohaterka tytułowa pewnie nieźle się bawiła grając upiorną narzeczoną. Vannina Santoni nie miała zbyt dużo do zaśpiewania bo partia Agnes nie zawiera nawet arii (dziwne – w końcu to główna amantka) , ale popisała się ładną, otwartą górą skali. Jodie Devos stworzyła sympatyczną postać Artura i była wiarygodnie chłopacka, swoje dwie arie zaśpiewała doskonale. Jean Teitgen (Pustelnik Piotr), Jérôme Boutillier (Luddorf), Luc Bertin-Hugault (baron Moldaw), Enguerrand De Hys (Fritz) i Olivia Doray (Anna) uzupełnili tę świetną obsadę więcej niż godnie. Jeśli jesteście Państwo zmęczeni wielkimi ambicjami reżyserskimi, jeśli chcecie odpocząć przy przedniej jakości produkcji nieznanej a nienajgorszej opery – serdecznie polecam.
https://www.youtube.com/watch?v=zRZXPtN128U&t=8s
P.S. Istnieją jeszcze dwie opery oparte na tym samym temacie: „Maria di Rudenz” Donizettiego z 1838 i „Raymond and Agnes” Edwarda Lowdera z 1855 (właśnie ukazała się na płytach pod szyldem Opera Rara) oraz wersja musicalowa w formie … komedii (napisał ją Tug Rice, 2011).