niedziela, 27 maja 2018

"Ognisty anioł" w Warszawie


Pierwsze zetknięcie z kompletnie nieznaną wcześniej operą może zostawić trwałe ślady na naszym stosunku do samego dzieła. Jeśli trafimy na kiepską wersję grozi nam lekkie zniechęcenie. Za to doskonały początek powoduje  ciągłe porównywanie późniejszych odsłon do tej znakomitej a co za tym idzie wieczne rozczarowanie. Poznałam „Ognistego anioła” w inscenizacji najlepszej z możliwych, świetnej zarówno pod względem teatralnym jak muzycznym i rzecz zrobiła na mnie olbrzymie, niezatarte wrażenie. Niektórzy z Państwa o tym wiedzą, sądząc po popularności, jaką cieszył się entuzjastyczny post, jaki popełniłam sześć lat temu na ten temat (http://operaczyliboskiidiotyzm.blogspot.com/2012/10/ognisty-anio.html) . Zawarłam w nim garść informacji o życiowych i literackich inspiracjach, które skłoniły Prokofiewa do napisania tej niesamowitej opery dziś więc przechodzę od razu do meritum. Niechęć do przedstawień premierowych pozbawiła mnie okazji do obcowania z wybitną sztuką dyrygencką Kazushi’ego Ono, ale obsada późniejszych spektakli pozostała ta sama. Z przyjemnością mogę Państwu donieść, że nie musiałam żałować nieobecności na premierze, bo Bassem Akiki i Orkiestra Teatru Wielkiego okazali się największymi gwiazdami wieczoru. Przede wszystkim doskonale oddali specyficzne, obsesyjne pulsowanie najważniejsze w partyturze, paroksyzmy skłębionej, złej energii   niesłychanie sugestywnie napisane przez Prokofiewa także pozostały pod pełną kontrolą dyrygenta. Dobra forma muzyków i ich szefa to jedna z niewielu radości, jakich zaznałam ostatnio w TWON, tym bardziej warta podkreślenia. Wokalnie nie było już tak dobrze, chociaż tym razem nie spotkałam się z żadną męczącą ucho katastrofą. Zawiodła mnie trochę Ausrine Stundyte, która wprawdzie podołała morderczej partii Renaty, ale jej głos był dziwnie monochromatyczny, suchy. Może intonacyjną poprawność w tym wypadku należy uznać za sukces, ale chciałoby się więcej koloru, pasji. Scott Hendricks (nie on jeden zresztą) stał się ofiarą reżysera, który od wielu lat konsekwentnie ignoruje specyfikę kierowanej przez siebie przestrzeni, za każdym razem z fatalnym efektem.  Mamy w Warszawie największą scenę w Europie i jedną z największych na świecie, ale żaden to pozytyw – jest ona pełna akustycznych czarnych dziur, które po prostu pochłaniają dźwięk i nic się z tym zrobić nie da. Najprostsza logika nakazywałaby nie ustawiać w tych obszarach śpiewaków, ale Mariusz Treliński efektem muzycznym nie zwykł się przejmować. Skutkiem tego Hendricks był słabo słyszalny, bo nie zna tej sceny i nie mógł unikać miejsc- zagłuszaczy. Kiedy było go słychać prezentował niezbyt charakterystyczny, ale wcale nie maleńki głos. Za to odtwórcy postaci drugoplanowych spisali się nad podziw dobrze. Kolejną ciekawą kreację dała Bernadetta Grabias jako Oberżystka – zastanawiam się, kiedy dostanie szansę na  jakąś rolę główną, bo klasą śpiewaczą sobie na nią zasłużyła. Andriej Popov, Agnieszka Rehlis, Krzysztof Bączyk (cieszę się, że mogę obserwować jego rozwój wokalno-aktorski) i Łukasz Goliński także zasłużyli na solidne brawa. Tym bardziej żal, iż inscenizacja Mariusza Trelińskiego okazała się banalna i wyprana z wszelkiej inwencji – to właściwie był katalog stałych chwytów tego reżysera, z których ani jeden (dosłownie i bez przesady) nie dodawał opowiadanej historii żadnych nowych sensów  a wręcz przeciwnie – spłycał ją. Zgodnie z bieżącą modą dostaliśmy scenę podzieloną na kubiki, co wymaga żelaznej konsekwencji i dyscypliny w prowadzeniu akcji. Tym razem ów warunek spełniony być nie musiał, bo po co, jeśli i tak jak zazwyczaj zamiast właściwej fabuły pokazuje się tylko obrazki ucieleśniające własne lęki i obsesje. Czyli – było to, co zawsze : neony, ściana podświetlona jaskrawą zielenią, zwielokrotnienie części postaci, stadka kokot i transwestytytów, molestowane dziewczynki i tak można wymieniać w nieskończoność. Gdyby to wszystko jeszcze coś znaczyło – ale nie. Zastąpienie ekstatycznych wizji Renaty prymitywnymi odlotami zaćpanej baby ma służyć za element duchowy? O matko! A nawiasem mówiąc zastanawia mnie upodobanie dużych chłopców do upubliczniania pewnej wielokrotnie wykonywanej, codziennej czynności fizjologicznej. Jakiś element kompensacyjny? Proszę się nie dziwić mojej niechęci – człowiek niewystawiony na rezultaty twórczej zapaści, w jakiej od długiego czasu tkwi „reżyser roku” pewnie nie zdaje obie sprawy z tego, jakie są męczące. Zamknięcie oczu i słuchanie nie jest dobrym wyjściem, bo opera to rzecz z założenia integrująca fonię i wizję. Kto nie był w TWON pewnie będzie miał okazję sprawdzić trafność (bądź nie) moich spostrzeżeń, bo przedstawienie jedzie na festiwal do Aix-en-Provence w oryginalnej, warszawskiej obsadzie z Kazushim Ono za pulpitem dyrygenckim – stamtąd spektakle najczęściej bywają transmitowane.










6 komentarzy:

  1. Szkoda, że Stundyte tym razem nie błyszczy. Czekam na transmisję. Dzięki za recenzję.

    OdpowiedzUsuń
  2. Może za dużo oczekiwałam, może była już zmęczona ...

    OdpowiedzUsuń
  3. Mnie protagoniści również nie zachwycili – było poprawnie, ale nie powalająco. Za to duże brawa dla orkiestry, dyrygenta i całego drugiego planu.
    Co do reżyserii - był to spektakl bardzo wtórny, można było zabawiać się zgadywaniem „gdzie już to wcześniej u Trelińskiego widziałam”. Odnoszę wrażenie, że ma on ostatnio jeden pomysł na realizację, sprowadzający się do wymyślenia, jakiej to traumy doświadczył w dzieciństwie główny bohater czy bohaterka.
    Drusilla

    OdpowiedzUsuń
  4. Ja nawet mam wrażenie, że ta trauma też jest prawie zawsze ta sama - molestowanie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z wyjątkiem nieszczęsnego Tristana, który cierpi z powodu samobójstwa ojca ;)
      Drusilla

      Usuń
  5. Dlatego prawie. Ale kto wie, czy tatuś wcześniej ...

    OdpowiedzUsuń