Chi mi frena in tal momento
Ten wieczór z „Lucią di Lammermoor” w
madryckim Teatro Real przejdzie zapewne do operowych annałów – oto, chyba po
raz pierwszy w dwudziestym pierwszym wieku w ramach reakcji na szaloną owację publiczności
Daniel Oren zdecydował się na powtórzenie słynnego sekstetu z drugiego aktu.
Czy jest się czym ekscytować? Ano, niekoniecznie, ale odnotować warto. Tym
bardziej, że mieliśmy do czynienia ze spektaklem rzeczywiście dobrze śpiewanym,
na tyle, iż mógłby swobodnie stanowić argument przeciwko narzekaniom na
całkowity zanik prawdziwego belcanto. W tym wypadku kontrowersje powinny raczej
dotyczyć produkcji, ale przy tym, co się widuje na scenach była ona
przynajmniej spójna i miała jakąś koncepcję zrealizowaną z żelazną
konsekwencją. Skutkiem tego pojawiły się niepotrzebne brutalizmy i przyznaję,
że przynajmniej raz zdarzyło mi się zaśmiać wrednie tam, gdzie reżyser założył
wystąpienie największego napięcia i grozy, ale w ogólnym rozrachunki nie było
źle. David Alden przygotował przedstawienie dla ENO, gdzie miało ono premierę w
lutym 2010 roku a potem objechało świat goszcząc w Goteborgu,
Toronto, Waszyngtonie i Oslo. Do Madrytu zawitało po 17 latach
nieobecności „Lucii” na tamtejszej scenie trafiając na stęsknioną i
wdzięczną publiczność. Akcję przeniesiono nie tyle do czasów powstania opery,
co do okresu nieco późniejszego, kiedy wiktoriańska moda i moralność przeżywały
swój największy rozkwit. Alden oparł swą koncepcję na dwóch
założeniach-filarach. Po pierwsze przodkowie obu zwaśnionych rodów są tu obecni
ustawicznie (w postaci wielkich portretów, które piastują czule obaj
adwersarze) jako bezwzględni strażnicy familijnego honoru determinujący los i
postępowanie swoich potomków. W ten sposób obaj stają się właściwie awersem i
rewersem tej samej monety, więźniami krępowanymi przez identyczne pęta. Po
drugie – osobowość bohaterki. Lucia jest tu młodą, ale dorosłą kobietą o
mentalności dziecka i nie dowiemy się, czy jest to skutek upośledzenia
intelektualnego, czy raczej rezultat wychowania. Fakt, że ciągle nosi krótką
sukienkę z wystającymi spod niej pantalonami sugerowałby, iż w stanie
owego zapóźnionego dziecięctwa otoczenie utrzymuje ją sztucznie. Ale – być może
nie ma innego wyjścia, skoro dziewczyna z entuzjazmem wciąż bawi się lalkami.
Stąd wynika niewczesna próba Enrica przygotowania siostry do tego, co czeka ją
w małżeństwie i owa z założenia wstrząsająca scena ręcznej defloracji Lucii,
której towarzyszy przenikliwy, wysoki dźwięk (przewidziany przez partyturę, ale
nie w takiej sytuacji). Wysiłki spełzają na niczym i trudno nie pomyśleć,
że – być może – noc poślubna bohaterki z teoretycznym ukochanym miałaby
identyczny koniec jak z narzuconym mężem. Wszystko to razem jakoś tam wyjaśnia psychiczną kruchość
panny Ashton , chociaż chęć szokowania publiczności jest zbyt wyraźna, aby ją
zignorować. Tym nie mniej ta opowieść składa się na w miarę sensownie
skonstruowaną historię. Nie inscenizacja jest tu jednak najważniejsza i nie ona
wywołała szalony entuzjazm na widowni, ale – staromodnie – śpiewacy. Lisette
Oropesę słyszałam ostatnio już dosyć dawno, chyba jako Sophie w „Werterze” i
raczej pamiętam ją jako z ról lekkich, wdzięcznych i sympatycznych. Takie
oferowała jej Met (z wyjątkiem jednej z Cór Renu). W innych teatrach Oropesa
starała się rozwijać repertuar w stronę partii nieco mocniejszych. Dla mnie jej
Lucia była pierwszym zetknięciem z tą wciąż młodą (rocznik1983) sopranistką w
takiej właśnie roli. Głównym atutem śpiewaczki nie jest ani rozmiar, ani
szeroka paleta kolorystyczna jej głosu. To przyjemny w barwie i wciąż niezbyt
ciężki typ sopranu (aczkolwiek już nie rodzaj subretkowy), bardzo miły dla
ucha, ale nie wyjątkowy. Oropesa jednak posługuje się tym instrumentem
znakomicie, z pełną świadomością i poszanowaniem stylu i zaufaniem do kompozytora.
To zapewne stanowi klucz do sukcesu, którego nie osiągają jej teoretycznie
lepiej wyposażone głosowo koleżanki (Netrebko czy Damrau). Przy tym tworzy
pełną, wzruszającą kreację sceniczną. Javier Camarena, o którego wokalnych
zaletach pisałam już niejednokrotnie debiutował jako Edgardo. Najpiękniej
zaśpiewał końcowy fragment partii, podobnie jak Juan Diego Florez w Monachium.
Są to jednak dwa różne światy – Camarena brzmiał znacznie pełniej i mocniej nic
nie tracąc na stylowości. Przy tym wyjątkowo dobrze wypadła tym razem aktorska
strona roli – mam wrażenie, że artysta sporo nad tym pracował w ostatnim
czasie. Artur Ruciński był lodowatym, zdystansowanym Enricem o zwodniczo
miękkim, pięknym głosie. Swoją część sekstetu wykonał za każdym razem nieco inaczej
– brawo! Roberto Tagliavini nie zapisze się w mojej pamięci na plus ani na
minus – ot, porządnie wykonana praca (taki los większości Raymondów). Za to
Yijie Shi okazał się jako Arturo największym zapewne luksusem od czasów, gdy w
tej niewielkiej partii występował 20-letni Placido Domingo. Shi mógłby
swobodnie, w razie nagłej konieczności zaśpiewać Edgarda (co czynił rok temu z
sukcesem w Pekinie i ma w planach na rok przyszły). W sekstecie zazwyczaj głos
Artura niknie, Shi słychać było doskonale. Sprawdził się też scenicznie, a łatwo
nie było. Nie tylko zafundowano mu prawdziwy dandy-look (ze śnieżnobiałym
odzieniem, futrem i włosami ułożonymi w blond fale) ale też musiał
ofiarnie przez dłuższy czas pozwolić się tarmosić szalejącej Lucii (w
roli skrwawionych zwłok nieszczęsnego małżonka). Komplet solistów znakomicie
uzupełnili Marina Pinchuk – Alisa i Alejando del Cerro – Normano. Daniel Oren
sprawnie, poprowadził orkiestrę Teatro Real, jak dla mnie momentami nieco za
szybko. Ogólnie – ten spektakl może być odtrutką na werystycznie grzmiące
sopranistki w partiach belcantowych. Da się to sprawdzić na You Tube - https://www.youtube.com/watch?v=LME3pH3tckU
i na stronie Opera Vision, do czego tych z Was, którzy nie widzieli
serdecznie zachęcam.
P.S.
Czy ktoś mógłby mi wyjaśnić dlaczego w tej produkcji ludzie dostają się do
pomieszczeń niemal wyłącznie przez okna? Poza tym można by nieco bardziej
szanować kręgosłup barytona – Enrico nosi Lucię na rękach co najmniej trzy
razy. Artur Ruciński i tak trafił dobrze, bo na smukłą Oropesę, mogło być
gorzej.
Na pewno nie po raz pierwszy w dziejach. Karajan w 1955 (https://www.youtube.com/watch?v=sh-VMQKczLs)
OdpowiedzUsuńNo ale to było nie w XXI wieku ale w połowie ubiegłego stulecia. Jak ten czas leci...
UsuńDzięki, właśnie nie byłam tego pewna, stąd chyba.
OdpowiedzUsuńOropesa zrobiła ostatnio zasłużoną furorę w Pesaro
OdpowiedzUsuń