Bywalcy
opery bywają różni i odmienne mają potrzeby. Niektórzy z nas prezentują niemiłą
skłonność do zamykania się na swoim wąskim terytorium i prychania z
lekceważeniem na wszystko, co się w ich świecie nie mieści (zdarzało się i mnie…).A nie mieści się zazwyczaj
to, co popularne i lubiane przez szeroką publiczność. Piotr Kamiński dowcipnie
odwrócił schemat i wypowiedział się tak, jakby mógł to zrobić miłośnik
wzgardzonej zazwyczaj przez snobów dziewiętnastowiecznej opery włoskiej gdyby
używał języka wyznawcy jedynie słusznej, „prawdziwej muzyki”. Stwierdził
mianowicie, że „kto nie kocha „Giocondy” , nie kocha opery jako takiej”. Ten
bezwzględny wyrok opatrzył dodatkowo poradą, czego może sobie taki osobnik
słuchać . Kpiarski ton jest w tym wypadku bezcenny i uzasadniony, bo
rzeczywiście nietrudno przy „Giocondzie” wpaść w pułapkę łatwych i szybkich
ocen. Ów kocioł wrzących emocji da się natychmiastowo wykpić – że
powierzchowny, płytki, melodramatyczny a na domiar wszystkiego, o zgrozo –
melodyjny! Tymczasem jeśli przyjrzeć się
bez uprzedzeń muzyka nie jest przecież ani zła, ani nawet
przeciętna – to kawał całkiem udanej, jeśli nawet nie bardzo subtelnej
partytury. Krwistość i melodramatyzm opowiadanej historii nie pochodzi zaś od
Ponchiellego, a od samego Victora Hugo, którego dramat „Angelo, tyran Padwy”
był podstawą libretta. Wydaje się, że Arrigo Boito wręcz starał się ten tekst
nieco złagodzić i uporządkować, co mu się nie do końca udało, ale chyba i tak
lepiej niż jego kolegom (sztuka wielkiego romantyka zainspirowała jeszcze
pięciu innych kompozytorów, w tym Saverio Mercadantego i Alfredo Cataniego).
Ale w końcu dostaliśmy, mimo drobnych błędów konstrukcyjnych historię, której
problem polega na niezwykłej koncentracji sensacyjnych wydarzeń, a nie na ich
nieprawdopodobieństwie (no może, z wyjątkiem letargu Laury, ale Shakespearowi
nikt tego chwytu nie wypominał). Cała reszta swobodnie mogłaby mieć miejsce na
przykład w renesansowej Italii. Kto nie wierzy, powinien sięgnąć do klasyki i
poczytać sobie Kazimierza Chłędowskiego. Poza tym, zanim wydamy na „Giocondę”
skazujący wyrok warto docenić choćby
niejednoznaczność postaci głównej bohaterki – to nie jest standardowa
skrzywdzona anielica, o nie. To pełnokrwista kobieta, wściekle walcząca o swoją
miłość i poświęcająca ją ze względu na zobowiązanie honorowe. A i tak mamy tu
scenę, w której Gioconda doznaje pokusy usunięcia przeszkody w postaci
bezbronnej rywalki i nie czyni tego tyleż z powodu wewnętrznej prawości, co
dlatego, że ktoś jej rozważanie tej kuszącej perspektywy przerywa. Podobnie
Laura – wprawdzie wiarołomna żona i również jak tygrysica broniąca zdobyczy, w
którą już wbiła pazurki (czyli tenora), ale też zwyczajnie porządny człowiek.
Nawet Enzo, chociaż jak to tenor we włoskiej operze skromnego umysłu, za to
wielkiej zapalczywości kiedy już mu się wytłumaczy o co w intrydze chodziło
objawia zdolność do szczerej wdzięczności. Poza tym mamy anielską matkę (no
dobrze, wszak matka jest tylko jedna…), konwencjonalnie podłego szpicla i
wreszcie zazdrosnego męża. Z tym też nie tak łatwo, kiedy sobie człowiek
przypomni, że ówczesny stan świadomości uznawał żoniną zdradę za plamę na
honorze, którą mogła zmyć tylko krew winnej (w drugą stronę jakoś to nie
działało). Wracając zaś do muzyki i tej chwytliwej podobno melodyjności też
warto się zastanowić głębiej – zaraz, zaraz czy na pewno? Owszem melodyjność –
tak, niewątpliwie (zresztą na Boga, nie dajmy się zwariować traktując to jako
zarzut, zwłaszcza an określonym etapie rozwoju gatunku), ale niekoniecznie
wprost. To nie są motywy do nucenia pod prysznicem, nawet najbardziej znaną
arię „Cielo e mar” łatwiej sobie odtworzyć w głowie niż naprawdę zanucić. I tak
można by o walory „Giocondy spierać się jeszcze długo. Szczerze mówiąc własny
do niej stosunek nie tak łatwo sobie wyrobić, bo nie jest to rzecz często
wystawiana (u nas ostatnio chyba w Bydgoszczy
- premiera 2010) i wcale nie z powodu mniemanej kiepskiej jakości tylko
trudności ze znalezieniem adekwatnej obsady. Są nagrania, tytułową rolę
śpiewały gwiazdy największe z największych : Anita Cerquetti, Maria Callas,
Renata Tebaldi, Zinka Milanov, Renata Scotto, Leila Gencer, Montserrat Caballe
. Istnieją też zapisy video, wszystko nienajświeższej daty. W mojej pamięci
zapisała się szczególnie rejestracja przedstawienia Wiener Staatsoper z 1986
roku – ta z Evą Marton i Placidem Domingo no i ta z Teatro Liceu (2005), gdzie
tytułową postać kreowała Debora Voigt ale spektakl ukradła jej Ewa Podleś, co
potem także uczyniła w triumfalnym powrocie do Met. Barcelońskie przedstawienia
prowadził Daniele Callegari, który także dyrygował tym, o którym chcę
opowiedzieć Państwu dzisiaj. Miało ono miejsce w Piacenzie, stutysięcznym
włoskim mieście obecnie słynnym jako miejsce narodzin Giorgio Armaniego.
Premiera produkcji odbyła się tam w marcu tego roku i została uznana za sukces.
Rzeczywiście, skromne warunki finansowe i chyba niewielka kubatura sceny nie
przeszkodziły Frederico Bertolaniemu i jego współpracownikom w stworzeniu
atrakcyjnego i nowoczesnego widowiska. Był to również kolejny dowód na to, że
można posługując się właśnie nowoczesnym językiem scenicznym nie tracić
kontaktu z tradycją wykonawczą i treścią wykonywanego utworu. Trzeba tylko
trochę talentu i przede wszystkim szacunku dla autorów! Scenograf Andrea Belli mimo materialnych
ograniczeń znakomicie przywołał wenecki klimat budując na niedużej przestrzeni
podesty a resztę zalewając płyciutką warstwą wody, która zresztą dawała
znakomitą iluzję głębiny. Resztę
załatwiono za pomocą płacht tkaniny z weneckimi emblematami oraz kilku
rekwizytów. Kostiumy (Valeria Donata Bettelli) zostały zaprojektowane na wzór
tych z właściwego miejsca i czasu, ale były nieprzeładowane i co najważniejsze
nie utrudniały śpiewakom ruchu. Warto też zwrócić uwagę na reżyserię światła - Fiametta Baldiserri zrobiła wszystko, by
ogólnie mroczny klimat utworu nie został utopiony w egipskich ciemnościach, ale
pokazał nam piękny światłocień. Nie można nie wspomnieć o choreografii, bo w
końcu, obok tenorowej arii „Taniec godzin” jest najszerzej znanym fragmentem
dzieła. W tej dziedzinie jestem kompletną profanką, ale – w tym wypadku –
profanką wielce usatysfakcjonowaną.
Monica Casadei przekazała nam sens muzyki językiem tańca współczesnego,
co wplotło się w całość w sposób zaskakująco świeży. Muzyka pod pewną ręką
Daniele Callegariego zabrzmiała potoczyście jak powinna ale powiedzmy sobie
szczerze – sceniczne powodzenie „Giocondy” zależy głównie od śpiewaków. Pod tym
względem wrażenia miałam mieszane, chociaż na pewno z przewagą pozytywnych.
Zacznijmy od tego, co się nie udało i miejmy to z głowy. Przede wszystkim nie
sprawdził się Giacomo Prestia jako Alvise – efektywny aktorsko ale z brzydko
drżącym, niepewnym bas-barytonem nieudatnie udającym bas. Nienajlepiej
odebrałam również Sebastiana Catanę jako Barnabę – jemu też trudno cokolwiek
zarzucić pod względem interpretacyjnym, ale baryton to nieszczególnej urody i
krótki w górze. Suchość i monochromatyczność brzmienia mogła wynikać z
zaziębienia, którego podobno padł ofiarą. I to już koniec narzekań. Anna Maria
Chiuri nie zachwyciła wprawdzie swoją
Laurą, ale była to porządna robota. Agostina Smimmero (Ślepa), którą słyszałam pierwszy raz ujawniła
wspaniale bogaty, soczysty, pewny głos i zniuansowane wykonawstwo - myślę, że
tę młodą śpiewaczkę czeka piękna przyszłość. Gwiazdą przedstawienia miał być
chyba Francesco Meli debiutujący jako Enzo. Jak zazwyczaj nieco drętwy
scenicznie wykazał się jednak dobrą kreacją wokalną, chociaż jego głos wydawał
mi się tym razem bardziej metaliczny a mniej niż zwykle ciepły. Importowana na
tę okazję z Hiszpanii Saioa Hernàndez
nie zawiodła nadziei – miała wszystko, co do trudnej roli Giocondy
niezbędne. Pewny i dobrze brzmiący na obu krańcach skali i w średnicy głos,
właściwą intonację i wreszcie znakomitą interpretację. Z przyjemnością jej
słuchałam i na nią patrzyłam. Ogólnie – na pewno te prawie trzy godziny z
Giocondą” minęły mi szybko i nie był to czas zmarnowany.
Papageno a czy znasz może nagranie "Rogera" (chyba jakaś transmisja radiowa) pod Pappano z Łukaszem Golińskim?
OdpowiedzUsuńTo było koncertowe wykonanie w Rzymie.
OdpowiedzUsuńWiem, że się odbyło w Akademii Św. Cecylii, ale nie słyszałam. Goliński był coverem, kiedy Kwiecień śpiewał Rogera w Londynie, ale wtedy nie dostał szansy.Ciekawa jestem kto zaśpiewa w Mediolanie, bo tam zdaje się też dyrygować będzie Pappano.
OdpowiedzUsuń