sobota, 17 listopada 2018

"Gioconda" w Piacenzie




Bywalcy opery bywają różni i odmienne mają potrzeby. Niektórzy z nas prezentują niemiłą skłonność do zamykania się na swoim wąskim terytorium i prychania z lekceważeniem na wszystko, co się w ich świecie nie mieści  (zdarzało się i mnie…).A nie mieści się zazwyczaj to, co popularne i lubiane przez szeroką publiczność. Piotr Kamiński dowcipnie odwrócił schemat i wypowiedział się tak, jakby mógł to zrobić miłośnik wzgardzonej zazwyczaj przez snobów dziewiętnastowiecznej opery włoskiej gdyby używał języka wyznawcy jedynie słusznej, „prawdziwej muzyki”. Stwierdził mianowicie, że „kto nie kocha „Giocondy” , nie kocha opery jako takiej”. Ten bezwzględny wyrok opatrzył dodatkowo poradą, czego może sobie taki osobnik słuchać . Kpiarski ton jest w tym wypadku bezcenny i uzasadniony, bo rzeczywiście nietrudno przy „Giocondzie” wpaść w pułapkę łatwych i szybkich ocen. Ów kocioł wrzących emocji da się natychmiastowo wykpić – że powierzchowny, płytki, melodramatyczny a na domiar wszystkiego, o zgrozo – melodyjny! Tymczasem  jeśli przyjrzeć się bez uprzedzeń   muzyka nie jest przecież ani zła, ani nawet przeciętna – to kawał całkiem udanej, jeśli nawet nie bardzo subtelnej partytury. Krwistość i melodramatyzm opowiadanej historii nie pochodzi zaś od Ponchiellego, a od samego Victora Hugo, którego dramat „Angelo, tyran Padwy” był podstawą libretta. Wydaje się, że Arrigo Boito wręcz starał się ten tekst nieco złagodzić i uporządkować, co mu się nie do końca udało, ale chyba i tak lepiej niż jego kolegom (sztuka wielkiego romantyka zainspirowała jeszcze pięciu innych kompozytorów, w tym Saverio Mercadantego i Alfredo Cataniego). Ale w końcu dostaliśmy, mimo drobnych błędów konstrukcyjnych historię, której problem polega na niezwykłej koncentracji sensacyjnych wydarzeń, a nie na ich nieprawdopodobieństwie (no może, z wyjątkiem letargu Laury, ale Shakespearowi nikt tego chwytu nie wypominał). Cała reszta swobodnie mogłaby mieć miejsce na przykład w renesansowej Italii. Kto nie wierzy, powinien sięgnąć do klasyki i poczytać sobie Kazimierza Chłędowskiego. Poza tym, zanim wydamy na „Giocondę” skazujący wyrok warto docenić choćby  niejednoznaczność postaci głównej bohaterki – to nie jest standardowa skrzywdzona anielica, o nie. To pełnokrwista kobieta, wściekle walcząca o swoją miłość i poświęcająca ją ze względu na zobowiązanie honorowe. A i tak mamy tu scenę, w której Gioconda doznaje pokusy usunięcia przeszkody w postaci bezbronnej rywalki i nie czyni tego tyleż z powodu wewnętrznej prawości, co dlatego, że ktoś jej rozważanie tej kuszącej perspektywy przerywa. Podobnie Laura – wprawdzie wiarołomna żona i również jak tygrysica broniąca zdobyczy, w którą już wbiła pazurki (czyli tenora), ale też zwyczajnie porządny człowiek. Nawet Enzo, chociaż jak to tenor we włoskiej operze skromnego umysłu, za to wielkiej zapalczywości kiedy już mu się wytłumaczy o co w intrydze chodziło objawia zdolność do szczerej wdzięczności. Poza tym mamy anielską matkę (no dobrze, wszak matka jest tylko jedna…), konwencjonalnie podłego szpicla i wreszcie zazdrosnego męża. Z tym też nie tak łatwo, kiedy sobie człowiek przypomni, że ówczesny stan świadomości uznawał żoniną zdradę za plamę na honorze, którą mogła zmyć tylko krew winnej (w drugą stronę jakoś to nie działało). Wracając zaś do muzyki i tej chwytliwej podobno melodyjności też warto się zastanowić głębiej – zaraz, zaraz czy na pewno? Owszem melodyjność – tak, niewątpliwie (zresztą na Boga, nie dajmy się zwariować traktując to jako zarzut, zwłaszcza an określonym etapie rozwoju gatunku), ale niekoniecznie wprost. To nie są motywy do nucenia pod prysznicem, nawet najbardziej znaną arię „Cielo e mar” łatwiej sobie odtworzyć w głowie niż naprawdę zanucić. I tak można by o walory „Giocondy spierać się jeszcze długo. Szczerze mówiąc własny do niej stosunek nie tak łatwo sobie wyrobić, bo nie jest to rzecz często wystawiana (u nas ostatnio chyba w Bydgoszczy  - premiera 2010) i wcale nie z powodu mniemanej kiepskiej jakości tylko trudności ze znalezieniem adekwatnej obsady. Są nagrania, tytułową rolę śpiewały gwiazdy największe z największych : Anita Cerquetti, Maria Callas, Renata Tebaldi, Zinka Milanov, Renata Scotto, Leila Gencer, Montserrat Caballe . Istnieją też zapisy video, wszystko nienajświeższej daty. W mojej pamięci zapisała się szczególnie rejestracja przedstawienia Wiener Staatsoper z 1986 roku – ta z Evą Marton i Placidem Domingo no i ta z Teatro Liceu (2005), gdzie tytułową postać kreowała Debora Voigt ale spektakl ukradła jej Ewa Podleś, co potem także uczyniła w triumfalnym powrocie do Met. Barcelońskie przedstawienia prowadził Daniele Callegari, który także dyrygował tym, o którym chcę opowiedzieć Państwu dzisiaj. Miało ono miejsce w Piacenzie, stutysięcznym włoskim mieście obecnie słynnym jako miejsce narodzin Giorgio Armaniego. Premiera produkcji odbyła się tam w marcu tego roku i została uznana za sukces. Rzeczywiście, skromne warunki finansowe i chyba niewielka kubatura sceny nie przeszkodziły Frederico Bertolaniemu i jego współpracownikom w stworzeniu atrakcyjnego i nowoczesnego widowiska. Był to również kolejny dowód na to, że można posługując się właśnie nowoczesnym językiem scenicznym nie tracić kontaktu z tradycją wykonawczą i treścią wykonywanego utworu. Trzeba tylko trochę talentu i przede wszystkim szacunku dla autorów!  Scenograf Andrea Belli mimo materialnych ograniczeń znakomicie przywołał wenecki klimat budując na niedużej przestrzeni podesty a resztę zalewając płyciutką warstwą wody, która zresztą dawała znakomitą iluzję  głębiny. Resztę załatwiono za pomocą płacht tkaniny z weneckimi emblematami oraz kilku rekwizytów. Kostiumy (Valeria Donata Bettelli) zostały zaprojektowane na wzór tych z właściwego miejsca i czasu, ale były nieprzeładowane i co najważniejsze nie utrudniały śpiewakom ruchu. Warto też zwrócić uwagę na reżyserię światła  - Fiametta Baldiserri zrobiła wszystko, by ogólnie mroczny klimat utworu nie został utopiony w egipskich ciemnościach, ale pokazał nam piękny światłocień. Nie można nie wspomnieć o choreografii, bo w końcu, obok tenorowej arii „Taniec godzin” jest najszerzej znanym fragmentem dzieła. W tej dziedzinie jestem kompletną profanką, ale – w tym wypadku – profanką wielce usatysfakcjonowaną.  Monica Casadei przekazała nam sens muzyki językiem tańca współczesnego, co wplotło się w całość w sposób zaskakująco świeży. Muzyka pod pewną ręką Daniele Callegariego zabrzmiała potoczyście jak powinna ale powiedzmy sobie szczerze – sceniczne powodzenie „Giocondy” zależy głównie od śpiewaków. Pod tym względem wrażenia miałam mieszane, chociaż na pewno z przewagą pozytywnych. Zacznijmy od tego, co się nie udało i miejmy to z głowy. Przede wszystkim nie sprawdził się Giacomo Prestia jako Alvise – efektywny aktorsko ale z brzydko drżącym, niepewnym bas-barytonem nieudatnie udającym bas. Nienajlepiej odebrałam również Sebastiana Catanę jako Barnabę – jemu też trudno cokolwiek zarzucić pod względem interpretacyjnym, ale baryton to nieszczególnej urody i krótki w górze. Suchość i monochromatyczność brzmienia mogła wynikać z zaziębienia, którego podobno padł ofiarą. I to już koniec narzekań. Anna Maria Chiuri  nie zachwyciła wprawdzie swoją Laurą, ale była to porządna robota. Agostina Smimmero (Ślepa),  którą słyszałam pierwszy raz ujawniła wspaniale bogaty, soczysty, pewny głos i zniuansowane wykonawstwo - myślę, że tę młodą śpiewaczkę czeka piękna przyszłość. Gwiazdą przedstawienia miał być chyba Francesco Meli debiutujący jako Enzo. Jak zazwyczaj nieco drętwy scenicznie wykazał się jednak dobrą kreacją wokalną, chociaż jego głos wydawał mi się tym razem bardziej metaliczny a mniej niż zwykle ciepły. Importowana na tę okazję z Hiszpanii  Saioa Hernàndez  nie zawiodła nadziei – miała wszystko, co do trudnej roli Giocondy niezbędne. Pewny i dobrze brzmiący na obu krańcach skali i w średnicy głos, właściwą intonację i wreszcie znakomitą interpretację. Z przyjemnością jej słuchałam i na nią patrzyłam. Ogólnie – na pewno te prawie trzy godziny z Giocondą” minęły mi szybko i nie był to czas zmarnowany.











3 komentarze:

  1. Papageno a czy znasz może nagranie "Rogera" (chyba jakaś transmisja radiowa) pod Pappano z Łukaszem Golińskim?

    OdpowiedzUsuń
  2. To było koncertowe wykonanie w Rzymie.

    OdpowiedzUsuń
  3. Wiem, że się odbyło w Akademii Św. Cecylii, ale nie słyszałam. Goliński był coverem, kiedy Kwiecień śpiewał Rogera w Londynie, ale wtedy nie dostał szansy.Ciekawa jestem kto zaśpiewa w Mediolanie, bo tam zdaje się też dyrygować będzie Pappano.

    OdpowiedzUsuń