wtorek, 27 listopada 2018

Iskrząca "Walkiria" z ROH



Jeśli któryś teatr decyduje się na wystawienie „Pierścienia Nibelunga” znaczy to, że jego produkcja okupiona olbrzymim wysiłkiem będzie trwała w repertuarze najprawdopodobniej długie lata niezależnie od tego, czy okazała się sukcesem czy porażką. Tak też dzieje się z „Pierścieniem…” w ROH – wersja Keitha Warnera mająca premierę w roku 2005 wydaje się wręcz całkiem młoda, bo bieżąca jej odsłona jest chyba dopiero czwartą (lub nawet trzecią, nie jestem pewna). W każdym razie dla mnie to pierwsze z nią spotkanie, chociaż tylko w postaci okrojonej do „Walkirii”. Kilka lat temu widziałam długi film dokumentalny poświęcony tej realizacji, w którym przewodnikiem po całości tetralogii był Antonio Pappano. On także poprowadził spektakl, którym Opera Królewska zdecydowała się otworzyć sezon transmisyjny 2018/19. Niewielu miłośników sztuki lirycznej przepuściłoby tę gratkę – „Walkiria” w takiej obsadzie nie zdarza się często! Od strony scenicznej przedstawienie udało się połowicznie – są w nim elementy, które mi się podobają i takie, których zaakceptować nie potrafię. Pierwszy akt zaczyna się na przykład od sceny mającej wywołać skojarzenia  z porodem – ani to potrzebne, ani sensowne. Nie zachwyciła mnie też scenografia pierwszego aktu czyniąca z domu Hundiga właściwie jaskinię. Nie to jest jednak w „Walkirii” najważniejsze, w jakiekolwiek środowisko plastyczne by się jej nie wrzuciło tu liczą się relacje między postaciami. Pierwszy wieczór tetralogii, po rozbuchaniu prologu sprawia wrażenie niemal kameralnego – z wyjątkiem początku trzeciego aktu i sceny w walkiriami  to seria konfrontacji najczęściej dwójki, góra trójki bohaterów. I tu także – jakby tych scen nie ustawić, jakiej koncepcji by nie przyjąć decydujący wpływ na ostateczny kształt mają śpiewacy, ich osobowości i chemia między nimi. Nie było jej niestety między Siegmundem a Sieglinde, pozostało więc cieszyć się nieskazitelnym od strony wokalnej występem Stuarta Skeletona. Trudno uwierzyć, że ten znakomity australijski tenor musiał czekać na swój debiut w ROH do pięćdziesiątych urodzin. Jego subtelna interpretacja, pełna mocy i żaru oraz piękny głos mnie oczarowały, Szkoda tylko, że właściwie nie miał partnerki, bo wrzaskliwą, przez ponad połowę roli będącą pod dźwiękiem Emily Magee trudno tak nazwać, jej Sieglinde była jedynym, acz znaczącym słabym punktem wieczoru. Potraktowanie postaci ośmiu sióstr walkirii z kolei stanowiło jeden z atutów. Ponieważ pokazano nam je jako kobiety-wojowniczki nie tylko z nazwy, okrwawione i groźne tym większe wrażenie robił ich lęk przed Wotanem. Poza tym wszystkie panie były satysfakcjonujące wokalnie, bo wszystkie są doświadczonymi śpiewaczkami wagnerowskimi.  Doskonale zaprezentował się też Ain Anger  jako demoniczny Hunding. Dame Sarah Connolly wchodziła w partię Fricki kilka lat temu budząc pewne kontrowersje. Uważano ją za specjalistkę od baroku a najsławniejszym jej wcieleniem był doskonale pamiętany przez wszystkich Giulio Cesare w fenomenalnej, „bollywoodzkiej” inscenizacji z Glyndebourne. Minęło trochę czasu i stosunkową delikatność, jaką Connolly do swojej postaci wnosi zaczęto akceptować. Fricka w tej interpretacji to nie tylko żona-bogini broniąca wściekle swej pozycji, nie tylko (chociaż także) straszna mieszczanka (mimo kostiumu) ale może przede wszystkim kobieta zraniona w swych uczuciach i dumie. A nawiasem mówiąc Connolly Juliusza Cezara wykonuje nadal – produkcja miała w tym roku wznowienie. Na koniec zostawiłam sobie najważniejsze, czyli Wotana i Brünnhilde. O powodzeniu „Walkirii” decyduje nie tylko obsada tych ról, ale też sposób pokazania skomplikowanej relacji między protagonistami.  Keith Warner trochę tu namieszał i dostaliśmy odwieczną historię walki płci. Pokonany przez jedną kobietę Bóg-ojciec za sprawą buntu córki traci mentalną władzę nad drugą, tą, na której naprawdę mu zależy. Gigantyczny duet Wotana i Brünnhilde został rozegrany mistrzowsko od każdej strony, między Stemme i Lundgrenem leciały iskry i miałam wrażenie, że jeszcze krok a nie trzeba będzie wzywać Logego aby scenę otoczyły płomienie. Lungren, po chwilowym kryzysie (podobno) w „Złocie Renu” doszedł do formy błyskawicznie, w każdym razie tu nie było po nim śladu. Jest to mój ulubiony współczesny Wotan dysponujący nie tylko odpowiednim głosem i środkami wyrazu, ale też potężną osobowością sceniczną. Mając za partnerkę Ninę Stemme, wytrzymującą bez większego problemu trudy morderczej partii, przekazującą wszelkie jej niuanse  szwedzki baryton musiał po prostu wspiąć się na wyżyny by nie zginąć w jej cieniu i tak uczynił. To była czysta rozkosz słuchać tej pary i patrzeć na nich. Dało się zapomnieć o nie całkiem precyzyjnej orkiestrze i chyba rozkojarzonym nieco tego dnia Antonio Pappano.  









2 komentarze:

  1. A gdzie można te transmisje z ROH oglądać? Bo chyba nie w kinie?
    Obsada faktycznie znakomita, gdyby jeszcze wymienić Emily Magee na - na przykład - Anję Kampe, to byłby prawdziwy dream team :)
    Drusilla

    OdpowiedzUsuń
  2. O tak, Kampe byłaby pewnie świetna. Spektakli z ROH trzeba szukać w sieci (niektóre bywają transmitowane na ich stronie). W kinach niestety w Polsce ich nie uświadczysz. Jeden sezon transmisji był dostępny w Multikinach, ale zrezygnowano z powodu niskiej frekwencji (rzeczywiście, byłam i widziałam pustawą widownię). Tyle, że Multikino nie nagłośniło odpowiednio tej możliwości więc odpowiedzialność za stan rzeczy spada po części na nich.

    OdpowiedzUsuń