Jeśli któryś teatr decyduje się na wystawienie „Pierścienia
Nibelunga” znaczy to, że jego produkcja okupiona olbrzymim wysiłkiem będzie
trwała w repertuarze najprawdopodobniej długie lata niezależnie od tego, czy
okazała się sukcesem czy porażką. Tak też dzieje się z „Pierścieniem…” w ROH –
wersja Keitha Warnera mająca premierę w roku 2005 wydaje się wręcz całkiem
młoda, bo bieżąca jej odsłona jest chyba dopiero czwartą (lub nawet trzecią,
nie jestem pewna). W każdym razie dla mnie to pierwsze z nią spotkanie, chociaż
tylko w postaci okrojonej do „Walkirii”. Kilka lat temu widziałam długi film
dokumentalny poświęcony tej realizacji, w którym przewodnikiem po całości
tetralogii był Antonio Pappano. On także poprowadził spektakl, którym Opera
Królewska zdecydowała się otworzyć sezon transmisyjny 2018/19. Niewielu
miłośników sztuki lirycznej przepuściłoby tę gratkę – „Walkiria” w takiej
obsadzie nie zdarza się często! Od strony scenicznej przedstawienie udało się
połowicznie – są w nim elementy, które mi się podobają i takie, których
zaakceptować nie potrafię. Pierwszy akt zaczyna się na przykład od sceny mającej
wywołać skojarzenia z porodem – ani to
potrzebne, ani sensowne. Nie zachwyciła mnie też scenografia pierwszego aktu
czyniąca z domu Hundiga właściwie jaskinię. Nie to jest jednak w „Walkirii”
najważniejsze, w jakiekolwiek środowisko plastyczne by się jej nie wrzuciło tu
liczą się relacje między postaciami. Pierwszy wieczór tetralogii, po
rozbuchaniu prologu sprawia wrażenie niemal kameralnego – z wyjątkiem początku
trzeciego aktu i sceny w walkiriami to
seria konfrontacji najczęściej dwójki, góra trójki bohaterów. I tu także –
jakby tych scen nie ustawić, jakiej koncepcji by nie przyjąć decydujący wpływ
na ostateczny kształt mają śpiewacy, ich osobowości i chemia między nimi. Nie
było jej niestety między Siegmundem a Sieglinde, pozostało więc cieszyć się
nieskazitelnym od strony wokalnej występem Stuarta Skeletona. Trudno uwierzyć,
że ten znakomity australijski tenor musiał czekać na swój debiut w ROH do pięćdziesiątych
urodzin. Jego subtelna interpretacja, pełna mocy i żaru oraz piękny głos mnie
oczarowały, Szkoda tylko, że właściwie nie miał partnerki, bo wrzaskliwą, przez
ponad połowę roli będącą pod dźwiękiem Emily Magee trudno tak nazwać, jej
Sieglinde była jedynym, acz znaczącym słabym punktem wieczoru. Potraktowanie
postaci ośmiu sióstr walkirii z kolei stanowiło jeden z atutów. Ponieważ
pokazano nam je jako kobiety-wojowniczki nie tylko z nazwy, okrwawione i groźne
tym większe wrażenie robił ich lęk przed Wotanem. Poza tym wszystkie panie były
satysfakcjonujące wokalnie, bo wszystkie są doświadczonymi śpiewaczkami
wagnerowskimi. Doskonale zaprezentował
się też Ain Anger jako demoniczny
Hunding. Dame Sarah Connolly wchodziła w partię Fricki kilka lat temu budząc
pewne kontrowersje. Uważano ją za specjalistkę od baroku a najsławniejszym jej
wcieleniem był doskonale pamiętany przez wszystkich Giulio Cesare w
fenomenalnej, „bollywoodzkiej” inscenizacji z Glyndebourne. Minęło trochę czasu
i stosunkową delikatność, jaką Connolly do swojej postaci wnosi zaczęto
akceptować. Fricka w tej interpretacji to nie tylko żona-bogini broniąca
wściekle swej pozycji, nie tylko (chociaż także) straszna mieszczanka (mimo
kostiumu) ale może przede wszystkim kobieta zraniona w swych uczuciach
i dumie. A nawiasem mówiąc Connolly Juliusza Cezara wykonuje nadal – produkcja
miała w tym roku wznowienie. Na koniec zostawiłam sobie najważniejsze, czyli
Wotana i Brünnhilde. O powodzeniu
„Walkirii” decyduje nie tylko obsada tych ról, ale też sposób pokazania
skomplikowanej relacji między protagonistami.
Keith Warner trochę tu namieszał i dostaliśmy odwieczną historię walki
płci. Pokonany przez jedną kobietę Bóg-ojciec za sprawą buntu córki traci
mentalną władzę nad drugą, tą, na której naprawdę mu zależy. Gigantyczny duet
Wotana i Brünnhilde został rozegrany mistrzowsko od każdej strony, między
Stemme i Lundgrenem leciały iskry i miałam wrażenie, że jeszcze krok a nie
trzeba będzie wzywać Logego aby scenę otoczyły płomienie. Lungren, po chwilowym
kryzysie (podobno) w „Złocie Renu” doszedł do formy błyskawicznie, w każdym
razie tu nie było po nim śladu. Jest to mój ulubiony współczesny Wotan
dysponujący nie tylko odpowiednim głosem i środkami wyrazu, ale też potężną
osobowością sceniczną. Mając za partnerkę Ninę Stemme, wytrzymującą bez
większego problemu trudy morderczej partii, przekazującą wszelkie jej
niuanse szwedzki baryton musiał po
prostu wspiąć się na wyżyny by nie zginąć w jej cieniu i tak uczynił. To była
czysta rozkosz słuchać tej pary i patrzeć na nich. Dało się zapomnieć o nie
całkiem precyzyjnej orkiestrze i chyba rozkojarzonym nieco tego dnia Antonio
Pappano.
A gdzie można te transmisje z ROH oglądać? Bo chyba nie w kinie?
OdpowiedzUsuńObsada faktycznie znakomita, gdyby jeszcze wymienić Emily Magee na - na przykład - Anję Kampe, to byłby prawdziwy dream team :)
Drusilla
O tak, Kampe byłaby pewnie świetna. Spektakli z ROH trzeba szukać w sieci (niektóre bywają transmitowane na ich stronie). W kinach niestety w Polsce ich nie uświadczysz. Jeden sezon transmisji był dostępny w Multikinach, ale zrezygnowano z powodu niskiej frekwencji (rzeczywiście, byłam i widziałam pustawą widownię). Tyle, że Multikino nie nagłośniło odpowiednio tej możliwości więc odpowiedzialność za stan rzeczy spada po części na nich.
OdpowiedzUsuń