niedziela, 16 grudnia 2018

Płomień radości czyli Desdemona na katafalku - "Otello" w Monachium



Jeżeli wieści o zmierzchu regietheatru są prawdziwe, w niemieckich domach operowych jeszcze o tym nie wiedzą (o naszych nie mówiąc). Jadąc na przykład do Bayerische Staatsoper zazwyczaj możesz się spodziewać wysokiego poziomu muzycznego i produkcji zrobionej według najgorszych wzorców nowomodnej (teraz już powoli staromodnej) reżyserii. Oczywiście, i w Monachium są wyjątki, ale to na ogół spektakle już wieloletnie, powoli niestety zastępowane. Z pracą Amélie Niermeyer zetknęłam się po raz pierwszy nie tak dawno, bo dwa lata temu przy okazji jej lokalnego debiutu z „Faworytą”. Przedstawienie okazało się obciążone wszystkimi, typowymi dla nurtu wadami, ratowali je przede wszystkim śpiewacy a mimo to zatrudniono Niermeyer ponownie. I sytuacja się powtórzyła - inscenizacja była najsłabszą stroną bawarskiego „Otella”. Tym razem loteria biletowa nie przyniosła mi szczęścia, a nie miałam tyle determinacji żeby czyhać na zwroty, pozostała mi więc transmisja. Aby nie zaczynać od narzekań mogę powiedzieć, że  strona wizualna nie okazała się przynajmniej przykra dla oka zaś Anja Harteros nie mogła narzekać na swój wizerunek sceniczny. Tyle pozytywów. Reszta jak zazwyczaj – wtórna, banalna, łopatologiczna, momentami śmieszna w sposób niezamierzony i po prostu niemądra. Wytłumaczono nam (na pewno tego nie wiedzieliście…), iż rzeczywistości  kobiety i mężczyzny bywają dramatycznie różne, że ona i on patrząc na to samo widzą zupełnie co innego. Stąd wzięły się dwie symultaniczne dekoracje – jej w głębi sceny (intymny i wewnętrzny świat żeński), jego na froncie (ekspansywny i zewnętrzny świat męski). Ta koncepcja w finale doprowadza do sytuacji absurdalnej – ciało Desdemony spoczywa z tyłu a umierający Otello czołga się by ją ostatni raz pocałować w „swojej” części , w stronę pustego łóżka. Sensu w tym nie ma, a wzruszenie i napięcie zabija.  To nie jedyna taka subtelność w spektaklu – na jego początku dowiadujemy się, że do ognia (płomień namiętności, rozumiecie Państwo) lepiej się za bardzo nie zbliżać, bo można spłonąć. Dublerka bohaterki (w identycznej charakteryzacji) tak czyni i po chwili mamy efekt specjalny – pali się jej cała ręka od dłoni do ramienia, a wszystko w takt grzmiącego chóru „Fuoco di gioia”  („Płomień radości”).  Są i inne pomysły mające kiepskie sceniczne konsekwencje . „Otello” ma jedno z najmocniejszych otwarć w historii gatunku, Verdi na pisał taką burzę, że czuje się szalejącą we włosach i szarpiącą ubranie słoną nawałnicę.  A my zobaczyliśmy Desdemonę (jako, że właściwie całą akcję widzimy z jej perspektywy) w napięciu obserwującą zdarzenia dla nas niewidoczne – chór stał wprawdzie na froncie, ale całkowicie nieoświetlony i nieruchomy. Szkoda, bo Kirył Petrenko wraz ze swoją (jeszcze) orkiestrą dali taki popis, że właściwie należałoby przygładzić potarganą przez wiatr fryzurę. To był chyba najlepiej dyrygowany i grany współczesny „Otello”, jakiego słyszałam. Oj, będzie po Petrence wielka żałoba w Monachium, kiedy bodajże w styczniu odjedzie by objąć stanowisko szefa Filharmoników Berlińskich! Anja Harteros na szczęście dla miejscowych melomanów nigdzie się nie wybiera, a wręcz przeciwnie – postanowiła swe i tak nieczęste wyjazdy ograniczyć do Europy, znając ją, niezbyt dalekiej. Desdemonę Harteros ma od dawna w repertuarze i zawsze jej w tej roli wokalnie perfekcyjna – tym razem też.  Dodaje poza tym od siebie pierwiastek tylko jej właściwy, przenoszący słuchaczy (przynajmniej niektórych) trochę bliżej światła. Dlatego zawsze warto być świadkiem występów tej sopranistki, nawet jeśli trafi się na nienajlepszy dzień (zdarzają się artystce błędne decyzje repertuarowe). Obu najważniejszych  panów można scharakteryzować podobnie – głosy ciut za małe, ale wydatnie nadrabiają inteligencją i przede wszystkim muzykalnością oraz interpretacją. Gerald Finley stworzył Iagona wręcz demonicznego, śliskiego jak wąż i jak ten gad jadowitego. „Credo” było fragmentem całej koncepcji roli, nie zaś gwiazdorskim numerem. „La morte e il nulla” zostało rzucone cichutko i jakby mimochodem, ale ta fraza ma swoją moc nawet tak zaśpiewana (nie bez powodu Arrigo Boito przeniósł ją do „Otella” z „Giocondy”). Jonas Kaufmann konsekwentnie buduje swojego introwertycznego Otella – tu od początku był człowiekiem głęboko poranionym, przygniecionym traumą wojenną (dziś zdiagnozowano by pewnie zespół stresu pourazowego), niezdolnym do radości. „Esultate” wypadło doskonale pod względem wokalnym, ale okazało się paradoksalnie bardzo smutne. Od strony czysto muzycznej: Kaufmann miał kłopoty w drugim akcie, ale poza tym mi się bardzo podobał. To nadal nie jest i pewnie już nie będzie mój ulubiony Otello, ale słucham go w tej roli z dużą przyjemnością. Tym razem większe wrażenie zrobiła na mnie interpretacja drugiego z monologów, finałowego. Do głównych protagonistów dostosowali się poziomem bohaterowie drugiego planu, zwłaszcza Cassio – Evan LeRoy Johnson i Emilia – Rachel Wilson. Pomimo kontrowersyjnej inscenizacji będę ten spektakl wspominać bardzo dobrze.
P.S. Zgodnie ze współczesną zasadą prezentacji przy okazji pracy reżyserskiej swych lęków i obsesji pani Niermeyer ujawniła się jako osoba dręczona najwyraźniej przez jakąś kwietną traumę. Niewinne z pozoru rośliny zyskały u niej wymiar złowróżbny- Desdemona fetowana jest zgodnie z partyturą radosnym chórem, ale w obrazku układana na wcześniej zasypanym kwitnącymi gałązkami łożu katafalku. Później kwiaty towarzyszą duetowi Iagona i Otella aż wreszcie tuż przed uduszeniem małżonki ten ostatni wkracza do sypialni z bukietem w ręku by znów przygotować odpowiednio przyszłe miejsce zbrodni. Biedna Amélie Niermeyer…









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz