piątek, 7 grudnia 2018

Czara goryczy - "Król Roger" w Operze Narodowej



Odbiorców wrażliwych uprasza się o niekontynuowanie czytania tego tekstu. Padną w nim słowa mocne i przykre, ale po wielu operach zniszczonych przez Trelińskiego tama puściła, bo tym razem chodziło o jedno z moich ukochanych dzieł. Wybierając się do Teatru Wielkiego byłam pełna radosnego oczekiwania na kolejne spotkanie ze wspaniałą muzyką Szymanowskiego i pełna obaw, co zobaczę na scenie. Szef artystyczny TWON nie styka się z „Królem Rogerem” po raz pierwszy a jego poprzednie inscenizacje (warszawska i wrocławska) pozostawiły raczej dobre wspomnienia, ale dziś sytuacja jest inna. Mariusz Treliński cierpi na wyraźną zapaść twórczą i jego nowe inscenizacje jedna po drugiej wyglądają bliźniaczo podobnie, opierają się na wiecznie tych samych, ogranych chwytach. Pierwsze zdjęcia zapowiadały dokładnie to, co zwykle – ciemność przecinaną ostrymi światłami, zieloną ścianę, wózek inwalidzki, lustrzane powierzchnie, obowiązkową armaturę sanitarną. Wszystko każe się zastanowić, czy na ograniczenie inwencji nie zaczyna też cierpieć Boris Kudlička, ale przecież scenograf musi dopełnić wizję reżysera. Zaczęłam przekonywać siebie do nieoceniania książki po okładce – może jednak Treliński powie mi o Rogerze coś, czego nie wiem, czego się nie spodziewałam. To wyjątkowa opera, w której możliwości odkrywania nowych światów i głębi znaczeń są nieograniczone, mimo iż sam tekst libretta brzmi dziś nie tylko archaicznie, ale momentami nawet grafomańsko. Tak próbowałam zagłuszyć złe przeczucia  - niestety rzeczywistość okazała się znacznie gorsza od nich. Treliński osiągnął dno, a patrząc na jego kondycję możemy się jeszcze spodziewać pukania od spodu. Cały „Król Roger” okazał się antologią autoplagiatu (jak powiedziała mi miła pani w antrakcie – można ponumerować, dać do mediów i szanowna publika nie będzie musiała fatygować się do teatru) z niewielką domieszką tego, co ściągnięte od Warlikowskiego. Nie miało to żadnego sensu i koncepcji całości, stanowiło zlepek słabo ze sobą powiązanych scenek. Ale największą zbrodnię popełniono na muzyce Szymanowskiego. Tego się wybaczyć nie da. Mariusz Treliński jest głuchy – ów przykry fakt znamy od dawna. Jeśli nie – puszczenie chóru przez głośniki, kiepskiej jakości w dodatku dobitnie musiałoby świadczyć o złej woli i kreciej robocie. Podobnie jak zatrudnienie Grzegorza Nowaka nie tylko do pracy w Operze Narodowej, ale do muzycznego szefowania tej instytucji. Przecież jeśli nawet reżyser cierpi na słuchową niesprawność dyrygent jest od tego, żeby mu na takie horrendalne potraktowanie muzyki nie pozwolić. Nowak nie tylko pozwolił, ale sam, nie po raz pierwszy udowodnił, że partytura dalece przerasta jego możliwości, że bardzo mu się spieszy do domu i na koniec – że niezmiernie mu przeszkadzają jacyś pętający się po scenie osobnicy wydający na domiar złego głośne dźwięki. Śpiewakom dyrygent nie tylko nie pomógł, on ich sabotował kompletnie nie panując nad zagłuszającą orkiestrą i dyktując nieracjonalnie szybkie tempa, w których niektórzy się gubili. Wokalnie najlepiej sprawdził się Tomasz Rak jako Edrisi i to właściwie wystarczy za recenzję (kiedy artysta drugoplanowy wodzi rej, dobrze nie jest). Łukasza Golińskiego można usprawiedliwiać niepełną dyspozycją, ogłoszoną przed spektaklem. Mimo niej nie śpiewał źle (ma piękny głos), ale wypadł blado. Roger to postać niedookreślona, jeśli wykonawca nie wypełni jej, z pomocą reżysera własną interpretacją i osobowością tak się to kończy. Elin Rombo, kolejna kiepska śpiewaczka, którą dostaliśmy w pakiecie (koprodukcja) zaprezentowała niezłą polską wymowę i tyle dobrego mogę o niej powiedzieć. Arnold Rutkowski brzmiał płasko i monochromatycznie.
W całej sprawie najsmutniejsze wydaje mi się to, iż produkcja Trelińskiego powędruje na narodowe sceny Pragi i Sztokholmu i w takim bezkształcie poznają „Króla Rogera” miejscowi widzowie. Czy będą chcieli do niego wrócić? Ja w każdym razie serdecznie Państwu odradzam wizytę w TWON, zwłaszcza, jeśli lubicie operę Szymanowskiego. Nie róbcie sobie tej przykrości!






3 komentarze:

  1. Miałam już kupione bilety na wczorajszy spektakl i pociąg, a jako poznanianka (co prawda przez zasiedzenie, a nie urodzenie – ale zawsze) nie mogłam pozwolić, by się zmarnowały. Na szczęście byłam już na tyle przygotowana na to, co zobaczę, że nie doznałam jakiegoś poważniejszego uszczerbku na psychice. Pomijając już bezsens i nieczytelność koncepcji – otrzymaliśmy po raz kolejny realizację całkowicie wtórną. Oczywiście twórcy jak najbardziej wolno cytować samego siebie, ale żeby robić to z wdziękiem, trzeba być na przykład Mozartem. Po raz kolejny streszczenie zamieszczone w programie ma się nijak do libretta.
    Na szczęście wokalnie było nie najgorzej – Goliński wypadł dobrze, a cały drugi plan (Rak, Śmiłek, Bernacka) – bardzo dobrze. Rutkowskiego bardzo lubię, więc nawet jeśli były jakieś niedopracowania, to ma u mnie taryfę ulgową ;) Gdyby jeszcze soliści nie musieli czasami po prostu krzyczeć…
    Drusilla

    OdpowiedzUsuń
  2. Może moja krańcowo emocjonalna reakcja wzięła się z przesytu (jestem lokalsem i wszystkie spektakle Trelińskiego oglądam), może z urażonej miłości do tej opery, a może ze wspomnień londyńskich ... Kontrast między transcendentalnym początkiem u Holtena a tym paskudnym dźwiękiem z głośników to jest otchłań nie do zasypania. Ja mam tak, jak, że kiedy kogoś lubię to więcej oczekuję (a Rutkowskiego lubię). Cieszę się, że nie cierpiałaś za bardzo. A jak reakcja widowni? Na moim przedstawieniu kurtyna dopiero zaczęła opadać po ukłonach a brawa się już skończyły.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Widownia była dość łaskawa, każdy (łącznie z dyrygentem) otrzymał porcję oklasków, aczkolwiek nie trwały one zbyt długo.
      D.

      Usuń