poniedziałek, 24 grudnia 2018

"Attyla" w La Scali


7 grudnia zazwyczaj zazdroszczę Włochom. Otwarcie sezonu w najważniejszym teatrze operowym kraju jest świętem narodowym. Nie oficjalnie oczywiście, ale w wydarzeniu tym rokrocznie udział bierze prezydent a przed rozpoczęciem spektaklu gra się hymn. To dlatego za każdym razem możemy przeczytać o jakiś atrakcjach dodatkowych – atakach na panie w futrach czy innych protestach. Ich uczestnicy mają pewność, że działania te zostaną nagłośnione i pokazane przez media, i to nie tylko miejscowe. Dzieje się tak, mimo że La Scala już jakiś czas temu straciła pozycję najważniejszego domu operowego świata i nie bez powodu. Włosi ciągle są z niej dumni i nadal uważają, że na całym globie nie znajdziesz większych znawców sztuki lirycznej niż oni. A kiedy gra się Verdiego nie ma takiego argumentu, który mógłby ich z tego samozadowolenia wytrącić. W tym roku dawano „Attylę” – to skutek decyzji o prezentacji rok po roku wczesnych dzieł mistrza (mieliśmy już w 2017 „Giovannę d’Arco” , w 2019 będzie pierwsza wersja „Makbeta”). Jest to rzecz typowa dla tego okresu twórczości Verdiego -bardzo tradycyjna w formie, ale w słuchaniu doskonale się sprawdza, jako, że pełno w niej melodii zostających w pamięci. Mnie „Attyla” od dawna kojarzy się głównie z dziarskimi cabalettami i oczywiście słynną frazą „Avrai tu l'Universo, resti l'Italia a me”, do dziś wzbudzającą zachwyt patriotycznie nastawionych Włochów. Mam też własną teorię na temat tego, dlaczego ten atrakcyjny utwór nie pojawia się na światowych scenach częściej (https://operaczyliboskiidiotyzm.blogspot.com/search?q=attyla) . Chodzi mianowicie o polityczną poprawność. Ryzykowna teza trochę mi się potwierdziła przy okazji spektaklu z La Scali, gdzie Davide Livermore przeniósł akcję do dwudziestego wieku. Przestraszył się jednak konkretnego obsadzania w roli Hunów. Mamy rekwizyty i kostiumy z czasów mniej więcej Drugiej Wojny Światowej, ale mundury najeźdźców, choć o charakterystycznym kroju i barwie nie noszą żadnych oznaczeń pozwalających na narodowościową identyfikację. W ten sposób dostajemy „jakąś wojnę” i „jakichś agresorów” bez piętnowania właściwych sprawców. Może chodziło tu o nadanie librettu wymiaru bardziej uniwersalnego, ale biorąc pod uwagę niechlubną rolę Italii w nazistowskich czasach troszeczkę zgrzyta. Z drugiej strony takie ujęcie wymusza na widzu większe zaangażowanie emocjonalne robiąc wrażenie nieporównanie większe niż historia z zamierzchłych czasów, którą ogląda się jak okrutną może, ale jednak baśń.  Od strony profesjonalnej zrobione wszystko było bardzo dobrze, szczególne wrażenie wywierały projekcje video przygotowane przez firmę D-wok. Dekoracje też podpisała grupa - Giò Forma, artyści i architekci specjalizujący się w oprawie widowisk scenicznych i oni również spisali się świetnie. Mimo wyłożonych już wcześniej zastrzeżeń Davidowi Livermore zapisuję tę produkcję po stronie sukcesów – wszystko w niej złożyło się w sensowną całość. Trzeci akt, w którym protagoniści plączą się po scenie  bez wyraźnej przyczyny a bohaterka w finale okazuje się być nie tyle silną i dzielną kobietą co żądną zemsty i krwi harpią tak wygląda w libretcie a reżyser powstrzymał się od poprawiania. I to dopiero cud! Szef muzyczny, Riccardo Chailly wraz ze swoją orkiestrą zasłużyli na same komplementy – idealne tempa, potoczystość, śpiewność- wszystko w punkt. Cała czwórka wykonawców ról głównych od strony wokalnej była naprawdę dobra. Najbardziej podobał mi się George Petean – głos mocny, absolutnie pewny, przy tym ładny i może nie inspirujące, ale porządne aktorstwo na dodatek. Fabio Sartori pod tym względem jest  jak z obiegowych wyobrażeń – duży, nieruchawy i bez życia, ale rola w „Attyli” zadania nie ułatwia – Foresto pęta się po fabule trochę bez sensu , bo – kto to widział operę dziewiętnastowieczną bez tenora. Śpiewał Sartori satysfakcjonująco i w owym wypadku mnie to wystarczy. Saioa Hernández, którą niedawno chwaliłam z a Giocondę znów dała dobrą kreację wokalną, chociaż Odabellla nie leży w jej głosie tak idealnie, ale jak na trudności partii hiszpańska sopranistka wypadła znakomicie. Ildar Abdrazakov wykonuje rolę Attyli już od dawna i jak zazwyczaj spisuje się w niej nieźle, tworząc atrakcyjną postać sceniczną. Chciałoby się tylko nieco głębszego brzmienia, ale i tak nie ma się czego czepiać.
Chciałam zakończyć blogowy rok relacją o pozytywnym wydźwięku i – jak widzicie – udało się. Życzę Wam, drodzy Czytelnicy prawdziwej symfonii radości na te Święta (sporo muzycznych łakoci pod choinką)  i melodyjnego Nowego Roku!











Brak komentarzy:

Prześlij komentarz