7 grudnia zazwyczaj zazdroszczę
Włochom. Otwarcie sezonu w najważniejszym teatrze operowym kraju jest świętem
narodowym. Nie oficjalnie oczywiście, ale w wydarzeniu tym rokrocznie udział
bierze prezydent a przed rozpoczęciem spektaklu gra się hymn. To dlatego za
każdym razem możemy przeczytać o jakiś atrakcjach dodatkowych – atakach na
panie w futrach czy innych protestach. Ich uczestnicy mają pewność, że działania
te zostaną nagłośnione i pokazane przez media, i to nie tylko miejscowe. Dzieje
się tak, mimo że La Scala
już jakiś czas temu straciła pozycję najważniejszego domu operowego świata i
nie bez powodu. Włosi ciągle są z niej dumni i nadal uważają, że na całym
globie nie znajdziesz większych znawców sztuki lirycznej niż oni. A kiedy gra
się Verdiego nie ma takiego argumentu, który mógłby ich z tego samozadowolenia
wytrącić. W tym roku dawano „Attylę” – to skutek decyzji o prezentacji rok po
roku wczesnych dzieł mistrza (mieliśmy już w 2017 „Giovannę d’Arco” , w 2019
będzie pierwsza wersja „Makbeta”). Jest to rzecz typowa dla tego okresu
twórczości Verdiego -bardzo tradycyjna w formie, ale w słuchaniu doskonale się
sprawdza, jako, że pełno w niej melodii zostających w pamięci. Mnie „Attyla” od
dawna kojarzy się głównie z dziarskimi cabalettami i oczywiście słynną frazą „Avrai tu l'Universo, resti l'Italia a me”, do dziś
wzbudzającą zachwyt patriotycznie nastawionych Włochów. Mam też własną teorię
na temat tego, dlaczego ten atrakcyjny utwór nie pojawia się na światowych
scenach częściej (https://operaczyliboskiidiotyzm.blogspot.com/search?q=attyla)
. Chodzi mianowicie o polityczną poprawność. Ryzykowna teza trochę mi się
potwierdziła przy okazji spektaklu z La Scali, gdzie Davide Livermore przeniósł akcję do
dwudziestego wieku. Przestraszył się jednak konkretnego obsadzania w roli
Hunów. Mamy rekwizyty i kostiumy z czasów mniej więcej Drugiej Wojny Światowej,
ale mundury najeźdźców, choć o charakterystycznym kroju i barwie nie noszą
żadnych oznaczeń pozwalających na narodowościową identyfikację. W ten sposób
dostajemy „jakąś wojnę” i „jakichś agresorów” bez piętnowania właściwych
sprawców. Może chodziło tu o nadanie librettu wymiaru bardziej uniwersalnego,
ale biorąc pod uwagę niechlubną rolę Italii w nazistowskich czasach troszeczkę
zgrzyta. Z drugiej strony takie ujęcie wymusza na widzu większe zaangażowanie
emocjonalne robiąc wrażenie nieporównanie większe niż historia z zamierzchłych
czasów, którą ogląda się jak okrutną może, ale jednak baśń. Od strony profesjonalnej zrobione wszystko
było bardzo dobrze, szczególne wrażenie wywierały projekcje video przygotowane
przez firmę D-wok. Dekoracje też podpisała grupa - Giò Forma, artyści i architekci
specjalizujący się w oprawie widowisk scenicznych i oni również spisali się
świetnie. Mimo wyłożonych już wcześniej zastrzeżeń Davidowi Livermore zapisuję
tę produkcję po stronie sukcesów – wszystko w niej złożyło się w sensowną
całość. Trzeci akt, w którym protagoniści plączą się po scenie bez wyraźnej przyczyny a bohaterka w finale
okazuje się być nie tyle silną i dzielną kobietą co żądną zemsty i krwi harpią
tak wygląda w libretcie a reżyser powstrzymał się od poprawiania. I to dopiero
cud! Szef muzyczny, Riccardo Chailly wraz ze swoją orkiestrą zasłużyli na same
komplementy – idealne tempa, potoczystość, śpiewność- wszystko w punkt. Cała
czwórka wykonawców ról głównych od strony wokalnej była naprawdę dobra.
Najbardziej podobał mi się George Petean – głos mocny, absolutnie pewny, przy
tym ładny i może nie inspirujące, ale porządne aktorstwo na dodatek. Fabio
Sartori pod tym względem jest jak z
obiegowych wyobrażeń – duży, nieruchawy i bez życia, ale rola w „Attyli” zadania
nie ułatwia – Foresto pęta się po fabule trochę bez sensu , bo – kto to widział
operę dziewiętnastowieczną bez tenora. Śpiewał Sartori satysfakcjonująco i w owym
wypadku mnie to wystarczy. Saioa Hernández, którą niedawno
chwaliłam z a Giocondę znów dała dobrą kreację wokalną, chociaż Odabellla nie
leży w jej głosie tak idealnie, ale jak na trudności partii hiszpańska
sopranistka wypadła znakomicie. Ildar Abdrazakov wykonuje rolę Attyli już od
dawna i jak zazwyczaj spisuje się w niej nieźle, tworząc atrakcyjną postać
sceniczną. Chciałoby się tylko nieco głębszego brzmienia, ale i tak nie ma się
czego czepiać.
Chciałam zakończyć blogowy rok relacją o pozytywnym
wydźwięku i – jak widzicie – udało się. Życzę Wam, drodzy Czytelnicy prawdziwej
symfonii radości na te Święta (sporo muzycznych łakoci pod choinką) i melodyjnego Nowego Roku!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz