Z niejakim zawstydzeniem muszę odwołać swoje wcześniejsze
deklaracje o tym, że co bardziej znanych adeptów regieoper potrafię
rozpoznać po „charakterze pisma”, a czasem nawet wystarczy jedyne zdjęcie ze
spektaklu. Wszystko dlatego, że Calixto Bieito postanowił zrobić konkurencję
Wielkiemu Psychoanalitykowi współczesnej opery i gdybym nie wiedziała już
wcześniej kto podpisał paryską inscenizację „Boccanegry” byłabym przekonana, że
to Claus Guth. Bieito posunął się jednak jeszcze dalej, niż zazwyczaj jego niemiecki
kolega i dało to niedobre skutki w postaci kompletnej nieczytelności fabuły.
Reżyser wymieszał bowiem dwa odrębne
porządki i czasem obserwujemy realne wydarzenia, a czasem to, co dzieje się w
głowie tytułowego bohatera - momentami dość trudno oba światy rozgraniczyć.
Wiemy po pewnym czasie, że metalowa konstrukcja na środku sceny złożona ze
szeregów kilkupoziomowych platform i
ciągów schodów, a w sumie przypominająca okręt ma być obrazem jaźni
Simona. Ale niestety panu Bieito zabrakło konsekwencji nawet w takich
drobiazgach, jak charakteryzacja i rekwizyty. Tych ostatnich po prostu nie ma i
postaci wykonują pewne czynności niejako umownie, ale – Paolo nie rozstaje się
z dziwnym naczyniem w formie ozdobnego wiaderka, do którego „wlewa” umowną
truciznę. Potem Boccanegra dostarcza zatrutą wodę do organizmu w sposób jak
najbardziej realistyczny. A w kwestii charakteryzacji: panie są po przejściach
bardzo widocznie, z krwawymi śladami, sińcami rozmazanym na twarzach tuszem ale
np. Pietro podcina winowajcy Paolo gardło znów przenośnie. Nie, żebym domagała
się potoków sztucznej posoki spływającej
po szyi śpiewaka, ale czegoś trzymać się trzeba (ta śmierć powinna
należeć do porządku rzeczywistego). Jest jeszcze Maria, której wspomnienie nie
przestaje dręczyć Boccanegry, ale, w pewnym momencie dziewczyna okazuje się być
bytem bardziej realnym, niż nam się wydawało, bo dostrzega ją także
Amelia-Maria , jej córka. Jeszcze większym problemem był dla mnie chłód wiejący
ze sceny. Bieito ograniczył kontakt między postaciami do najniezbędniejszego
minimum, bohaterowie nawet na siebie nie patrzą.Nawet jeżeli Fiesco podtrzymuje
mocnym uściskiem umierającego Boccanegrę przez jakieś 15 minut, to wrażenie
pozostaje. W finale Simon wydaje ostatnie tchnienie, chór komunikuje „e morto”,
zaś doża oddala się prowadzony długim ujęciem kamery, bo mamy oczywiście
projekcje, bez których współczesna opera obyć się nie potrafi. Głębokie?
Niekoniecznie, niestety. Mimo pewnych pozytywów, do których można zaliczyć
solidną pracę z solistami nad aktorską stroną ich partii (Ludovic Tézier zrobił pod tym względem imponujące postępy) ta wizja
„Simona Boccanegry” wydała mi się dosyć płytka i pełna ogranych chwytów. Wiem
jednak, że sporej części publiczności się podobała. Walnie przyczynili się do
tego śpiewacy, zwłaszcza posiadacze niskich głosów męskich. Tézier dał to, co
po angielsku nazywa się „towering performance” przyćmiewając wszystkich
kolegów, śpiewając jak w natchnieniu, frazując przepięknie i prezentując
intonacyjną perfekcję. Jeszcze nie tak dawno francuski baryton aktorsko się nie
sprawdzał czysto mechanicznie wykonując zadane przez reżysera czynności i nie
uwierzyłabym, że zobaczę go tak grającego. A jednak – niektórym trzeba jak
widać tylko trochę solidnego wsparcia, które najwyraźniej Tézier od Bieito
otrzymał! „Simon Boccanegra” jest operą, w której górują niskie głosy męskie co
w omawianej inscenizacji było oczywiste.
Mika Kares wyglądał sporo za młodo na dziadka Marii Agresty i nie tuszowano
tego charakteryzacją. Postaciowo był więc średnio wiarygodny, ale nadrabiał
wokalnie – to śpiewak z solidnym doświadczeniem belcantowym, które w Verdim
sprawdza się zawsze. Podobał mi się też Nicola Alaimo jako jedna z najpodlejszych
postaci w całej dziewiętnastowiecznej włoskiej operze. Nie wiemy właściwie,
dlaczego Paolo jest właśnie taki ale – dobrze wykonana rola potrafi wzbudzić
lęk. Alaimo znakomicie wcielił się w
tego potwora znakomicie. Pochwalić należy też Michaiła Timoshenkę, którego
karierę z pewnością warto obserwować, sądząc po drugoplanowej partii Pietra w
jego interpretacji. Maria Agresta jak zazwyczaj śpiewała ciepłym, ładnie
zaokrąglonym głosem, ale ograniczenia wolumenu i problemy w górze skali sugerują,
że trochę przeceniła swoje możliwości. Na pewno zrobił to Francesco Demuro,
który jako Gabriele Adorno brzmiał po prostu cienko. Nie miał kłopotów z
tonacją, śpiewał przyzwoicie, zwłaszcza w duetach. Aria niestety wypadła w jego
wykonaniu dosyć żałośnie – to wielki dramatyczny numer dla zupełnie innego typu
głosu. Zazwyczaj nie mogę się nachwalić jakości Chóru OnP i ten jego występ nie stanowi wyjątku – byli
świetni. Fabio Luisi prowadził orkiestrę bardzo płynnie, cyzelował każdy
element aż za mocno, bo całość straciła troszkę na efekcie dramatycznym. Nie
mniej jednak będę ten spektakl pamiętać długo i wspominać dobrze, przede
wszystkim ze względu na poziom muzyczny, ale też, mimo licznych zastrzeżeń na
intrygującą przynajmniej inscenizację i znakomite role.
P.S. Nie jestem pewna, czy widzowie bezpośredni w Bastylii
mieli szansę docenić zamysł reżyserski w całej rozciągłości. To trzeba było
zobaczyć z bliska, obserwować twarze śpiewaków i malujące się na nich emocje.
Tyle, że nie każdy z nas ma ochotę oceniać jakość usług
protetyczno-stomatologicznych w różnych krajach Unii Europejskiej …
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz