Rok dobiegł końca i okazało się, że przynajmniej
w naszej ulubionej dziedzinie był wcale, wcale – przynajmniej w szerokim
świecie, bo u nas niekoniecznie. Przede wszystkim zaskakująco dużo (dla
niektórych wiecznie narzekających na rzekomy kryzys) spektakli stało na wysokim poziomie
wokalnym. Naszym artystom wiodło się w
2018 nadal świetnie a do stale wymienianych nazwisk polskich gwiazd śpiewaczych
dołączył już na dobre J.J. Orliński. A ja, odkąd telewizora używam wyłącznie
jako monitora zaczęłam uważniej śledzić zasoby sieci i skutkiem tego zalał mnie
prawdziwy rwący strumień (nomen omen) operowych ciekawostek do obejrzenia. Nie
nadążam, a ponieważ o niektórych
przedstawieniach napisać warto, mimo, że nie miały miejsca wczoraj pierwsze
posty noworoczne poświęcę starorocznym remanentom. Dziś „Hugenoci” z OnP.
Wielkie opery historyczne pod względem
wysiłku realizacyjnego są niczym dzieła Wagnera – kolosalne, wymagające wielu
zmian scenografii (mnogość miejsc akcji), bogatych kostiumów, dużego składu
chóru, zazwyczaj obecności tancerzy, czasem trzeba doangażować statystów. Do
tego postaci drugoplanowych mamy zazwyczaj sporo a i głównych nie brakuje. Całe
to towarzystwo trzeba jeszcze ubrać (kostiumy historyczne kosztują znacznie
więcej niż korporacyjne mundurki), oświetlić, dać rekwizyty itd. Na dodatek
spektakle trwają długo i zdarza się konieczność dopłacenia orkiestrze, bo
inaczej związki zawodowe zagrożą strajkiem. W epoce cięcia kosztów trudno się
dziwić, że teatry raczej nieczęsto podejmują się takiego zadania, zwłaszcza, że
związane jest z dodatkowym, niemałym kłopotem ze znalezieniem adekwatnej
obsady. Kiedy już uda się pokonać te spiętrzone przeciwności zazwyczaj można
liczyć na wdzięczność licznie zgromadzonej publiczności jak ostatnio w Opéra
National de Paris, gdzie po 82 latach przerwy wystawiono „Hugenotów”.
Zniknięcie tego arcydzieła gatunku z narodowej, francuskiej sceny nastąpiło po
bardzo długim czasie jego nieprzerwanych tam sukcesów i … 1118 przedstawieniach! Skąd ta absencja?
Znaczna większość piszących na ten temat skłonna jest przyczyny upatrywać
w niemożliwości znalezienia śpiewaków,
mogących godnie wypełnić „wieczór 7 gwiazd”, jak się często „Hugenotów”
określa. Mnie się wydaje, że owszem, zapewne jeden z powodów, ale są i inne.
Tak naprawdę partytura potrzebuje 3 gwiazd, w tym dwójki wyjątkowych artystów o
spektakularnej technice wokalnej. Do pozostałych ról wystarczą osoby dobrze i
kompetentnie wykonujące swój zawód. Jeśli trafi się więcej – to już bonus. U podstaw zniknięcia wielkich oper
historycznych z żelaznego repertuaru legły (oczywiście tylko moim zdaniem) co
najmniej w równym stopniu zmiany w gustach publiczności. Nie raz
nie dwa zdarzyło mi się słyszeć opinię, iż są to rzeczy zwyczajnie
nudne, takie nieruchawe wehikuły uginające się pod własnym ciężarem. W teatrach
całego świata rosło przekonanie, iż nie warto podejmować wykonania tytanicznej
pracy, jeśli rezultat może się finalnie nie opłacić. To nie Wagner, prestiżu
nie daje. Z czasem tzw. szeroka
publiczność zaczęła zapominać, jak to właściwie brzmi, a nie każdemu chce się
gmerać w mocno niedoskonałych technicznie rejestracjach dawnych przedstawień.
Po długim okresie posuchy na światowe sceny zaczął powolutku i bardzo nieśmiało
powracać kompozytor, którego nazwisko stało się właściwie synonimem terminu
„grand opera” czyli Giacomo Meyerbeer . Tu „Prorok” , tam „Robert Diabeł”,
gdzieś „Afrykanka” i wreszcie „Hugenoci”. Sądząc po entuzjastycznym aplauzie
Paryż czekał z utęsknieniem by ich
wreszcie usłyszeć oraz zobaczyć i przynajmniej częściowo widownia została
usatysfakcjonowana. Andreas Kriegenburger, któremu powierzono reżyserię
wymyślił sobie, że akcja rozgrywa się w przyszłości, w roku 2063. Dziwnie ów
pomysł zrealizował wespół ze scenografem i projektantką kostiumów tworząc środowisko
całkiem niespójne – ultranowoczesne i
ascetyczne dekoracje w formie kubików połączone z lekko tylko
podrasowanymi strojami z epoki. Owszem,
udało się stworzyć piękny wizualnie drugi akt. Tam scenografia była nieco inna,
złożona z białych pomostów i wody (zupełnie jak w „Giocondzie”), na których tle
wspaniale prezentowały się nie tylko suknie w nasyconych barwach, ale też
naturalne atuty nagich, kobiecych ciał. Domyślam się, iż ta osobliwa „przyszłość”
miała być sposobem na udobitnienie
przekazu – chciano nam przypomnieć, że religijna ortodoksja była, jest i
będzie (to szczególnie) krwiożercza i niebezpieczna. Nie tylko nieszczególnie
to odkrywcze, ale na poziomie konkretnym z gruntu fałszywe w czasach laicyzacji
cywilizacji zachodu. W inkryminowanym 2063 roku
żaden z odłamów chrześcijaństwa nie będzie raczej generował tego rodzaju
zagrożeń. Jeśli zaś chodzi o politykę – ta rzeczywiście się nie zmienia, ale
czy komukolwiek trzeba o tym przypominać? W tym świetle napis informujący o
czasie akcji wydał mi się zbędny i bezsensowny. Gdyby nie on ta produkcja
byłaby całkiem do przyjęcia mimo, iż Kriegenburg nie poradził sobie z nadmiarem
postaci drugo– i trzecioplanowych, momentami na scenie panował chaos i ścisk
utrudniający rozpoznanie z kim mamy do czynienia. Od strony muzycznej
przedstawienie udało się lepiej niż można było przewidywać sądząc po
rejteradzie dwojga wykonawców najtrudniejszych technicznie ról. Diana Damrau
zrezygnowała z partii Marguerite de Valois niecałe dwa miesiące przed premierą,
Bryan Hymel dał specjalistom od obsady zaledwie kilkanaście dni na znalezienie
zastępstwa. Trzeba przyznać, że w takich warunkach może nieco łagodniej
należałoby oceniać Yosepa Kanga, który znajdował się pod jeszcze większą presją
niż zwykle bywają ci bardzo nieliczni tenorzy, którzy wykonują morderczo trudną
partię Raoula de Nangis. Kang, znany mi z warszawskiej sceny, gdzie śpiewał
Rossiniego zmienia obecnie repertuar na cięższy (Puccini) i to słychać w
sposobie emisji. Nie mam pojęcia, jakim Raoulem był wcześniej, ale teraz , poza
wypełnieniem misji ratowania spektaklu nie okazał się wart pochwał, pomimo
świadomości warunków w jakich do pracy przystąpił. Akt pierwszy był w jego
wykonaniu jaki –taki , ale im dalej, tym gorzej aż do zupełnej katastrofy w
czwartym, zawierającym dramatyczny wielki duet z Valentine. Co najdziwniejsze po króciutkiej przerwie na
zmianę dekoracji tenor magicznie odzyskał siły i finał wypadł całkiem
przyzwoicie. Na Ermonelę Jaho (Valentine) narzekano w recenzjach dość
powszechnie wskazując na nazbyt liryczny głos w roli przeznaczonej na soprano
Falcon, czyli coś o barwie ciemnej, mezzosopranowej i technice sopranu raczej
dramatycznego. Muszę przyznać, że mnie się Jaho podobała, nie dostrzegłam
ewidentnych niedostatków mocy (kwestia mikrofonów?) a szczególny odcień jej
instrumentu lubię. Najbardziej promienną gwiazdą przedstawienia okazała się bez wątpliwości
Lisette Oropesa, - jak ja się cieszyłam
z tego zastępstwa! Jako Marguerite de Valois zaprezentowała fenomenalną
technikę (kaskady trudnych ozdobników sypały się od tak, jakby całkiem bez
wysiłku), piękną, „błyszczącą” barwę i wreszcie wdzięk, który jej postać mieć
powinna. Królowa ma na zrobienie wrażenia mało czasu – tylko drugi akt, ale
należy on w całości do niej i Oropesa szansę wykorzystała w pełni. Podobnie
można komplementować Karine Deshayes – świetnego Urbana oraz Floriana Sempeya –
welwetowego hrabiego de Nevers ,Nicolasa
Teste – bardzo dobrego Marcela i Paula Gaya – kompetentnego Hrabiego
Saint-Bris. Na trzecim planie pozytywnie wyróżnili się Cyrille Dubois i Michał
Partyka. Fantastycznie jak zawsze spisał się chór, jeden z najlepszych na
świecie i mój ulubiony. Orkiestrę również należy tylko chwalić, jej dyrygent ma
wyraźną i przekonującą koncepcję partytury, z którą miał do czynienia po raz
kolejny.
Ogólnie – ten spektakl dobrze zapisze się w moich
operowych wspomnieniach. Radość tym większa, niż, jak mówił Mark Twain
„pogłoski o śmierci grand opera” były mocno
przesadzone”!
Meyerbeera w dużej dawce dostarczyła całkiem niedawno berlińska Deutsche Oper, wystawiając w trzech kolejnych sezonach Afrykankę (tu pod tytułem Vasco da Gama), Hugenotów i Proroka. Hugenoci byli w mojej ocenie przedstawieniem – jak na tę scenę – wyjątkowo udanym i satysfakcjonującym teatralnie, a ostatni akt robił naprawdę duże wrażenie. Do tego wyśmienita obsada: Florez, Ciofi jako Małgorzata i rewelacyjny Ante Jerkunica w roli Marcela. Niestety żaden z tych spektakli jeszcze nie powrócił ponownie na scenę.
OdpowiedzUsuńDrusilla
Słyszałam i czytałam dużo dobrego o "Hugenotach: z DOB. Mam jeszcze do obejrzenia ciekawostkę z Helsinek - "L'Étoile du Nord " i jestem ciekawa tego "rosyjskiego" Meyebeera.
OdpowiedzUsuń