Sezon transmisji z Met minął półmetek i, jak dotąd wydaje mi
się być najsłabszym odkąd możemy dokonania nowojorskiej sceny śledzić w
polskich kinach, czyli – od dość dawna. Zaczęło się od zgranej do cna,
pompatycznej „Aidy” z której warte obejrzenia i wysłuchania były tylko sceny z
udziałem Anity Rachvelishvili (Netrebko jest przyzwoitą Aidą, ale nie więcej,
Antonenko – spuśćmy zasłonę miłosierdzia). Potem mieliśmy premierową produkcję
„Samsona i Dalili” – ładną, zgodną z librettem i straszliwie nudną. Ani Roberto
Alagna śpiewający żarliwie, ale głosem o rozmiar za małym ani Elīna Garanča
(piękna kobieta, piękny mezzosopran, ale jej interpretacja raczej obojętna) nie
uratowali spektaklu (gwoli sprawiedliwości – także go nie pogrążyli).
„Dziewczyna z zachodu”, inscenizacja udana ale również sędziwa i doskonale
znana miała przynajmniej dobrego Dicka Johnsona (chociaż Kaufmann nie dorósł
jednak do moich wspomnień o Placido Domingo w tej roli okazał się znacznie
lepszy niż w Wiedniu) i dobre postacie drugoplanowe. Ewa Maria Westbroek
pięknie, wzruszająco zagrała swoją bohaterkę, Ale trudnej tessiturze partii nie
podołała. Na „Marnie”, rzecz po której sporo sobie obiecywałam nie dotarłam,
los miał na ten wieczór całkiem inne plany niż ja. A potem zdecydowałam się jednak
spróbować obejrzeć nieplanowaną wcześniej „Traviatę” i zostałam srogo ukarana.
Met zastąpiła kontrowersyjną według swoich konserwatywnych widzów realizację Willy’ego Deckera bardziej
tradycyjną, w stylu Zeffirellego (podpisał ją Michael Mayer, który ma też
przygotować nową „Aidę” na rozpoczęcie sezonu 2020/21). Nie wiem jak Was, ale
mnie od patrzenia na scenograficzny nadmiar bolały oczy. Te ciężkie dekoracje i
kolorystyczne rozbuchanie powodowały też natrętne uczucie przytłoczenia i
klaustrofobicznego zamknięcia. Można by przyjąć, że to Violetta tak widzi
świat, z którym musi koegzystować, ale obawiam się, że nie o to chodziło.
Przyznam, że boleśnie zatęskniłam za abstrakcyjną „Traviatą” według Deckera,
której poświęciłam wpis otwierający działalność tego bloga. Muzycznie też
satysfakcji nie zaznałam, bo Diana Damrau wrzeszczała jak zwykle a jej
aktorstwo subtelne jest mniej więcej tak, jak pruska armata. Miała u boku
eleganckiego, ale cienkogłosego Alfreda (Juan Diego Florez) i dobrego głosowo,
ale niezbyt charyzmatycznego Germonta-seniora (Kelsey Quinn). Ogólnie –
katastrofa, i to nie z gatunku tych pięknych. Po tych wszystkich nienajlepszych
doświadczeniach z Met w sezonie 2018/19 do oglądania „Adriany Lecouvreur” zasiadłam zarówno z obawami jak nadziejami na
przełamanie pasma porażek. Od strony teatralnej niespodzianki być nie mogło, bo
produkcja Davida McVicara dotarła do Nowego Jorku po latach królowania w innych
miastach. Miała premierę w 2010 na deskach ROH, potem pokazywano ją w
Barcelonie, Paryżu, Wiedniu i San Francisco. Jedno z przedstawień londyńskich
było transmitowane i zostało wydane na DVD, w związku z tym melomani na
szerokim świecie je znają. Interesująco będzie teraz odświeżyć sobie wrażenia i
porównać dwa gwiazdorskie teamy wykonawcze, a zwłaszcza głównych amantów (bo
królowa, a raczej księżna jest tylko jedna…). Zamierzam to zrobić, ale na razie
zostańmy przy Met i przypomnijmy – McVicar zrobił spektakl dla siebie typowy –
bogaty plastycznie, pozwalający śpiewakom się wygrać a jednak precyzyjny,
zgodny z duchem i literą dzieła. Co najciekawsze w jego pracy, to fakt, iż
wizualne rozpasanie nie przytłacza, stanowiąc uzupełnienie tego, co
najważniejsze a nie pierwszy plan. Oczywiście można by zgłosić zastrzeżenia
(drobne!) do poszczególnych rozwiązań, ale po co, jeśli ogólny rezultat jest
pozytywny. Dobrze, iż „Adriana Lecouvreur” wróciła na tę scenę tak
interpretowana i zastąpiła poprzednią produkcję bardzo już wiekową (1963)
-debiutował w niej jeszcze Placido Domingo u boku Renaty Tebaldi. Tytułowa bohaterka to postać specyficzna, rola
divy i dla divy. Cała trudność pozamuzyczna polega na tym, aby gwiazda nie
przesłoniła kobiety i vice versa, czyli głównie rzecz w zachowaniu proporcji.
Przed seansem miałam w tej kwestii dobre przeczucia – Anna Netrebko, bez
wątpienia najpopularniejsza sopranowa
diva naszych czasów wydaje się „star quality” mieć po prostu wrodzoną,
nie musi krzyczeć „patrzcie na mnie” (jak Angela Gheorghiu). I tak widownia
patrzy głównie na nią i ona to wie. Rzeczywiście te przewidywania spełniły się
w całości, wzmocnione jeszcze przez fakt, że sama partia jest jak dla Netrebko
napisana. Adriana to nie naiwna dziewczyna a dojrzała, świadoma własnej
wartości kobieta – nawet, jeżeli czasem pozwala sobie na odrobinę kokieterii
(„Io son l’umile ancella”). Nie wiem, czy, jak twierdzi wiele osób mamy do
czynienia z najlepszą włoską rolą Rosjanki, ale wiele na to wskazuje. Netrebko
śpiewała naprawdę świetnie a szczególne wrażenie zrobiła na mnie nie tylko,
pewna, precyzyjna góra skali, ale też piękne piana morendo. Smacznie i
dowcipnie ogrywała swoją realną pozycję w operowym światku. Szczególnie
interesująco wypadła scena śmierci Adriany (to już wspólna zasługa reżysera i
wykonawczyni) , która do ostatniego
tchnienia pozostaje aktorką i po części gra własne umieranie tak, aby wypadło
efektownie. Piotr Beczała okazał się
Mauriziem znacznie bardziej słonecznym niż niegdyś Jonas Kaufmann w ROH i nawet
jego „L’anima ho stanca” nie było tak pełne smutku i beznadziei. Nie jest to
oczywiście przygana tylko obserwacja. Poza tym taką interpretację sugeruje już
sama dosyć jasna barwa głosu Beczały, który nie miał żadnych problemów
wokalnych, mógł więc poświęcić się cyzelowaniu szczegółów. Należy jeszcze
wspomnieć, że primadonna i jej amant doskonale współgrają ze sobą na scenie –
może to nie osławiona chemia, ale wynik wielokrotnej współpracy, dobrej
znajomości partnera i – zapewne – wzajemnej koleżeńskiej sympatii. Mimo tych
wszystkich pozytywów to nie Netrebko ani Beczała zasłużyli tego wieczoru na
palmę pierwszeństwa i raczej nie było dla mnie niespodzianką iż przynajmniej w
dwóch aktach sceną zawładnęła całkowicie Anita Rachvelishvili. Cóż to za
niesamowity głos (oszczędzę Wam metalicznych porównań – już je wykorzystałam
pisząc o innych jej występach) pełen mocy, urody, o brzmieniu wyrównanym we
wszystkich rejestrach. Taki instrument już na starcie daje mnóstwo przewag, ale
przy tym śpiewaczka włada nim mistrzowsko prezentując słuchaczowi czasem wersję
gromowładną a kiedy trzeba ciepłą i liryczną. Rachvelisvili została też obdarzona silną osobowością i,
jakby tego było mało talentem aktorskim. Księżna de Bouillon w jej interpretacji
to prawdziwy majstersztyk. Ambroggio Maestri ofiarował Michonnetowi nie tylko
swój ładny baryton ale też całe osobiste ciepło, a bez niego nie ma tej
postaci. Należy docenić role comprimario – zwłaszcza Carlo Bosi’ego jako
cokolwiek obleśnego Abbé
de Chazeuil i Maurizia Muraro – księcia de Bouillon. Doskonale sprawili się
tancerze w zabawnie i z wdziękiem ułożonej scenie baletowej. Oraz – last but
not least dyrygent, Gianandrea Noseda, któremu lata doświadczeń w tej muzyce
przyniosły cenną umiejętność zachowania równowagi między elementami
dramatycznymi a pięknem brzmienia.
Jak
widzicie, w połowie sezonu tylko jeden spektakl z Met naprawdę mi się podobał.
Liczę na więcej, zwłaszcza, że czeka nas jeszcze „Córka pułku” i „Walkiria”. A
co Peter Gelb uznał za godne pokazania w szerokim świecie w następnym dowiemy
się już za około miesiąc. Na razie wiemy tyle, że na otwarcie będzie „Porgy and
Bess” i zapewne to przedstawienie zobaczymy. Mam też nadzieję na planowaną
„Agrippinę” z Joyce DiDonato oraz „Holendra tułacza”. Bardzo jestem ciekawa czy
potwierdzi się plotka o dosyć osobliwym wyborze repertuarowym na galę
sylwestrową , bo „Wozzeck” to dzieło ponure i niełatwe w odbiorze i boję się,
że nawet Peter Mattei w roli tytułowej nie skłoni publiczności do wypełnienia
ogromnej widowni w tę szczególną noc. Cóż, poczekamy, zobaczymy.
P.S. Sezon będzie znany pojutrze, 20 lutego. Ale już wiemy, że dyrekcja Met oprzytomniała i na Sylwestra proponuje galę Anny Netrebko w rolach Pucciniego z pierwszym aktem "Cyganerii", drugim "Toski" i także drugim "Turandot".
P.S. Sezon będzie znany pojutrze, 20 lutego. Ale już wiemy, że dyrekcja Met oprzytomniała i na Sylwestra proponuje galę Anny Netrebko w rolach Pucciniego z pierwszym aktem "Cyganerii", drugim "Toski" i także drugim "Turandot".
Kto by pomyślał, że z tej przerażonej przed laty niespodziewanym debiutem w wieczór inaugurujący sezon w La Scali Anity-Carmen wyrośnie, no, chyba już można powiedzieć bez wątpliwości: wielka śpiewaczka. W tej Aidzie z Met z Netrebko słuchało się też właściwie tylko Amneris.
OdpowiedzUsuńPrzyznaję - ja nie pomyślałam. Ale teraz każdym jej występem cieszę się jak dziecko. I strasznie żałuję, że dla Gelba liczy się tylko atrakcyjny obrazek (w jego, dosyć ciasnym pojęciu). Gdyby nie to, mielibyśmy pewnie transmisję "Samsona" z Anitą jako Dalilą...
OdpowiedzUsuń