wtorek, 5 lutego 2019

Prawdziwa Carmen w Met



W Met nie dzieje się najlepiej, skoro widownia świeci sporymi łysinami nawet na „Carmen”. Oczywiście, zapełnienie ponad 3000 miejsc nie jest proste, ale  w przeszłości udawało się jakoś częściej niż dziś. U nas „Carmen” ciągle stanowi magnes dla publiczności, zwłaszcza wsparta występem jednej z naszych narodowych gwiazd i z doniesień wynika, iż kina transmitujące w miniony weekend przedstawienie z Nowego Jorku na frekwencję nie narzekały. Produkcja Richarda Eyre (nad wznowieniem czuwała Paula Williams) miała premierę już 10 lat temu – wtedy także był Polak w obsadzie (aczkolwiek Mariusz Kwiecień nie wziął udziału w spektaklu przekazywanym na żywo, złożony niemocą) oraz tego sam Don José co w bieżącym cyklu. Występująca wówczas w tytułowej roli  Elīna Garanča zebrała mieszane recenzje bo chociaż niesłychanie ponętna (błękitne oczy przy ciemnych włosach robiły na wielkim ekranie piorunujące wrażenie), to jednak ani głosowo, ani jako postać nie wydawała się idealną andaluzyjską Cyganką. Samo przedstawienie w tegorocznej odsłonie się nie zmieniło. Niegdyś odebrałam je jako estetyczne, zrobione ze smakiem, ale, może z wyjątkiem dosyć intensywnej sceny finałowej raczej chłodne. Podobnie odczułam je teraz, zwłaszcza, że muzycznie dzięki dyrygentowi było dużo bardziej z ducha francuskiego niż hiszpańskiego. Może tak właśnie powinno być, nie wiem… Louis Langrée poprowadził orkiestrę Met bardzo płynnie i elegancko, ale w jak dla mnie w zbyt zapędzonych tempach, przez co efekty rytmiczno-dramatyczne gdzieś się zagubiły. Pewnie nie jestem słuchaczką dość wyrafinowaną, bo ja te efekty w „Carmen” lubię i uważam, że są potrzebne. Tak więc o ile w sprawie maestra miałam wątpliwości, żadnych nie wzbudziła we mnie Clémentine Margaine. Od pierwszych taktów habanery wiedziałam, że to wreszcie współczesna Carmen idealna i że jej wspaniały, koniakowo dymny, gęsty mezzosopran brzmi w tej partii zjawiskowo. Dla mnie – prawdziwe olśnienie i wdzięczna jestem tym w Was, którzy zachęcili mnie do wizyty w kinie zachwycając się tą śpiewaczką. Scenicznie Margaine także się sprawdza, chociaż w tym wypadku to raczej solidne rzemiosło niż wrodzony talent , przynajmniej takie odniosłam wrażenie. Roberto Alagna mógłby  Don Joségo wykonywać na autopilocie, ale tego nie robi – za każdym razem daje mu specyficzną żarliwość i ciepło, które czynią końcowy wybuch desperacji jeszcze efektowniejszym. Wokalnie także to był udany występ. Alexander Vinogradov, któremu kibicuję od pewnego czasu nieco mnie zawiódł jako Escamillo, ale właściwie nie przypominam sobie śpiewaka, który by tego nie zrobił. To rola nieduża, acz bardzo wymagająca, z doprawdy perfidnie napisaną arią, którą znają nawet ci wstrząsający się z odrazą i przerażeniem na samo hasło „opera”.  W dodatku, poza bardzo giętkim głosem o rozległej skali doskonały Escamillo powinien mieć osobisty wdzięk i sceniczny magnetyzm – bo jest on właściwie duchowym bliźniakiem Carmen. Vinogradov wyśpiewał zasadniczo przyzwoicie wszystkie nuty, jego powierzchowności też trudno coś zarzucić ale w sumie okazał się toreadorem całkiem wypranym z osobowości za to obciążonym okropnym akcentem (a nie należę do czepliwych w tej kwestii). Aleksandra Kurzak ku radości polskich widzów została nagrodzona największymi brawami przez dziwnie powściągliwą nowojorską publiczność (przynajmniej w czasie spektaklu, po ukłonach była już owacja na stojąco). Nie bez przyczyny – stworzyła prawdziwą, uroczą postać Micaëli o głosie nieco większym i bogatszym niż to zazwyczaj w tej partii się zdarza.  Żałuję za to, że tak ważny w „Carmen” chór nie stanął na wysokości zadania a jego żeńska część straszyła niezbornym i piskliwym brzmieniem. Scenie o tak rozbuchanych ambicjach nie uchodzi.  







6 komentarzy:

  1. Zaskakujące! Bo w transmisji radiowej ta Carmen wypadła, mówiąc delikatnie, bardzo blado. Clémentine Margaine, która bardzo dużo śpiewa w Berlinie (w tym Carmen) i zwykle mi się podoba - w nowojorskiej Carmen wypadła co najwyżej poprawnie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Może oczekujemy innej Carmen ... Masz swoją ulubioną współczesną?

    OdpowiedzUsuń
  3. Tak podejrzewałam, zwłaszcza w kwestii Antonacci, którą podziwiam za interpretację roli, ale głosowo - całkiem nie moja bajka. Anita jest świetna właściwie we wszystkim, czego dotknie, ale jej Carmen przekonuje mnie odrobinkę (naprawdę tylko tyle) mniej niż Lubasza, Dalila, Amneris, Księżna etc.

    OdpowiedzUsuń
  4. Cieszę się, że Klementyna się podobała :)
    Ja niestety na tę Carmen nie dotarłam, ale mam nadzieję, że pojawi się w letnich powtórkach.
    Drusilla

    OdpowiedzUsuń
  5. Niewykluczone, zwłaszcza ze względu na doskonałą frekwencję (i Kurzak).

    OdpowiedzUsuń