poniedziałek, 18 lutego 2019

Rozmiar ma znaczenie?



Czy rozmiar ma znaczenie? Do zadania tego pytania zainspirowała mnie lektura kilku operowych blogów, których autorów dopada ostatnimi czasy tęsknota za przeszłością i wielkimi głosami z „tamtych lat”. Próba odpowiedzi  implikuje powrót do tematu szerokiego jak La Plata i poruszanego  na moim blogu wielokrotnie (ale szczególnie tu https://operaczyliboskiidiotyzm.blogspot.com/2014/12/brak-nastepcow-callas-i-corellego-czy.html) czyli kryzysu wokalnego, który rzekomo dotyka operę. W zalinkowanym poście przytoczyłam wiele argumentów wspierających własną niewiarę w to zjawisko więc dziś nie będę tego powtarzać a zajmę się czymś innym czyli domniemanym zanikiem przepastnych głosów. Kiedy rozmawiamy ze współczesnym miłośnikiem wokalistyki możemy właściwie być pewni, że teza taka padnie okraszona najczęściej komentarzem o bieżącej mizerii tej dziedzinie. Nieuchronnie też pojawią się nazwiska : Nilsson, Vickers, Corelli. Zastanówmy się więc, czy cała sprawa jest tak oczywista, jak na to wygląda - czy naprawdę ludzie obdarzeni przez naturę potęgą głosu przestali się rodzić? Nie, oczywiście nie. Inna jednak rzecz dostać dar od Boga, inna umieć go używać  a jeszcze inna potrafić odpowiednio traktować. Na długą, zdrową karierę śpiewaczą składają się te trzy elementy, które muszą być wsparte czwartym, nie do przeoczenia – odrobiną szczęścia. Czego brakuje obecnym gwiazdom by „zabijać głosem”, o czym marzą początkujący adepci sztuki lirycznej ? Otóż (oczywiście tylko moim zdaniem i to się odnosi do całego posta – on zawiera wyłącznie moje opinie, żadnych twardych dowodów nie mam) przede wszystkim  cierpliwości. Mamy szybkie czasy pazernych agencji gotowych przemielić niezliczone ilości nowych twarzy i gardeł a potem wypluć i bez szczególnego zainteresowania zostawić samym sobie. I mamy mnóstwo talentów wokalnych również skażonych takim myśleniem, bo karierę trzeba mieć zaraz, już, teraz. Najlepiej od wejścia na scenę oszałamiać niczym nie ograniczoną mocą swego instrumentu, śpiewać Verdiego co najmniej, ostatecznie może być Puccini a kto się czuje na siłach – Wagner (to lubi publiczność a tym samym agenci). Tymczasem ograniczenia są i podlegamy nim wszyscy, czego zadają się nie wiedzieć nawet wielkie gwiazdy opery stosujące w praktyce zasadę „mierz siły na zamiary” i porywające się na repertuar dalece przekraczający możliwości. Mnie, od urodzenia kochającą Mozarta i lubiącą głosy liryczne takie podejście bardzo dziwi. Oczywiście nic nie jest proste i należy wziąć tu pod uwagę inne aspekty sprawy  - każdy artysta ma uczciwe prawo do szukania dla siebie nowych ścieżek repertuarowych zamiast pozostawania na ciągle tym samym terenie (gdzie niektórzy doszli już do mistrzostwa i więcej zaproponować nie mogą). Tyle, że kontrakty na konkretne role podpisuje zazwyczaj z kilkuletnim wyprzedzeniem i czasem śpiewakom  trudno przewidzieć jak rozwinie się bądź nie ich narzędzie pracy. Dwa kontrastowe przykłady mogą stanowić tenorzy Juan Diego Florez i Gregory Kunde. Florez od pewnego czasu bez powodzenia usiłuje wyskoczyć z rossiniowskiej szufladki i niestety rezultaty do szczególnie udanych nie należą. Jego Hoffmanna, Edgarda, Alfreda a szczególnie Księcia Mantui trudno zaliczyć do najlepszych dokonań tej pięknej kariery. Zupełnie odwrotnie stało się w wypadku Kunde’a, który po bardzo długich latach wykonywania partii belcantowych koło sześćdziesiątki z powodzeniem przerzucił się na role verdiowskie z Otellem włącznie udowadniając, że nie w każdym przypadku duży rozmiar głosu decyduje tu o powodzeniu. Gdyby tak było, Aleksandrs Antonenko święciłby jako Maur sukces za sukcesem, a – jak wiemy – tak się nie dzieje. Być może  przyczyną owego stanu rzeczy jest właśnie nadmierne zaufanie do potęgi ukrytej w gardle a niedostateczne do technicznych umiejętności. Warto tu dodać, że dobra, mozartowsko-belcantowa technika wokalna zawsze i do wszystkiego stanowi doskonałą podstawę. Wśród mnogości dowodów moim koronnym jest kariera cudownego basa wagnerowskiego, Rene Pape który od lat traktuje Wagnera jak belcanto i rezultaty są olśniewające. Pozostając przy ciężkim, niemieckim repertuarze gdyby rozmiar i wolumen głosu decydował w nim o sukcesie Andreas Schager byłby dziś pewnie jednym z najlepszych tenorów świata. Nie jest, bo niemiłosiernie tych atutów nadużywa hałasując niczym startujący samolot zamiast śpiewać.  I niestety nie on jeden tak czyni. Z drugiej strony mamy też piękne przykłady podążania za naturalnym rozwojem instrumentu i szacunkiem do tego, co natura dała – jak Ninę Stemme, która przecież nie od początku wykonywała Brunhildę.
Czy więc w końcu rozmiar ma znaczenie? Pewnie, że tak. Ale nie zawsze ….

5 komentarzy:

  1. https://poprostuopera.wordpress.com23 lutego 2019 13:17

    Nie raz, nie dwa o tym pisałem - współczesnym śpiewakom brakuje po prostu czasu, od początku muszą być na topie. Nie dziwota, że taka Sondra Radvanovsky stała się sławna dopiero po czterdziestce - bo zanim trafiła na pierwsze strony gazet, pokornie śpiewała w drugich obsadach, czy po prostu w cieniu sławniejszych koleżanek i kolegów. Zresztą, jeśli popatrzymy na wielkie głosy sprzed lat, to oni też potrzebowali zwykle 10-15 lat by trafić do ścisłej czołówki... Niestety, współczesne czasy wymagają, by solista stał się sławny "już-teraz-natychmiast" i oto skutki. Czy ktoś pamięta jeszcze o tym, że Pavarotti odrzucił lukratywny kontrakt w La Scali, bo stwierdził, że jego głos jest jeszcze za młody? Albo Domingo, który po pierwszych sukcesach, ukrył się w prowincjalnym teatrze w Tel Avivie by wykuwać warsztat? Gdzie te czasy!

    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak, ale nie wiemy jak ci dawni mistrzowie dali by sobie radę ze współczesnymi warunkami wykonywania zawodu a one są z pewnością trudniejsze niż kiedyś. I muszę przyznać , że chociaż podziwiam dawnych mistrzów i wracam do starych nagrań bardziej niż za niegdysiejszymi śpiewakami tęsknię za dyrygentami. Wydaje mi się,że tu kryzys jest naprawdę bolesny - mamy sporo porządnych szefów orkiestr, ale bardzo niewielu prawdziwych mistrzów batuty.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja myślę, że to nie rzecz w dyrygentach, ale w...orkiestrach a konkretnie w tzw. kulturze pracy. Jeden z muzyków pewnej orkiestry powiedział mi kiedyś, że czasy Toscaniniego i Karajana już minęły, ale nie dlatego, że talentów dyrygenckich brakuje, ale żadne współczesna orkiestra nie pozwoli na taką dominację szefa muzycznego. Może coś w tym jest? Jednak wielcy dyrygenci to byli w jakiejś mierze "tyrani" realizujący pewną zasadę: w sztuce nie ma demokracji. Mnie się zdaje, że ostatnim takim dyrygentem-imperatorem był Muti w La Scali. On chyba jako ostatni mógł sobie pozwolić na taką władzę nad orkiestrą. Teraz po prostu nikt nie miałby na to szans w żadnej instytucji. Dyrygenci mają być mili i nie wymagać niestworzonych rzeczy.

      Usuń
    2. Po części tak jest, nie mam co do tego wątpliwości. Ale wielki dyrygent ma jeszcze drugą możliwość - uwieść orkiestrę. Niczym Carlo Maria Giulini. Obserwuję te dwie taktyki u siebie, w TWON. Orkiestra mówiąc delikatnie nie jest najmocniejszym atutem tego teatru. Ale gdy za pulpitem pojawia się Soltesz, podobno zamordysta pierwszej klasy to i "Tristana" gra tak, że wstydzić się nie musi. Zaś Montanaro muzycy kochali (bo niestety już u nas nie pracuje) i włoskie opery grali mu co najmniej dobrze.A teraz mamy Nowaka. Ból uszu, głowy, i ... wszystkiego.

      Usuń
    3. Jeśli idzie o Nowaka to jestem skłonny uwierzyć. Wprawdzie tylko kilka razy doświadczałem jego sztuki dyrygowania, ale zawsze bolało :(

      Usuń