Czy rozmiar ma znaczenie? Do zadania tego pytania
zainspirowała mnie lektura kilku operowych blogów, których autorów dopada
ostatnimi czasy tęsknota za przeszłością i wielkimi głosami z „tamtych lat”.
Próba odpowiedzi implikuje powrót do
tematu szerokiego jak La Plata
i poruszanego na moim blogu wielokrotnie
(ale szczególnie tu https://operaczyliboskiidiotyzm.blogspot.com/2014/12/brak-nastepcow-callas-i-corellego-czy.html) czyli kryzysu wokalnego, który rzekomo dotyka operę. W zalinkowanym poście
przytoczyłam wiele argumentów wspierających własną niewiarę w to zjawisko więc
dziś nie będę tego powtarzać a zajmę się czymś innym czyli domniemanym zanikiem
przepastnych głosów. Kiedy rozmawiamy ze współczesnym miłośnikiem wokalistyki
możemy właściwie być pewni, że teza taka padnie okraszona najczęściej
komentarzem o bieżącej mizerii tej dziedzinie. Nieuchronnie też pojawią się
nazwiska : Nilsson, Vickers, Corelli. Zastanówmy się więc, czy cała sprawa jest
tak oczywista, jak na to wygląda - czy naprawdę ludzie obdarzeni przez naturę
potęgą głosu przestali się rodzić? Nie, oczywiście nie. Inna jednak rzecz
dostać dar od Boga, inna umieć go używać
a jeszcze inna potrafić odpowiednio traktować. Na długą, zdrową karierę
śpiewaczą składają się te trzy elementy, które muszą być wsparte czwartym, nie
do przeoczenia – odrobiną szczęścia. Czego brakuje obecnym gwiazdom by „zabijać
głosem”, o czym marzą początkujący adepci sztuki lirycznej ? Otóż (oczywiście
tylko moim zdaniem i to się odnosi do całego posta – on zawiera wyłącznie moje
opinie, żadnych twardych dowodów nie mam) przede wszystkim cierpliwości. Mamy szybkie czasy pazernych
agencji gotowych przemielić niezliczone ilości nowych twarzy i gardeł a potem
wypluć i bez szczególnego zainteresowania zostawić samym sobie. I mamy mnóstwo
talentów wokalnych również skażonych takim myśleniem, bo karierę trzeba mieć
zaraz, już, teraz. Najlepiej od wejścia na scenę oszałamiać niczym nie
ograniczoną mocą swego instrumentu, śpiewać Verdiego co najmniej, ostatecznie
może być Puccini a kto się czuje na siłach – Wagner (to lubi publiczność a tym
samym agenci). Tymczasem ograniczenia są i podlegamy nim wszyscy, czego zadają
się nie wiedzieć nawet wielkie gwiazdy opery stosujące w praktyce zasadę „mierz
siły na zamiary” i porywające się na repertuar dalece przekraczający
możliwości. Mnie, od urodzenia kochającą Mozarta i lubiącą głosy liryczne takie
podejście bardzo dziwi. Oczywiście nic nie jest proste i należy wziąć tu pod
uwagę inne aspekty sprawy - każdy
artysta ma uczciwe prawo do szukania dla siebie nowych ścieżek repertuarowych
zamiast pozostawania na ciągle tym samym terenie (gdzie niektórzy doszli już do
mistrzostwa i więcej zaproponować nie mogą). Tyle, że kontrakty na konkretne
role podpisuje zazwyczaj z kilkuletnim wyprzedzeniem i czasem śpiewakom trudno przewidzieć jak rozwinie się bądź nie
ich narzędzie pracy. Dwa kontrastowe przykłady mogą stanowić tenorzy Juan Diego
Florez i Gregory Kunde. Florez od pewnego czasu bez powodzenia usiłuje
wyskoczyć z rossiniowskiej szufladki i niestety rezultaty do szczególnie
udanych nie należą. Jego Hoffmanna, Edgarda, Alfreda a szczególnie Księcia Mantui trudno zaliczyć do najlepszych dokonań tej pięknej kariery. Zupełnie
odwrotnie stało się w wypadku Kunde’a, który po bardzo długich latach
wykonywania partii belcantowych koło sześćdziesiątki z powodzeniem przerzucił
się na role verdiowskie z Otellem włącznie udowadniając, że nie w każdym przypadku
duży rozmiar głosu decyduje tu o powodzeniu. Gdyby tak było, Aleksandrs
Antonenko święciłby jako Maur sukces za sukcesem, a – jak wiemy – tak się nie
dzieje. Być może przyczyną owego stanu
rzeczy jest właśnie nadmierne zaufanie do potęgi ukrytej w gardle a
niedostateczne do technicznych umiejętności. Warto tu dodać, że dobra,
mozartowsko-belcantowa technika wokalna zawsze i do wszystkiego stanowi
doskonałą podstawę. Wśród mnogości dowodów moim koronnym jest kariera cudownego
basa wagnerowskiego, Rene Pape który od lat traktuje Wagnera jak belcanto i
rezultaty są olśniewające. Pozostając przy ciężkim, niemieckim repertuarze
gdyby rozmiar i wolumen głosu decydował w nim o sukcesie Andreas Schager byłby
dziś pewnie jednym z najlepszych tenorów świata. Nie jest, bo niemiłosiernie
tych atutów nadużywa hałasując niczym startujący samolot zamiast śpiewać. I niestety nie on jeden tak czyni. Z drugiej
strony mamy też piękne przykłady podążania za naturalnym rozwojem instrumentu i
szacunkiem do tego, co natura dała – jak Ninę Stemme, która przecież nie od
początku wykonywała Brunhildę.
Czy więc w końcu rozmiar ma znaczenie? Pewnie, że tak. Ale
nie zawsze ….
Nie raz, nie dwa o tym pisałem - współczesnym śpiewakom brakuje po prostu czasu, od początku muszą być na topie. Nie dziwota, że taka Sondra Radvanovsky stała się sławna dopiero po czterdziestce - bo zanim trafiła na pierwsze strony gazet, pokornie śpiewała w drugich obsadach, czy po prostu w cieniu sławniejszych koleżanek i kolegów. Zresztą, jeśli popatrzymy na wielkie głosy sprzed lat, to oni też potrzebowali zwykle 10-15 lat by trafić do ścisłej czołówki... Niestety, współczesne czasy wymagają, by solista stał się sławny "już-teraz-natychmiast" i oto skutki. Czy ktoś pamięta jeszcze o tym, że Pavarotti odrzucił lukratywny kontrakt w La Scali, bo stwierdził, że jego głos jest jeszcze za młody? Albo Domingo, który po pierwszych sukcesach, ukrył się w prowincjalnym teatrze w Tel Avivie by wykuwać warsztat? Gdzie te czasy!
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
Tak, ale nie wiemy jak ci dawni mistrzowie dali by sobie radę ze współczesnymi warunkami wykonywania zawodu a one są z pewnością trudniejsze niż kiedyś. I muszę przyznać , że chociaż podziwiam dawnych mistrzów i wracam do starych nagrań bardziej niż za niegdysiejszymi śpiewakami tęsknię za dyrygentami. Wydaje mi się,że tu kryzys jest naprawdę bolesny - mamy sporo porządnych szefów orkiestr, ale bardzo niewielu prawdziwych mistrzów batuty.
OdpowiedzUsuńA ja myślę, że to nie rzecz w dyrygentach, ale w...orkiestrach a konkretnie w tzw. kulturze pracy. Jeden z muzyków pewnej orkiestry powiedział mi kiedyś, że czasy Toscaniniego i Karajana już minęły, ale nie dlatego, że talentów dyrygenckich brakuje, ale żadne współczesna orkiestra nie pozwoli na taką dominację szefa muzycznego. Może coś w tym jest? Jednak wielcy dyrygenci to byli w jakiejś mierze "tyrani" realizujący pewną zasadę: w sztuce nie ma demokracji. Mnie się zdaje, że ostatnim takim dyrygentem-imperatorem był Muti w La Scali. On chyba jako ostatni mógł sobie pozwolić na taką władzę nad orkiestrą. Teraz po prostu nikt nie miałby na to szans w żadnej instytucji. Dyrygenci mają być mili i nie wymagać niestworzonych rzeczy.
UsuńPo części tak jest, nie mam co do tego wątpliwości. Ale wielki dyrygent ma jeszcze drugą możliwość - uwieść orkiestrę. Niczym Carlo Maria Giulini. Obserwuję te dwie taktyki u siebie, w TWON. Orkiestra mówiąc delikatnie nie jest najmocniejszym atutem tego teatru. Ale gdy za pulpitem pojawia się Soltesz, podobno zamordysta pierwszej klasy to i "Tristana" gra tak, że wstydzić się nie musi. Zaś Montanaro muzycy kochali (bo niestety już u nas nie pracuje) i włoskie opery grali mu co najmniej dobrze.A teraz mamy Nowaka. Ból uszu, głowy, i ... wszystkiego.
UsuńJeśli idzie o Nowaka to jestem skłonny uwierzyć. Wprawdzie tylko kilka razy doświadczałem jego sztuki dyrygowania, ale zawsze bolało :(
Usuń