Sześć lat, osiem miesięcy i dwa
tygodnie prowadzenia bloga, trzysta dziewięćdziesiąt postów i … tylko jeden z
nich o „Tosce”. Ale za to cieszył się sporą popularnością u czytelników. Pisałam
w nim o przyczynie mego unikania tej opery niezmiennie od premiery mającej
wielkie powodzenie u publiczności i ona nadal jest aktualna. „Tosca” tylko
pozornie wygląda na łatwą do wystawienia – wymaga dobrej orkiestry i
doskonałego dyrygenta zdolnego oddać zalety pucciniowskiej orkiestracji oraz
trójki śpiewaków nie tylko sprawnych wokalnie, ale też obdarzonych silną
osobowością sceniczną. Tu nie wystarczy dobrze śpiewać – mamy wprawdzie do
czynienia z postaciami precyzyjnie skonstruowanymi już w libretcie, ale jeśli
tej pięknej formy nie wypełni się bogatą treścią – porażka gotowa. Takich
artystów nie ma dużo a widownie całego świata „Toscę” kochają i ciągle się jej
domagają, w związku z czym powstają dziesiątki spektakli marnych lub
przeciętnych. Na dodatek przedstawienia
te są do siebie bliźniaczo podobne, jako, że dzięki żelaznej precyzji
konstrukcyjnej libretta oraz równie konkretnym miejscom i czasie akcji rzecz
trudno poddaje się próbom uwspółcześniania. Co oczywiście nie znaczy, że owe
próby nie są podejmowane – bywają, ale rzadko przynoszą akceptowalny wynik.
Właśnie dlatego rzadko oglądam „Toscę”. Ale przecież nie mogłam zignorować jej
premiery w „moim” teatrze, zwłaszcza, że od lat nie była tu wystawiana –
ostatnio w październiku 2004 (tę produkcję pokazano … siedmiokrotnie, po czym
znikła bezpowrotnie). A warszawska publiczność spragniona jej była bardzo, co
widać chociażby na stronie TWON – dziewięć spektakli dokumentnie wyprzedanych
mimo braku gwiazd mogących przyciągnąć takie tłumy. Już przed wejściem na
widownię cieszyłam się z jednego – z powierzenia reżyserii Barbarze Wysockiej,
której monachijska produkcja „Lucii z Lammermoor” pozostawiła mi dobre
wspomnienia. Jakie to (przynajmniej w tym przypadku) szczęście, że dyrektor
artystyczny Opery Narodowej gardzi żelaznym repertuarem i uważa go za poniżej
swej godności! Tymczasem Wysocka, chociaż przeniosła akcję bliżej
współczesności, do lat siedemdziesiątych dwudziestego wieku opowiedziała nam
(mimo drobnych niezgodności z tekstem, w którym mówi się o Napoleonie) tę
historię, co trzeba nie dręcząc nas osobistymi traumami i obsesjami. Libretto
jest wprawdzie wystarczająco soczyste i przede wszystkim doskonale zarysowuje
sylwetki protagonistów ale współczesnych
reżyserów podążających za tekstem (zarówno literackim jak muzycznym) nie ma wielu i zawsze miło siedząc na widowni
wiedzieć dokładnie na co się patrzy – nie tylko co się słyszy. A patrzyło się
na monumentalną scenografię Barbary Hanickiej , która od pierwszego spojrzenia
umiejscowiała akcję w Rzymie, chociaż niekoniecznie w kościele Sant Andrea
Della Valle czy Palazzo Farnese. Za to akt trzeci odbywał się w zamku Świętego
Anioła, chociaż nie tym znanym z pocztówek zaś anioł był żywy i fizycznie na
scenie dyskretnie obecny. Znaczną zaletą reżyserii Wysockiej jest dbałość o
drugi plan – każdy z wykonawców drobnych ról dostał swoją szansę na zaistnienie
i niektórzy ją wykorzystali. Zauroczył mnie absolutnie José Fardilha zarówno głosem jak
aktorstwem – to na pewno był najlepszy Zakrystianin jakiego widziałam!
Sprawdzili się też Jasmin Rammal-Rykała – Angelotti, Mateusz Zajdel – Spoletta
i Adam Kruszewski – Sciarrone – wszyscy kompetentni wokalnie i scenicznie.
Gdyby można to powiedzieć o trójce najważniejszych postaci …. A można tylko o
Scarpii Mikołaja Zalasińskiego, który nie stworzył fascynującego bohatera, ale
śpiewał dobrze, znanym doskonale warszawskiej publiczności barytonem o dużym
wolumenie i ciekawej barwie. Cavaradossi
– Massimo Giordano wykonuję te rolę od lat i w prestiżowych miejscach. Dlaczego
– nie wiem, partia go przerasta zdecydowanie. W akcie pierwszym zaprezentował
dziwną emisję głosu, która dawała efekt obcowania z dwoma różnymi tenorami a
tonacja pozostawiała sporo do życzenia. W drugim Giordano zebrał siły na „Vittoria!”
– triumfalnie nie brzmiało, ale poprawnie, w trzecim „E lucevan le stelle”
okazało się nieoczekiwanie w tych warunkach ładne. Giordano jest aktorsko drewniany,
ale trzyma się reżyserskich poleceń i nieźle wygląda, więc patrzenie na tego
Cavaradossiego nie boli. Niestety Svetlanę Kasyan możemy spokojnie dopisać do
listy kuriozalnych porażek wokalnych, jakie TWON funduje nam regularnie.
Wczorajsza Tosca dysponuje dużym, mocnym sopranem, ale posługiwać się nim nie
umie. Podczas całego wieczoru było zaledwie kilka miejsc, w których tonacja okazała
się taka jak Puccini przewidział , reszta, włącznie z „Vissi d’arte” brzmiała
zgrzytliwie i momentami wręcz agresywnie. Nie wiem, jak wypadła druga obsada,
ale podejrzewam (a nawet jestem pewna) że słuchacze Ewy Vesin nie cierpieli tak
jak my. A przecież mamy w Polsce śpiewaczki zdolne przyzwoicie co najmniej wykonać
rolę Toski i być godnymi zmienniczkami pani Ewy. Niestety, znów nie tym razem. Za
to za pulpitem dyrygenckim stanął artysta wiedzący co, po co, dlaczego i jak. Tadeusz
Kozłowski sprawił, że zatęskniłam za czasami jego muzycznego szefowania w
Teatrze Wielkim.Czasu na pracę z orkiestrą miał mało, bo przejął batutę po
Paolo Arrivabenim, który połamał żebra. Kozłowski nie tylko wydobył wszystkie
kolory partytury, ale też pięknie i nieskończenie cierpliwie wspomagał śpiewaków.
Nie bez powodu maestro cieszy się opinią być może najlepszego specjalisty od
repertuaru włoskiego w kraju.
Drodzy
Czytelnicy, właśnie wczoraj, gdy ja siedziałam w teatralnym fotelu słuchając
„Toski” okazało się, że licznik klinięć na moim blogu dotarł do magicznej
liczby 250000. Ćwierć miliona. Każda blogerka modowa prychnęłaby z
lekceważeniem – bo to pewnie jej tygodniowy „urobek”. Ja jestem dumna,
szczęśliwa i bardzo Wam wdzięczna za towarzyszenie mi w peregrynacjach po
zdumiewającym świecie opery. Zostańcie ze mną dopóki Wam i mnie wystarczy
entuzjazmu!
Trafiłam na tę samą obsadę i moje odczucia są bardzo podobne. Role drugoplanowe udane, zaś wśród pierwszoplanowych artystów usatysfakcjonował mnie jedynie naprawdę solidny Scarpia Zalasińskiego. Dobra kreacja, i wokalnie, i aktorsko. Giordano dla mnie położył Cavaradossiego, partia stanowczo go przerosła, a do tego sam głos był raczej nienachalnej urody. Choć tu także się zgodzę, zaskakująco jaśniejszym punktem było 'E lucevan le stelle'. Nic wybitnego, ale na tle całości było właśnie poprawne i miejscami nawet ładne. Natomiast dla mnie porażką tej Toski była sama tytułowa bohaterka. Nie mam pojęcia co zadecydowało o powierzeniu tej roli Kasyan. Aktorsko była drętwa i kompletnie nieangażująca, głosu zaś odmówić jej nie można, jednak sam głos na tym etapie kariery to jednak troszkę mało, fajnie, gdyby jeszcze umiała się nim posługiwać. Bardzo żałuję, że nie słyszałam w tej roli Vesin, bo słyszałam sporo dobrych opinii o jej Tosce. Co do orkiestry - pod tym względem był to bardzo udany wieczór, pełen szacunek dla Tadeusza Kozłowskiego. Szkoda, że nie gości w TWON częściej. Scenografia przyjemna, gdyby kreacje sceniczne były kompletne mogłoby to być naprawdę satysfakcjonujące przedstawienie.
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że ta "Tosca" zostanie w repertuarze i będzie szansa jej posłuchać w lepszym wykonaniu wokalnym. Aby tak się zdarzyło nie trzeba koniecznie szukać aż w Portugalii, wystarczy się czujnie rozejrzeć po kraju.
Usuń