”La Donna del lago”
– po polsku najzgrabniejszym z kilku
tłumaczeń jest chyba „Pani jeziora” – stanowiła w twórczości Gioacchino
Rossiniego przełom jako jego pierwsze dzieło z ducha romantycznego. Niektórzy
wprawdzie nie popierają tej tezy, bo cóż to za romantyczna opera której
bohaterka nie ma żadnej porządnej sceny szaleństwa. Tymczasem Elena nie
odchodzi od zmysłów, ale muzycznie na
pewno należy już do nowej, krańcowo emocjonalnej epoki i żeby założenie takie
potwierdzić wystarczy posłuchać
wcześniejszych utworów Rossiniego – zastosowane środki wyrazu dalece się
różnią. Poza tym “Pani jeziora” należy się jeszcze jedna pozycja numer jeden –
tym razem w rejestrze oper zainspirowanych tekstami Waltera Scotta. Jego poemat
„Lady of the Lake” ukazał się w roku 1810, zaś
niecałe dziewięć lat później przeczytał go we francuskim tłumaczeniu
Rossini, a że właśnie miał kontraktowe zobowiązania wobec teatru
neapolitańskiego zgłosił się do miejscowego librecisty Andrei Tottoli ze
zleceniem. Premiera miała miejsce w październiku 1819 i nie zachwyciła
publiczności, ówczesna prasa też się nie zareagowała entuzjastycznie. Winę za
ten stan rzeczy ponosiły zapewne przyzwyczajenia jednych i drugich, bo minęło
kilka lat i „Pani jeziora” zyskała na popularności stając się stałym punktem
repertuaru w wieku dziewiętnastym. Łaska
pańska na pstrym koniu jeździ, więc już w dwudziestym stuleciu opera zaczęła
znikać z wielkich scen i pojawiać się na nich tylko wtedy, gdy jakaś primadonna
chciała śpiewać tytułową rolę. I właściwie taki stan rzeczy utrzymał się do
dziś . Niektórzy z nas pamiętają rocznicową produkcję La Scali (200-lecie urodzin Rossiniego) z 1992 reżyserowaną przez Wernera Herzoga i z
niezapomnianą June Anderson bądź też
któreś z kilku nagrań kompletnej wersji.
Na dobre, jak się wydaje przywołano „Panią jeziora” z częściowego
niebytu w Paryżu, gdzie w 2010 wystawiono ją w Palais Garnier z Joyce DiDonato,
która powtarzała potem rolę Eleny na innych scenach, głownie (choć nie
tylko) w towarzystwie Juana Diego Floreza. Muszę przyznać, że przy całej mojej
sympatii do amerykańskiej gwiazdy akurat Elena nie należy do jej najbardziej
lubianych jej ról. Z zainteresowaniem odkryłam więc zapis spektaklu, który
odbył się w Lozannie niecały rok temu a miał w obsadzie zupełnie inny zestaw
solistów niż zazwyczaj w tym dziele widywałam. Tym razem siłą sprawczą nie była
primadonna a primo uomo , falsecista Max Emanuel Cencic, który zaśpiewał
Malcolma i rzecz wyreżyserował. Widać w tej produkcji silne pokrewieństwa z
przedstawieniem londyńskim, gdzie też przeniesiono akcję do dziewiętnastego
wieku. Sądząc jednak po rezultatach pracy Cencica lepiej by było, gdyby
pozostał on przy swym zasadniczym zajęciu, bo przedstawienie wyszło mu słabo.
Zrobione ciężką ręką, korzystające z licznych klisz odarło „Panią jeziora” z subtelnej mgiełki romantyczności. Wiem,
taki był cel – problem w tym, że nie widz nie dostał nic w zamian. Nie
znalazłam żadnej interesującej myśli,
nawet kontrowersyjnej koncepcji przewodniej z którą można by się zgadzać
lub polemizować. Cencic umieścił akcję w dziewiętnastowiecznym domu uciech cielesnych najwyższej kategorii
(musiał taki być, skoro wizytował go sam monarcha), Elenę uczynił jego gwiazdą,
zaś Malcolma nieporadnym sługą
popychadłem, takim, co to jeszcze pokaże na co go stać. Nie było to ani
szokujące, ani smaczne , tylko zwyczajnie nudne i pozbawione wyobraźni. Owszem, na scenie działo się mnóstwo i na
bogato – Bruno de Lavenére
postawił na niej odpowiednio ciężką i pluszową dekorację oraz zaprojektował
adekwatne do miejsca i czasu nakazanego
przez reżysera kostiumy. Z tyłu mieliśmy projekcje video Etienne Guiol’a
sugerujące właściwe miejsca akcji i bohaterów. I szczerze mówiąc one były
najładniejszym elementem scenografii. Dlaczego tak? Bo w odkrywczej wersji Cencica nasza
kurtyzana czyta po prostu poemat Scotta a sytuacje z jego kart nakładają się
jej w wyobraźni na własne, całkiem nieromantyczne życie. Wszystko to nie było
jakieś szczególnie odpychające, ale schematyczne i niezbyt porywające. Za to muzycznie spektakl powierzono
George’owi Petrou i on w kanale orkiestry nadrabiał sceniczne braki wyobraźni .
Muzyka płynęła w związku z tym potoczyście, gdy trzeba subtelnie, była pełna
blasku i romantycznej mgiełki gdy trzeba ( a trzeba zwłaszcza w drugiej
połowie).Lena Belkina, którą znałam właściwie tylko jako Olgę z walenckiego
“Eugeniusza Oniegina” okazała się kompetentną Eleną, sprawną koloraturowo,
obdarzoną ładnie dźwięcznym mezzosopranem. Jest też urodziwa, więc w ramach
założonych przez Cencica się sprawdziła. Chciałabym ją jednak zobaczyć i
usłyszeć w czymś innym, bo podejrzewam,
iż mogłaby być jeszcze ciekawsza. Max Emanuel Cencic jest wielbiony, niemal
noszony na rękach przez rzesze swych wielbicieli. Jak być może Państwo wiedzą
nie należę do grona fanów głosu falsetowego a jako Malcolma wspominam najlepiej
Danielę Barcellonę i Lucię Valentini Terrani. Owszem, w ramach realizmu
seksualnego lepiej się patrzy na mężczyznę , jednak żaden falset nie zastąpi
pięknego, pełnego mezzosopranu na który zresztą Rossini tę rolę
przeznaczył. Dlatego nie ocenię Cencica
– moim zdaniem on wogóle nie powinien Malcolma śpiewać. Za to mogę ocenić Daniela Behle jako Uberta,
bo pozytywnie mnie zaskoczył. To nie jest oczywiście tak koronkowa robota jak u
Floreza, bo i głos nieco cięższy ale mimo to
- klasa. Nie przepadam za Juanem
Francisco Gatellem (kiepskie doświadczenia, zwłaszcza na żywo), ale tym razem
czarny character Rodrigo wypadł w jego wykonaniu całkiem nieźle.
Podobnie jak Duglas Daniela Golossova.
Ostatecznie
– można ten spektakl polecić ze względu na protagonistkę, obu tenorów a przede
wszystkim dyrygenta. Nie będzie to jednak coś, co w pamięci pozostanie na
dłużej.