środa, 13 marca 2019

"Pani jeziora" w domu rozpusty


”La Donna del lago” – po polsku najzgrabniejszym z kilku  tłumaczeń jest chyba „Pani jeziora” – stanowiła w twórczości Gioacchino Rossiniego przełom jako jego pierwsze dzieło z ducha romantycznego. Niektórzy wprawdzie nie popierają tej tezy, bo cóż to za romantyczna opera której bohaterka nie ma żadnej porządnej sceny szaleństwa. Tymczasem Elena nie odchodzi od zmysłów, ale muzycznie  na pewno należy już do nowej, krańcowo emocjonalnej epoki i żeby założenie takie potwierdzić wystarczy  posłuchać wcześniejszych utworów Rossiniego – zastosowane środki wyrazu dalece się różnią. Poza tym “Pani jeziora” należy się jeszcze jedna pozycja numer jeden – tym razem w rejestrze oper zainspirowanych tekstami Waltera Scotta. Jego poemat „Lady of the Lake” ukazał się w roku 1810, zaś  niecałe dziewięć lat później przeczytał go we francuskim tłumaczeniu Rossini, a że właśnie miał kontraktowe zobowiązania wobec teatru neapolitańskiego zgłosił się do miejscowego librecisty Andrei Tottoli ze zleceniem. Premiera miała miejsce w październiku 1819 i nie zachwyciła publiczności, ówczesna prasa też się nie zareagowała entuzjastycznie. Winę za ten stan rzeczy ponosiły zapewne przyzwyczajenia jednych i drugich, bo minęło kilka lat i „Pani jeziora” zyskała na popularności stając się stałym punktem repertuaru w wieku dziewiętnastym.  Łaska pańska na pstrym koniu jeździ, więc już w dwudziestym stuleciu opera zaczęła znikać z wielkich scen i pojawiać się na nich tylko wtedy, gdy jakaś primadonna chciała śpiewać tytułową rolę. I właściwie taki stan rzeczy utrzymał się do dziś . Niektórzy z nas pamiętają rocznicową produkcję La Scali  (200-lecie urodzin Rossiniego)  z 1992 reżyserowaną przez Wernera Herzoga i z niezapomnianą June Anderson  bądź też któreś z kilku nagrań kompletnej wersji.  Na dobre, jak się wydaje przywołano „Panią jeziora” z częściowego niebytu w Paryżu, gdzie w 2010 wystawiono ją w Palais Garnier z Joyce DiDonato, która powtarzała potem rolę Eleny na innych scenach, głownie (choć nie tylko) w towarzystwie Juana Diego Floreza. Muszę przyznać, że przy całej mojej sympatii do amerykańskiej gwiazdy akurat Elena nie należy do jej najbardziej lubianych jej ról. Z zainteresowaniem odkryłam więc zapis spektaklu, który odbył się w Lozannie niecały rok temu a miał w obsadzie zupełnie inny zestaw solistów niż zazwyczaj w tym dziele widywałam. Tym razem siłą sprawczą nie była primadonna a primo uomo , falsecista Max Emanuel Cencic, który zaśpiewał Malcolma i rzecz wyreżyserował. Widać w tej produkcji silne pokrewieństwa z przedstawieniem londyńskim, gdzie też przeniesiono akcję do dziewiętnastego wieku. Sądząc jednak po rezultatach pracy Cencica lepiej by było, gdyby pozostał on przy swym zasadniczym zajęciu, bo przedstawienie wyszło mu słabo. Zrobione ciężką ręką, korzystające z licznych klisz odarło „Panią jeziora”  z subtelnej mgiełki romantyczności. Wiem, taki był cel – problem w tym, że nie widz nie dostał nic w zamian. Nie znalazłam żadnej interesującej myśli,  nawet kontrowersyjnej koncepcji przewodniej z którą można by się zgadzać lub polemizować. Cencic umieścił akcję w dziewiętnastowiecznym  domu uciech cielesnych najwyższej kategorii (musiał taki być, skoro wizytował go sam monarcha), Elenę uczynił jego gwiazdą, zaś Malcolma  nieporadnym sługą popychadłem, takim, co to jeszcze pokaże na co go stać. Nie było to ani szokujące, ani smaczne , tylko zwyczajnie nudne i pozbawione wyobraźni.  Owszem, na scenie działo się mnóstwo i na bogato – Bruno de Lavenére postawił na niej odpowiednio ciężką i pluszową dekorację oraz zaprojektował adekwatne do  miejsca i czasu nakazanego przez reżysera kostiumy. Z tyłu mieliśmy projekcje video Etienne Guiol’a sugerujące właściwe miejsca akcji i bohaterów. I szczerze mówiąc one były najładniejszym elementem scenografii. Dlaczego tak?  Bo w odkrywczej wersji Cencica nasza kurtyzana czyta po prostu poemat Scotta a sytuacje z jego kart nakładają się jej w wyobraźni na własne, całkiem nieromantyczne życie. Wszystko to nie było jakieś szczególnie odpychające, ale schematyczne i niezbyt porywające.  Za to muzycznie spektakl powierzono George’owi Petrou i on w kanale orkiestry nadrabiał sceniczne braki wyobraźni . Muzyka płynęła w związku z tym potoczyście, gdy trzeba subtelnie, była pełna blasku i romantycznej mgiełki gdy trzeba ( a trzeba zwłaszcza w drugiej połowie).Lena Belkina, którą znałam właściwie tylko jako Olgę z walenckiego “Eugeniusza Oniegina” okazała się kompetentną Eleną, sprawną koloraturowo, obdarzoną ładnie dźwięcznym mezzosopranem. Jest też urodziwa, więc w ramach założonych przez Cencica się sprawdziła. Chciałabym ją jednak zobaczyć i usłyszeć  w czymś innym, bo podejrzewam, iż mogłaby być jeszcze ciekawsza. Max Emanuel Cencic jest wielbiony, niemal noszony na rękach przez rzesze swych wielbicieli. Jak być może Państwo wiedzą nie należę do grona fanów głosu falsetowego a jako Malcolma wspominam najlepiej Danielę Barcellonę i Lucię Valentini Terrani. Owszem, w ramach realizmu seksualnego lepiej się patrzy na mężczyznę , jednak żaden falset nie zastąpi pięknego, pełnego mezzosopranu na który zresztą Rossini tę rolę przeznaczył.  Dlatego nie ocenię Cencica – moim zdaniem on wogóle nie powinien Malcolma śpiewać.  Za to mogę ocenić Daniela Behle jako Uberta, bo pozytywnie mnie zaskoczył. To nie jest oczywiście tak koronkowa robota jak u Floreza, bo i głos nieco cięższy ale mimo to  - klasa. Nie przepadam  za Juanem Francisco Gatellem (kiepskie doświadczenia, zwłaszcza na żywo), ale tym razem czarny character Rodrigo wypadł w jego wykonaniu całkiem  nieźle.  Podobnie jak Duglas Daniela Golossova.
Ostatecznie – można ten spektakl polecić ze względu na protagonistkę, obu tenorów a przede wszystkim dyrygenta. Nie będzie to jednak coś, co w pamięci pozostanie na dłużej.







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz