piątek, 5 kwietnia 2019

Uśmiech Pavarottiego


Pamiętacie Waszą pierwszą płytę operową, taką, którą kupiliście sami? Moja nosiła tytuł „Król wysokiego C”  i nietrudno się domyślić, że jej bohaterem był Luciano Pavarotti, którego nie ma z nami już od kilkunastu lat. Zastanawiam się jaki przebieg miałaby jego kariera dzisiaj, w czasach błyskawicznego zużywania się głosów, terroru obrazka i wielkich wymagań wobec śpiewaków. Obawiam się, że mogłaby wyglądać  podobnie, jak to obecnie wygląda u Fabio Sartoriego, tenora z bardzo dobrym głosem, ale nieprzystającego do kanonów urodowych i niezbyt utalentowanego aktorsko. Oczywiście brzmienie głosu Pavarottiego było niepowtarzalne, podobnie jak jego słoneczna osobowość, ale – chyba dobrze dla niego i dla nas, że urodził się w 1935 roku. Zaczynał dosyć późno (wtedy debiutowało się wcześniej niż dziś), mając 26 lat i krótki epizod nauczycielski za sobą ale jego kariera potoczyła się błyskawicznie. Rolą, która stała się dla niego emblematyczna był Rodolfo w „Cyganerii” i nikt nie przejmował się tym, że Pavarotti w żadnym razie nie wygląda na przymierającego głodem poetę. Słuchano. A głos, który niebo podarowało młodemu modeńczykowi był naprawdę niezwykły i nie podejmuję się tu go opisać – sami wiecie. W każdym razie brzmiał tak charakterystycznie, że nie sposób go z kimkolwiek pomylić. Kochałam go jak wszyscy, ale muszę przyznać, że szczególnie wtedy, kiedy wykonywał repertuar belcantowy, zaś nieco mniej, gdy porywał się na partie w typie Mannrica. Nie dlatego, żeby słabo je śpiewał, ale jakoś  srebrzystość i blask jego głosu lepiej pasowała do Belliniego, Donizettiego i wczesnego Verdiego. On sam miał w sobie zachłanność na życie i jego przyjemności oraz – dokładnie tę samą – na role. I chociaż się tego wypierał chyba lubił rywalizację. Na tenorowym Olimpie nie był sam, bo właściwie od początku kariery konkurencję miał zasadniczo tylko jedną – Placido Domingo, któremu zresztą zawdzięczał bezcenne na tym etapie stanowisko etatowego partnera Joan Sutherland. Ich występy razem zaczęły się w 1963 roku ale – to nie do Pavarottiego zgłosili się przedstawiciele  koncernu płytowego DECCA z propozycją wieloletniego kontraktu ukierunkowanego właśnie na współpracę z australijską divą i jej mężem, dyrygentem Richardem Bonynge, a do młodziutkiego Dominga. Ten jednak mimo szczenięcego wieku nie docenił zaszczytu i nie chciał się wiązać z jedną wytwórnią, co zaowocowało podwójnie. Decca obraziła się śmiertelnie, a Pavarotti kontrakt przyjął i po niedługim czasie jego duet z Sutherland stał się w pewnych operach niemal obowiązujący. Nie bez powodu - oboje byli wprawdzie monumentalni fizycznie (on wszerz, ona raczej wzdłuż) i rozpaczliwie nieutalentowani aktorsko, ale kiedy zaczynali śpiewać traciło to jakiekolwiek znaczenie. Poza tym ich głosy pasowały do siebie znakomicie i jako muzycy doskonale się rozumieli, więc ich partnerstwo funkcjonowało dobrze przez wiele lat. Drugą z ulubionych towarzyszek scenicznych Pavarottiego była Mirella Freni, jak on pochodząca z Modeny i … jego mleczna siostra.  W późnych latach kariery miewał na koncertach bardzo różnorodnych współwykonawców z kręgu muzyki popularnej – od Stinga począwszy a na Zucchero skończywszy. Chyba żaden inny śpiewak nie przynosił swoim słuchaczom tyle czystej radości i pogody ducha, zawartej zarówno w głosie jak postaci. Wystarczyło spojrzeć na tego olbrzymiego mężczyznę z olbrzymim uśmiechem i równie wielką białą chustką w dłoni żeby poczuć, iż wszystkie troski i smutki odpływają  nie wracając do końca koncertu. I do dziś nazwisko „Pavarotti” dla osób nie słuchających zazwyczaj „poważki” pozostaje synonimem słowa tenor czy nawet śpiewak. Dla znających świat operowy lepiej supremacja wielkiego Luciano nie jest już tak oczywista, ze względu na jego wiecznego rywala-przyjaciela Domingo, pod którego adresem padały z ust Pavarottiego drobne uszczypliwostki. Panowie wystąpili w duecie, bez Jose Carrerasa  dwukrotnie, oba razy w Met (1991 i 1993) - raz gościnnie jako Rodolfo i Marcello (barytonowy debiut Dominga na tej scenie)  w galowym spektaklu „Zemsty nietoperza” a drugi jako … cudownie rozdwojony Manrico w słynnej stretcie.
Na koniec – o pieśniach neapolitańskich i repertuarze pokrewnym. W tym Pavarotti nie miał i pewnie długo mieć nie będzie sobie równych. Nie tylko z powodu sztuki wokalnej, ale także za przyczyną osobistego uroku  słońca w głosie, które powodowało, że nawet najsmutniejszemu słuchaczowi robiło się cieplej na sercu.Wydaje mi się, że to właśnie jest najpiękniejsze dziedzictwo  jakie po sobie zostawił. Wciąż możemy włączyć płytę i za sprawą Luciana Pavarottiego rozjaśnić sobie świat chociaż na chwilę!




Manriców dwóch

4 komentarze:

  1. Pavarotti to moja pierwsza operowa miłość. Biorąc pod uwagę w jak dobrych teatrach śpiewa obecnie Sartori, który jest jednak pozbawiony wielu atutów Pavarottiego (barwa głosu, emocje w głosie, charyzma, obecność sceniczna), stawiam tezę, że Luciano - pomimo wszystkich wymagań wobec obecnych śpiewaków - byłby i tak dziś dużą gwiazdą. Jak wielką, to już tylko gdybanie. Bo na przebieg kariery składa się wiele czynników. Jedno jest pewne: Pavarotti głos miał absolutnie topowy, a to w operze jest najważniejsze. Rafał

    OdpowiedzUsuń
  2. Co do głosu Pavarottiego - pełna zgoda, zresztą, żeby się nie zgodzić trzeba by być głuchym. Ale gdybanie co do ewentualnej kariery dziś - nie wiem, pewnie sporo zależałoby od szczęścia. Gdyby nie to, np. Stephanie Blythe miałaby status supergwiazdy...

    OdpowiedzUsuń
  3. Z tą mleczną siostrą to podobno jedynie sympatyczna legenda, aczkolwiek podtrzymywana przez samą Freni, która kiedyś żartobliwie stwierdziła, że widać, kto tu dostawał więcej mleka... Prawdą jest za to, iż obydwoje śpiewacy musieli być karmieni przez mamki, gdyż zarówno pani Pavarotti, jak i pani Fregni (sic) pracowały w manufakturze tytoniowej...

    OdpowiedzUsuń
  4. Bardzo możliwe, ale jak mawiają - nawet jeśli nieprawda, to dobrze wymyślone :)

    OdpowiedzUsuń