Pamiętacie Waszą pierwszą płytę
operową, taką, którą kupiliście sami? Moja nosiła tytuł „Król wysokiego C” i nietrudno się domyślić, że jej bohaterem
był Luciano Pavarotti, którego nie ma z nami już od kilkunastu lat. Zastanawiam
się jaki przebieg miałaby jego kariera dzisiaj, w czasach błyskawicznego
zużywania się głosów, terroru obrazka i wielkich wymagań wobec śpiewaków.
Obawiam się, że mogłaby wyglądać podobnie,
jak to obecnie wygląda u Fabio Sartoriego, tenora z bardzo dobrym głosem, ale
nieprzystającego do kanonów urodowych i niezbyt utalentowanego aktorsko.
Oczywiście brzmienie głosu Pavarottiego było niepowtarzalne, podobnie jak jego
słoneczna osobowość, ale – chyba dobrze dla niego i dla nas, że urodził się w
1935 roku. Zaczynał dosyć późno (wtedy debiutowało się wcześniej niż dziś),
mając 26 lat i krótki epizod nauczycielski za sobą ale jego kariera potoczyła
się błyskawicznie. Rolą, która stała się dla niego emblematyczna był Rodolfo w
„Cyganerii” i nikt nie przejmował się tym, że Pavarotti w żadnym razie nie
wygląda na przymierającego głodem poetę. Słuchano. A głos, który niebo
podarowało młodemu modeńczykowi był naprawdę niezwykły i nie podejmuję się tu
go opisać – sami wiecie. W każdym razie brzmiał tak charakterystycznie, że nie
sposób go z kimkolwiek pomylić. Kochałam go jak wszyscy, ale muszę przyznać, że
szczególnie wtedy, kiedy wykonywał repertuar belcantowy, zaś nieco mniej, gdy
porywał się na partie w typie Mannrica. Nie dlatego, żeby słabo je śpiewał, ale
jakoś srebrzystość i blask jego głosu
lepiej pasowała do Belliniego, Donizettiego i wczesnego Verdiego. On sam miał w
sobie zachłanność na życie i jego przyjemności oraz – dokładnie tę samą – na
role. I chociaż się tego wypierał chyba lubił rywalizację. Na tenorowym Olimpie
nie był sam, bo właściwie od początku kariery konkurencję miał zasadniczo tylko
jedną – Placido Domingo, któremu zresztą zawdzięczał bezcenne na tym etapie
stanowisko etatowego partnera Joan Sutherland. Ich występy razem zaczęły się w
1963 roku ale – to nie do Pavarottiego zgłosili się przedstawiciele koncernu płytowego DECCA z propozycją
wieloletniego kontraktu ukierunkowanego właśnie na współpracę z australijską
divą i jej mężem, dyrygentem Richardem Bonynge, a do młodziutkiego Dominga. Ten
jednak mimo szczenięcego wieku nie docenił zaszczytu i nie chciał się wiązać z
jedną wytwórnią, co zaowocowało podwójnie. Decca obraziła się śmiertelnie, a
Pavarotti kontrakt przyjął i po niedługim czasie jego duet z Sutherland stał
się w pewnych operach niemal obowiązujący. Nie bez powodu - oboje byli
wprawdzie monumentalni fizycznie (on wszerz, ona raczej wzdłuż) i rozpaczliwie
nieutalentowani aktorsko, ale kiedy zaczynali śpiewać traciło to jakiekolwiek
znaczenie. Poza tym ich głosy pasowały do siebie znakomicie i jako muzycy
doskonale się rozumieli, więc ich partnerstwo funkcjonowało dobrze przez wiele
lat. Drugą z ulubionych towarzyszek scenicznych Pavarottiego była Mirella
Freni, jak on pochodząca z Modeny i … jego mleczna siostra. W późnych latach kariery miewał na koncertach
bardzo różnorodnych współwykonawców z kręgu muzyki popularnej – od Stinga
począwszy a na Zucchero skończywszy. Chyba żaden inny śpiewak nie przynosił
swoim słuchaczom tyle czystej radości i pogody ducha, zawartej zarówno w głosie
jak postaci. Wystarczyło spojrzeć na tego olbrzymiego mężczyznę z olbrzymim
uśmiechem i równie wielką białą chustką w dłoni żeby poczuć, iż wszystkie
troski i smutki odpływają nie wracając
do końca koncertu. I do dziś nazwisko „Pavarotti” dla osób nie słuchających zazwyczaj
„poważki” pozostaje synonimem słowa tenor czy nawet śpiewak. Dla znających
świat operowy lepiej supremacja wielkiego Luciano nie jest już tak oczywista,
ze względu na jego wiecznego rywala-przyjaciela Domingo, pod którego adresem
padały z ust Pavarottiego drobne uszczypliwostki. Panowie wystąpili w duecie,
bez Jose Carrerasa dwukrotnie, oba razy
w Met (1991 i 1993) - raz gościnnie jako Rodolfo i Marcello (barytonowy debiut
Dominga na tej scenie) w galowym
spektaklu „Zemsty nietoperza” a drugi jako … cudownie rozdwojony Manrico w
słynnej stretcie.
Na koniec – o pieśniach neapolitańskich
i repertuarze pokrewnym. W tym Pavarotti nie miał i pewnie długo mieć nie
będzie sobie równych. Nie tylko z powodu sztuki wokalnej, ale także za
przyczyną osobistego uroku słońca w
głosie, które powodowało, że nawet najsmutniejszemu słuchaczowi robiło się
cieplej na sercu.Wydaje mi się, że to właśnie jest najpiękniejsze dziedzictwo jakie po sobie zostawił. Wciąż możemy włączyć
płytę i za sprawą Luciana Pavarottiego rozjaśnić sobie świat chociaż na chwilę!
Manriców dwóch |
Pavarotti to moja pierwsza operowa miłość. Biorąc pod uwagę w jak dobrych teatrach śpiewa obecnie Sartori, który jest jednak pozbawiony wielu atutów Pavarottiego (barwa głosu, emocje w głosie, charyzma, obecność sceniczna), stawiam tezę, że Luciano - pomimo wszystkich wymagań wobec obecnych śpiewaków - byłby i tak dziś dużą gwiazdą. Jak wielką, to już tylko gdybanie. Bo na przebieg kariery składa się wiele czynników. Jedno jest pewne: Pavarotti głos miał absolutnie topowy, a to w operze jest najważniejsze. Rafał
OdpowiedzUsuńCo do głosu Pavarottiego - pełna zgoda, zresztą, żeby się nie zgodzić trzeba by być głuchym. Ale gdybanie co do ewentualnej kariery dziś - nie wiem, pewnie sporo zależałoby od szczęścia. Gdyby nie to, np. Stephanie Blythe miałaby status supergwiazdy...
OdpowiedzUsuńZ tą mleczną siostrą to podobno jedynie sympatyczna legenda, aczkolwiek podtrzymywana przez samą Freni, która kiedyś żartobliwie stwierdziła, że widać, kto tu dostawał więcej mleka... Prawdą jest za to, iż obydwoje śpiewacy musieli być karmieni przez mamki, gdyż zarówno pani Pavarotti, jak i pani Fregni (sic) pracowały w manufakturze tytoniowej...
OdpowiedzUsuńBardzo możliwe, ale jak mawiają - nawet jeśli nieprawda, to dobrze wymyślone :)
OdpowiedzUsuń