Operowy światek z utęsknieniem i w
napięciu czekał na dzień, w którym najpopularniejsza współczesna sopranistka i
najsławniejszy tenor po raz drugi w karierze zaśpiewają w jednym spektaklu. Jak
dotąd zdarzyło im się wystąpić razem jedenaście lat temu również w dziele
Verdiego - „Traviacie” i też w Londynie
(po drodze był jeszcze berliński koncert
w 2013, ale to zupełnie inna bajka). Kiedy dzielili scenę jako Violetta
i Alfredo sytuacja wyglądała jednak
inaczej niż dziś – zarówno Anna Netrebko jak Jonas Kaufmann cieszyli się już
wówczas wysoką pozycją, ale żadne z nich nie miało jeszcze takich legionów
wielbicieli jak obecnie (żeby powiedzieć prawdę także sporych ilości zajadłych
krytyków). Najprostszym miernikiem atrakcyjności tej pary dla odbiorców są ceny
biletów na „Moc przeznaczenia” z ich udziałem – w drugim obiegu osiągały one 4500 funtów ! I chętni
byli. Im bardziej zaś termin premiery się zbliżał, tym intensywniej szalał
internetowy młyn plotek, fałszywych doniesień i domysłów. Netrebko, która miała
w partii Leonory debiutować przybyła do Londynu dosyć wcześnie, za to Jonas
Kaufmann swoją rolę mający już ośpiewaną wręcz przeciwnie. W sieci pojawiło się
jego zdjęcie z Antonio Pappano, sugerujące że tenor jest dopiero na etapie prób
z fortepianem i może nie zdążyć. Kiedy wyjaśniło się, że fotka pochodzi sprzed
dwóch lat, znaleziono inne powody do siania grozy – wszak świeżemu żonkosiowi
urodziło się właśnie czwarte dziecię i na pewno zostanie on w domu by cieszyć
się nowym ojcostwem. Oczywiście wszystkie te typowe strachy i szeptane donosy nie znalazły
potwierdzenia i nie tylko premiera, ale i późniejsze, przewidziane kontraktami
przedstawienia odbyły się bez przeszkód. Na ten przydługi wstęp pozwoliłam sobie
aby przypomnieć jak wyśrubowane były oczekiwania publiczności związane z
wystawieniem najrzadziej grywanego dojrzałego dzieła Verdiego w ROH. Moje
także, i nie tylko dlatego, że bardzo lubię tę operę i pomimo jej
niedoskonałości uważam za jedno z najpiękniejszych świadectw geniuszu mistrza.
Produkcja Christofa Loy przywędrowała do Londynu z Amsterdamu i jest dla tego
reżysera dosyć typowa – nie ma w niej niczego nowego czy inspirującego, ale też
w zasadzie, mimo obowiązkowej zmiany
czasu akcji niczego obrazoburczego. Są za to małe prowokacje i grzeszki
nieodłączne dla regietheatru, ale nie z rodzaju tych każących z obrzydzenia
odwracać oczy od sceny. Nie oparł się Loy paskudnemu zwyczajowi zagadywania
uwertury , dostajemy w niej prolog do późniejszych wydarzeń z trójką
protagonistów w wieku dziecięcym. Carlos już wtedy popatruje złym wzrokiem na
komitywę Alvara i Leonory ci zaś przyjmują pozę znaną z licznych dzieł sztuki
jako pieta. Tylko dlaczego Alvaro , opisywany przez libretto jako smagły i
ciemnowłosy świeci czupryną bardzo blond i jest najwyraźniej sporo od swej
przyszłej bogdanki młodszy? Potem akcja rozwija się w miarę sensownie, chociaż
chwyt z tylną projekcją ukazującą to, co ma nastąpić za chwilę nosi
znamiona łopatologii. I tak do końcówki
drugiego aktu, gdzie Leonora, przed chwilą jeszcze w męskim przebraniu pozbywa
się go i błaga Ojca Gwardiana o schronienie odziana w … nocną koszulę, tę samą, w której uciekała
z domu. Po czym znów zostaje upozowana na Matkę Boską. Ale o co chodzi? Na
szczęście akt trzeci i czwarty nie odbiega drastycznie od tekstu, chociaż o
szczegóły można się spierać. Sam finał nie ma miejsca w górskiej pustelni
Leonory, protagoniści powracają tam, gdzie się ich historia zaczęła – do
rezydencji Vargasów. Mimo niezgodności z oryginałem ma to sens. W roli klamry
spinającej wszystko, co się zdarzyło widzimy Alvara i Leonorę znów upozowanych
w formie piety. W sumie – ta produkcja nie jest tak boleśnie daleka od libretta
ani tak niemądra, jak np. to co pokazano nam w Monachium, tyle, że do
natychmiastowego zapomnienia. Po kilku dniach od obejrzenia transmisji już
szczegóły inscenizacyjne zacierają mi się w pamięci. Na szczęście tym, co
wspominać będę pewnie jeszcze długo okazała się, zgodnie z przewidywaniami
strona muzyczna. Nie padłam na kolana, jak niektórzy krytycy i fani, ale
poczułam się usatysfakcjonowana w
wysokim stopniu. Nie w pełni – do tego zabrakło mi dobrej Preziosilli. To rola
z gatunku karkołomnych: niby nie pierwszoplanowa, ale napisana tak, że wymaga
śpiewaczki o kolosalnych możliwościach. Wokalnie Preziosilla brzmi czasem jak
siostrzyca Ulriki a momentami podśpiewuje sobie leciutko niczym Oscar. Trzeba
doskonale panować nad głosem, żeby te, czasem bardzo szybkie zmiany rejestrów
udały się od strony czysto technicznej, ale także by nie sprawiały wrażenia
wykonywanych przez kilka różnych osób. Veronicę Simeoni podziwiałam niedawno we
florenckiej „Faworycie” i tam była świetna, ale Preziosilla przerasta jej możliwości. Najlepiej wypadły w
jej interpretacji sceny … taneczne – artystka ma ku temu talent, temperament i
umiejętności, a także ponętną fizyczność (kostium arabskiej hurysy pozwalał ją
docenić), ale głos brzmiał cienko a z wysiłku ostro i krzykliwie. Ufff, i już
po negatywach. Alessandro Corbelli okazał się idealnym braciszkiem Melitone –
baryton to może nie zalecający się szczególnym urokiem barwy, ale perfekcja
techniczna połączona z talentem aktorskim nieporównane. Feruccio
Furlanetto czarował za to aksamitną głębią
prawdziwego basso cantante i dał znakomitą kreację emanującego naturalnym
autorytetem Ojca Gwardiana. Partia Leonory jest muzycznie niesłychanie
efektowna, scenicznie znacznie mniej. Bohaterka właściwie po pierwszej scenie
wyłącznie albo skarży się na swój los, albo modli. A na początku opery widz
może dojść do wniosku, że całe nieszczęście w jej postawie „chciałabym, a boję
się” . Na domiar złego cały akt pierwszy mógłby dla osób nieoswojonych z
gatunkową konwencją stanowić powód do kpin
- amanci zamiast natychmiast znikać za kulisami zostają, bo muszą nam
jeszcze wyśpiewać … jak szybko należy uciekać. No, ale jeśli ktoś nie potrafi
przyjąć zasad z dobrodziejstwem inwentarza powinien się trzymać z daleka od
opery. Anna Netrebko nie do końca przekonała mnie do aktorskiej strony swej
partii, wydaje mi się, że postacie
mocniejsze lepiej leżą w jej emploi. Za to słuchałam z wielką przyjemnością
ciesząc się niesłychanym bogactwem odcieni tego głosu i jego ciemną urodą .
Trzeba też koniecznie powiedzieć, że Netrebko wykorzystała wszelkie swoje atuty
wokalne, a ma ich niemało – pięknie
prowadziła kantylenę, typowo verdiowskie długie frazy nie sprawiały żadnego
problemu, piana były bardzo dobre i tak można bez końca. Krótko mówiąc – czego nie
dowyglądała, to dośpiewała – i to w operze sytuacja właściwa. Obu panów miałam
okazję słyszeć jako Alvara i Carlosa na
żywo i potwierdzili niezapomniane wrażenia z Monachium. Poza wszelkimi
innymi atutami Jonasa Kaufmanna i Ludovica Teziera mają oni znakomitą „chemię”
i to zarówno pod względem scenicznym jak muzycznym, co akurat w „Mocy
przeznaczenia” jest nie do przecenienia. Tezier wspaniale zagrał (bo, że
zaśpiewał nie muszę chyba nikogo przekonywać) ziejącą żądzą krwi bestię. Don
Carlos di Vargas to postać u Verdiego wyjątkowa – zazwyczaj wyposażał on swoje
barytonowe czarne charaktery (oprócz Jago, ale tu się dało nic zrobić) w jakieś
racje. Tu nawet honor rodu występuje jako usprawiedliwienie raczej, niż realna
przyczyna nienawiści Carlosa. Tezier mistrzowsko przekazał całą obłudę swego
bohatera, który samousprawiedliwia się łamiąc przysięgę daną umierającemu
przyjacielowi. Dla mnie „Urna fatale” stanowiło jeden z kulminacyjnych punktów
wieczoru, a kilka ich było. Jonas Kaufmann pojawił się już w pełni formy (a
zdarza mu się długo rozgrzewać – nie tym razem), z pewną, mocną górą, ładnym
dołem skali, ślicznym piano i minimalną ilością falsetu. Jemu z kolei role
bohaterów zagubionych, nieszczęśliwych, melancholijnych wychodzą najlepiej,
więc Alvarem kolejny raz okazał się idealnym. A jak zabrzmiały wszystkie cztery
duety Alvara i Carlosa – delicje! Antonio Pappano, kochany w Londynie czym by
nie dyrygował potwierdził swą pozycję najlepszego chyba w tym momencie specjalisty
od muzyki włoskiej. Jak zazwyczaj uważnie towarzyszył swoim śpiewakom, jak zazwyczaj
wybrał rozsądnie tempa niezbyt szybkie, a „Moc” łatwo zagonić , ale i nie
rozwlekłe. Pappano przedłużył swój kontrakt, który miał się skończyć po
bieżącym sezonie, niezależnie więc od perturbacji zewnętrznych stolica Wielkiej
Brytanii przynajmniej operową przyszłość ma na kilka lat pewną.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz