wtorek, 28 maja 2019

Genderowe zabawy Cecilii Bartoli


Komuś początkującemu a chcącemu się rozejrzeć w świecie barokowych afektów muzycznych poleciłabym Haendla. Na start najlepszy byłby zapewne „Ariodante” typowy dla swego twórcy i jego epoki, ale nie do końca. Elementem wyróżniającym, poza klasą partytury oczywiście jest libretto wywiedzione wprost z Ariosta i nadzwyczaj, jak na tę epokę proste i logiczne. Za proste i nazbyt logiczne, jak się okazało w 2017 roku, kiedy to p. dyrektor Festiwalu Zielonoświątkowego w Salzburgu, Cecilia Bartoli postanowiła wykonać rolę tytułową i zaangażowała Christofa Loy do zainscenizowania całości. To nie jest reżyser szczególnie finezyjny a za cechę u niego dominującą można uznać wyraźną skłonność do dramy – tam, gdzie jej nie ma, lub pojawia się w znikomym wymiarze, Loy dodaje koncepty własne.  „Ariodante” cechuje się bardzo precyzyjną konstrukcją: mamy akt pierwszy, radosny, a wręcz bukoliczny z zaczątkiem intrygi, w drugim obserwujemy działania  czarnego charakteru i ich skutki, w trzecim zło zostaje pokonane i dostajemy lieto fine. W tym wypadku inscenizator postanowił w schemat skomplikowany niczym budowa cepa zaplątać aktualne problemy, o których krzyczą media. Nie jestem miłośniczką wyważania otwartych drzwi, więc wszelkie przypomnienia o niszczącej sile machismo i patriarchatu wydały mi się nie tylko niepotrzebne, ale przede wszystkim banalne i oczywiste. Bo czy naprawdę bez zbiorowego gwałtu na Ginevrze nie zorientowalibyśmy się, że to ona przede wszystkim jest ofiarą i że zawodzi ją nawet  ojciec? Genderowe gierki, które rozsławiły spektakl ponad miarę są już tak powtarzalne, że nieco nudzą, zwłaszcza, że w operze należą niejako do reguły i nie takie rzeczy już widzieliśmy. Nie bardzo zrozumiałam , o co chodziło panu Loy ze stopniową przemianą rycerza Ariodante w damę tego samego imienia – czyżby protagonista wyraził w ten sposób wstręt do obrzydliwego, fałszywym poczuciem honoru i przemocą stojącego męskiego świata? Hmmmm… Szkoda, bo gdyby nie te dodatki od siebie udałoby się reżyserowi całkiem sprawnie i nawet ładnie przeprowadzić nas przez tę fabułę. Mieliśmy akcję potoczystą i konkretną, co przy tylu ariach da capo wcale nie jest oczywiste, wyraźnie zarysowane charaktery, dobre scenki baletowe. Ponieważ wymieszano porządki czasowe dostaliśmy kostiumy zarówno współczesne nam, jak Haendlowi i wszystkie były przyjemne dla oka  - żadnej korporacyjnej paskudy! Dlatego właśnie żałuję, że im dalej tym więcej produkcja zawierała reżyserskich wtrętów od siebie, bo od pewnego momentu zaczynało to wyglądać mnie więcej tak, jak brzmią dziś „Cztery pory roku” grane przez Berliner Philharmoner pod Karajanem. Na szczęście od strony muzycznej spektakl - choć od ideału daleki -  się udał i słuchałam z przyjemnością. Zakłócało mi ją odrobinę wspomnienie Kacpra Szelążka w partii tytułowej, ale nie można mieć wszystkiego … Cecilia Bartoli śpiewała z sercem, co wynagrodziło mi drobne techniczne niedostatki i stylowe uchybienia. Jak wiadomo Bartoli śpiewa zawsze „w stylu Bartoli”  ale Haendel leży jej znacznie lepiej niż nieszczęsny Bellini i miło się to odbiera. Sandrine Piau zaprezentowała nadal promienny, ciepły sopran i wdzięk osobisty, który pozwala jej mimo upływu lat wciąż być wiarygodną pierwszą naiwną.  Dla Kathryn Lewek Ginevra była debiutem w operze barokowej i należą jej zań gratulacje. Koloraturowa sprawność nie jest wypadku niemal etatowej Królowej Nocy żadną niespodzianką, ale Lewek zrobiła na mnie wrażenie przede wszystkim emocjonalną prawdą i wyrazistością ujętą jednak w karby stylu. Głos amerykańskiej sopranistki nie ma może nazbyt charakterystycznej barwy, jest jednak posłusznym narzędziem swej właścicielki. Nathan Berg był bodajże najlepszym Królem Szkocji jakiego dotąd słyszałam i widziałam – ma rzadką w wypadku niskich głosów męskich swobodę  w posługiwaniu się ozdobnikami, przy tym ładne legato i soczystą barwę. Publiczność na salzburskiej widowni najwyraźniej pokochała złola i wcale jej się nie dziwię. Christophe Dumaux, jak dotąd dyżurny Tolomeo z „Giulio Cesare” nosi postać Polinessa jak drugą skórę (jakkolwiek by to nie brzmiało). Jego bohater podły jest straszliwie, co zagrane zostało z dużym wdziękiem – nietrudno zrozumieć skąd wzięło się niebezpieczne zauroczenie Dalindy – i zaśpiewane bardzo dobrze. Kaskady wściekłych koloratur nie stanowiły dla francuskiego falsecisty żadnego problemu. Natomiast Rollando Villazon jako Lurcanio miał z nimi spory kłopot. Lata temu, kiedy zaczynał swoją przygodę z barokiem jeszcze przed osławionym kryzysem wokalnym należałam do nielicznych zwolenników tych prób. Dziś niestety jego tenor wyszarzał a ozdobniki są zamazane i niechlujne. To przykre, bo Villazon nadal pozostaje uroczym człowiekiem i chciałoby się dla niego jak najlepiej … Les Musiciens du Prince – Monaco to młody zespół, założony zaledwie 3 lata temu pod patronatem słynnej mecenaski kultury, księżnej Hanoweru (z domu księżniczki Caroline de Monaco) i jej brata, Alberta II. Krótkiego stażu wspólnego grania zupełnie po tych muzykach nie słychać – pod batutą Gianluki Capuano brzmią jak jeden, doskonale zestrojony organizm. 











Brak komentarzy:

Prześlij komentarz