”Lady Makbet mceńskiego powiatu” to
jedna z tych nielicznych oper dwudziestowiecznych, które pokochałam
natychmiast, od pierwszego usłyszenia. Opowiedziana już współczesnym językiem
muzycznym paradoksalnie mocno trzyma się rosyjskiej tradycji, co razem z geniuszem
kompozytorskim Szostakowicza i tekstem libretta daje efekt, który trudno nazwać
inaczej niż piorunującym. Ta historia ma potężne działanie w każdej wersji –
począwszy od literackiego oryginału, czyli opowiadania Nikołaja Leskowa
„Powiatowa lady Makbet”, poprzez jego teatralne i filmowe adaptacje. Wśród nich
jest film Andrzeja Wajdy z 1961 roku i rzecz najnowsza – „Lady M” Williama
Oldroyda. Ale – przynajmniej na mnie – nic nie wywiera takiego wrażenia jak
Szostakowicz.Nieco ponad trzy lata temu znalazłam swoją wersję absolutną,
wystawioną przez Tcherniakova w Lyonie (https://operaczyliboskiidiotyzm.blogspot.com/2016/02/lady-makbet-mcenskiego-powiatu.html) i ona pozostaje taką do dziś, bieżący
seans jej nie unieważnił. Ale…
Zacznijmy
od tego, że wieści z Paryża dochodziły dziwne. Krzysztof Warlikowski,
reżyserujący tam regularnie i zawsze oprotestowywany głośnym buczeniem przez
zniesmaczoną publiczność (nie bez powodu) tym razem spotkał się z owacją na
stojąco (współczuję, to musiał być szok dla organizmu). Potem pojawiły się
entuzjastyczne recenzje aż wreszcie temat zagościł w telewizyjnym Tygodniku
Kulturalnym. Relacjonujący zdarzenie Adam Suprynowicz uznał „Lady Makbet
mceńskego powiatu” za najlepszą operową pracę Warlikowskiego. Ani z tym (a
gdzie monachijska „Kobieta bez cienia”?) ani z bezwarunkowym zachwytem się nie
zgadzam, ale rzeczywiście spektakl się
reżyserowi udał. Przeprowadził nas przez piekło z żelazną konsekwencją i mimo
zmiany czasu akcji rzadko u niego spotykanym szacunkiem dla autorów. Drobne
niezgodności były – chociażby kwesta analfabetyzmu bohaterki , co w początkach
lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku (wnioskując ze stylówy) stanowiłoby
osobliwość, a nie właściwość systemu. Poza tym wszystko się zgadza – to właśnie
on - nieludzki system wyprodukował stworzenie takie jak Jekatierina,
zredukowane do pierwotnych instynktów, których nie rozumie. U Warlikowskiego
protagonistka jest zupełnie inna niż u Tcherniakova – właściwie nie ma żadnego
życia duchowego, przez opresyjny patriarchat została zredukowana do poziomu
prymitywnego zwierzątka opakowanego w ponętne, ludzkie ciało. Także jej uczucie
do Siergieja to raczej sucze, bezwarunkowe oddanie - nawet jeśli pan kopie i katuje. Swoją drogą
te dwie tak różne interpretacje tej samej postaci mocno świadczą o wybitnym
talencie aktorskim Aušrinė Stundytė. Jej Katia jednak w niemal równym stopniu jest
katem i ofiarą spotworniałego świata, w którym przyszło egzystować bez nadziei
na odmianę losu. Tu mam do Warlikowskiego pytanie – dlaczego usiłował to
wszystko jeszcze podkręcić? Czy to, co tekście jest za mało dramatyczne?
Koniecznie trzeba było umieszczać akcję w rzeźni, kazać Katii i Siergiejowi
uprawiać seks przy trumnie Borisa? Mnie się te zmiany nie wydały
nieakceptowalne czy szokujące - one są
po prostu niepotrzebne. Podobnie jak projekcje video z tonącymi Katią i
Sonietką. Zrobiono je tak, żebyśmy widzieli, że obcujemy z cyfrowymi awatarami,
nie zaś z bohaterkami. Dla mnie - zgrzyt. Muzycznie żadnych zgrzytów nie było.
Ingo Metzmacher bardzo precyzyjnie poprowadził orkiestrę, chociaż może nie było
to dyrygowanie tak natchnione jak u Kazushiego Ono. Aušrinė Stundytė chociaż
również nie śpiewała z tak absolutną swobodą jak w Lyonie wciąż w partii Lady
Makbet mceńskiego powiatu pozostaje niezrównana. Doskonałym partnerem był dla
niej Dmitry Ulyanov, tworzący w roli Borisa Izmajłowa postać groźną i żałosną
zarazem i śpiewający doskonale pewnym, mocnym basem. Pavel Černoch ze swoim jasnym, słowiańskim w
brzmieniu tenorem i atrakcyjną
powierzchownością dał ciekawy portret prostackiego, prowincjonalnego macho. Alexander
Tsymbalyuk bardzo pięknie zaśpiewał jedyną właściwie arię w tej operze czyli
pieśń Starego Skazańca. Pozostałym wykonawcom ról dugoplanowych też należą się
same gratulacje: John Daszak (Zinowij), Krzysztof Bączyk (wiecznie pijany pop),
Oksana Volkova (Sonietka) a wreszcie Sofija Petrović,której Aksinia miała do
zaśpiewania dwa wersy, ale Warlikowski napisał jej dużą rolę, zagraną z
werwą - wszyscy ono zasłużyli na brawa.
Chór OnP zasuguje na nie zawsze.
Gdyby
się Państwo wahali – polecam szczególnie przedstawienie z Lyonu. Ale – i to,
paryskie nie obrazi Waszych oczu ani uszu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz