Trzeba sobie jakoś radzić –
powiedział góral zawiązując but dżdżownicą. Trochę jak w tym brodatym dowcipie
wygląda covidowe lato festiwalowe w operze. Gdzieniegdzie imprezy ruszyły, w
innych miejscach nie. Za to spektakle,
jeśli nawet są wyglądają w każdej lokacji inaczej – wiadomo, nie tylko inne
regulacje prawne w różnych krajach, ale też sami organizatorzy przyjmują
odrębne koncepcje tego, jak impreza ma wyglądać. Wszystko razem sprawia
wrażenie totalnego chaosu i żeby się w tym porządnie zorientować trzeba by bez
przerwy siedzieć w sieci i sprawdzać. Nie dziwię się temu szczególnie, bo
sytuacja, jaką mamy zaistniała po raz pierwszy i tak naprawdę nie ma na nią mądrych. Tym niemniej
jakieś lato operowe jest, i to nawet momentami dostępniejsze medialnie
niż w latach ubiegłych. Na przykład festiwal salzburski według pierwotnych planów miał być wydarzeniem jeszcze większym niż zwykle z
okazji swego stulecia. Skończyło się na dwóch pełnych, scenicznych wersjach
oper i licznych koncertach, całość dostępna darmowo w streamingu. O „Elektrze” według
Warlikowskiego nie będę Wam opowiadać, nie bardzo jest o czym -to kalka innych spektakli pana W a
wokalnie całkiem nieźle, ale nie aż tak, żeby się zachwycić. Na domiar złego
reżyser kilka dni przed premierą udzielił kuriozalnego wywiadu dla New York
Timesa, gdzie powiedział „Najgorszą publicznością w operze są ci
nawiedzeni geje; wszyscy ci niemający nic do roboty w życiu bogaci faceci,
którzy tylko podążają za Anną Netrebko albo Jonasem Kaufmannem po wszystkich
kontynentach. To nie jest dla mnie prawdziwa widownia. Ludzie tacy jak oni oraz
[same] oczekiwania widzów co do opery – że na przykład w Aidzie będą piramidy –
mogą wpędzić tę formę sztuki do więzienia”. Serio? Nikt z nas nie wie, jaki był
stan umysłu Warlikowskiego, gdy mówił
coś takiego, ale każdy zainteresowany teatrem lirycznym zrozumie,
że strzelił on sobie w kolano, a może i
oba. Przede wszystkim zaatakował tę część publiczności, która dotąd kochała go
najbardziej. Czyżby liczba osób jeżdżących po świecie za produkcjami
Warlikowskiego była jego zdaniem za mała?
A przy tym jego zachowanie zasadniczo przypomina naszych polityków i ich
zwolenników – tak bardzo zamykamy się w swojej bańce, że nie dostrzegamy
realnego świata. I naszym głównym celem staje się zniszczenie tej drugiej
opcji. Wyznawcy regietheatru przeciw tradycjonalistom? Takie wojenki do niczego
sensownego nie prowadzą. Rozumiem oczywiście, że reżyser jest wściekły –
niegodna publika śmie uwielbiać gwiazdy bardziej niż jego. Dowodzi to kompletnego
niezrozumienia gatunku, w którym pracuje. Bo, panie Warlikowski operę przy
wielowiekowym życiu trzymają gwiazdy – śpiewacze przede wszystkim, także
dyrygenckie. A nie reżyserzy. Tylko co mają do tego majętni bądź nie geje? Gdyby jeszcze „Elektra” się udała i była
prawdziwą inspiracją do głębokich przemyśleń czy przyczyną artystycznych
przeżyć, ale nie. Najlepiej podsumował to francuski portal „Forum Opera”
zamiast relacji z premiery umieszczając recenzję wspomnieniową z absolutnie
wspaniałej „Elektry” , którą kiedyś wystawił w Aix-en-Provence Patrice Chereau.
Ale jego już nie ma…. Działa za to Christof Loy, którego starą inscenizację
(debiutowała w 2008 we Frankfurcie) „Cosi fan tutte” pokazano jako „must have” – bo Mozart w
miejscu swych narodzin obecny być powinien. Rzecz została przykrojona tyleż z
woli Loya (skróty podobno były w oryginalnej inscenizacji, ale nie aż takie),
co z powodu przepisów pandemijnych , bo spektakl nie mógł trwać za długo. O ile
jakoś zniosłam wycięcie arii Despiny, chociaż z trudem, bo jest dla tej postaci
emblematyczna, czy obu arii męskich z
drugiego aktu to za cudownym tercetem „Soave sia il vento” zatęskniłam bardzo.
Zaraz po transmisji wynagrodziłam sobie ów bolesny brak sowicie. Ofiarą wirusa
padła również spora część recytatywów, zostało niewiele. Tej produkcji nie
polecam osobom, które „Cosi” jeszcze nie znają, bo nie tylko nie mają przy niej
szans na usłyszenie całości muzyki, ale też na zrozumienie o co w fabule
właściwie chodzi, nawet jeśli dzięki znajomości włoskiego czy napisom rozumieją
tekst. Miłośnikom dzieła, do których się zaliczam pozostanie zawieszenie
niewiary , bo jak inaczej uporać się ze stałym w wypadku „Cosi” problemem
nierozpoznania w „Albańczykach” swych ukochanych? Zwłaszcza, jeżeli ani na jotę
nie zmieniają oni charakteryzacji… Poza
tym wybitne moce intelektualne Christofa Loya najwyraźniej mnie przerastają, bo
nie pojmuję, dlaczego Dorabella i Fiordiligi noszą przez cały czas czarne
sukienki ani też dlaczego ta pierwsza przebiera się na końcówkę opery w męski
strój. Porzuciwszy jednak na moment wątpliwości „misia o bardzo małym rozumku” mogę
stwierdzić, że inscenizacja jest wprawdzie nieco mętna treściowo, ale
przynajmniej wizualnie tyleż ascetyczna, co dla oka nieodpychająca. O to, co
zostało z partytury zadbała debiutująca na festiwalu Joana Mallwitz i zrobiła
to dobrze, aczkolwiek mozartowska, niezwykła aura gdzieś uleciała. Wokalnie
spektakl należał do pań. Elsa Dreisig, duńsko-francuska sopranistka miała pewne
trudności z przepastnymi dołami „Come scoglio”, ale reszta zabrzmiała
krystalicznie czysto i świetliście. Marianne Crebassy zachwalać chyba już nie
trzeba – ona zawsze śpiewa elegancko, cudownie płynnie i dodaje jeszcze to coś
niezdefiniowanego od siebie. Poza tym Fiordiligi i Dorabella były bardzo
atrakcyjne scenicznie. Podobnie jak Despina Lei Desandre, która to, co z jej
partii zostało wykonała z biglem. Nie
przepadam za głosem Johannesa
Martina Kränzle, jego Don Alfonso wydal mi się zaledwie poprawny, chociaż
ciekawy od strony aktorskiej. Tutaj wyróżnił się Andrè Schuen,
włosko-niemiecki baryton który również
wypadł atrakcyjnie wokalnie. Do ukraińskiego tenora Bogdana Volkova nie mam
zastrzeżeń – śpiewał stylowo, ale barwa jego głosu jak dla mnie jest troszkę
nazbyt słowiańska do tej muzyki. To jednak kwestia osobistych preferencji, nie
błędu młodego artysty. Właściwie to tyle
z Salzburga – może jeszcze tam zajrzę (za pośrednictwem ARTE) w czwartek, aby
posłuchać Marthy Argerich. A na jutro
planuję przełożony z niedzieli seans koncertowej wersji „Rycerskości
wieśniaczej” z Palermo. Jeżeli opatrzność nie ma innych planów i znów nie okaże się opacznością.
P.S. Na pohybel niemądrym wypowiedziom pana W. nieortodoksyjna wersja "Soave sia il vento" z filmu Johna Malkovicha "Casanova Variations". Z udziałem Jonasa Kaufmanna https://www.youtube.com/watch?
Redaktor Cieślak w "Rzeczypospolitej" ocenił reżyserię "Elektry" bardzo łaskawie:
OdpowiedzUsuńhttps://www.rp.pl/Teatr/200809971-Festiwal-w-Salzburgu-Rodzina-utopiona-w-morzu-krwi.html
Mimo to recenzja nie zachęciła mnie do obejrzenia, a już szczególnie ten rząd pryszniców widoczny na zdjęciu.
Ale "Cosi" spróbuję - niedługo też będzie dostępna na Arte.
Pozdrawiam
Drusilla
Koniecznie spróbuj, mimo tych skrótów miłe przeżycie. A jeśli chodzi o "Elektrę", mieliśmy w TWON lepszą - z Christine Goerke i Ewą Podleś. Recenzja mnie nie dziwi szczególnie, Warlikowski ma swych wyznawców. Problem z nim chyba ten sam, co z Trelińskim - obaj, mam wrażenie nie lubią gatunku, na którym żerują i obaj są w twórczym kryzysie. Ale też obaj stworzyli w przeszłości piękne przedstawienia, więc może jeszcze kiedyś ...
OdpowiedzUsuńPozdrawiam wzajemnie.