poniedziałek, 10 sierpnia 2020

Dziwne lato festiwalowe 2020 - Salzburg


Trzeba sobie jakoś radzić – powiedział góral zawiązując but dżdżownicą. Trochę jak w tym brodatym dowcipie wygląda covidowe lato festiwalowe w operze. Gdzieniegdzie imprezy ruszyły, w innych miejscach nie.  Za to spektakle, jeśli nawet są wyglądają w każdej lokacji inaczej – wiadomo, nie tylko inne regulacje prawne w różnych krajach, ale też sami organizatorzy przyjmują odrębne koncepcje tego, jak impreza ma wyglądać. Wszystko razem sprawia wrażenie totalnego chaosu i żeby się w tym porządnie zorientować trzeba by bez przerwy siedzieć w sieci i sprawdzać. Nie dziwię się temu szczególnie, bo sytuacja, jaką mamy zaistniała po raz pierwszy i tak  naprawdę nie ma na nią mądrych. Tym niemniej jakieś lato operowe jest, i to nawet momentami dostępniejsze  medialnie  niż w latach ubiegłych. Na przykład festiwal salzburski  według pierwotnych planów miał  być wydarzeniem jeszcze większym niż zwykle z okazji swego stulecia. Skończyło się na dwóch pełnych, scenicznych wersjach oper i licznych koncertach, całość dostępna darmowo  w streamingu. O „Elektrze” według Warlikowskiego nie będę Wam opowiadać, nie bardzo jest  o czym -to kalka innych spektakli pana W a wokalnie całkiem nieźle, ale nie aż tak, żeby się zachwycić. Na domiar złego reżyser kilka dni przed premierą udzielił kuriozalnego wywiadu dla New York Timesa, gdzie powiedział „Najgorszą publicznością w operze są ci nawiedzeni geje; wszyscy ci niemający nic do roboty w życiu bogaci faceci, którzy tylko podążają za Anną Netrebko albo Jonasem Kaufmannem po wszystkich kontynentach. To nie jest dla mnie prawdziwa widownia. Ludzie tacy jak oni oraz [same] oczekiwania widzów co do opery – że na przykład w Aidzie będą piramidy – mogą wpędzić tę formę sztuki do więzienia”. Serio? Nikt z nas nie wie, jaki był stan umysłu Warlikowskiego, gdy mówił  coś takiego, ale każdy zainteresowany teatrem lirycznym zrozumie, że  strzelił on sobie w kolano, a może i oba. Przede wszystkim zaatakował tę część publiczności, która dotąd kochała go najbardziej. Czyżby liczba osób jeżdżących po świecie za produkcjami Warlikowskiego była jego zdaniem za mała?  A przy tym jego zachowanie zasadniczo przypomina naszych polityków i ich zwolenników – tak bardzo zamykamy się w swojej bańce, że nie dostrzegamy realnego świata. I naszym głównym celem staje się zniszczenie tej drugiej opcji. Wyznawcy regietheatru przeciw tradycjonalistom? Takie wojenki do niczego sensownego nie prowadzą. Rozumiem oczywiście, że reżyser jest wściekły – niegodna publika śmie uwielbiać gwiazdy bardziej niż jego. Dowodzi to kompletnego niezrozumienia gatunku, w którym pracuje. Bo, panie Warlikowski operę przy wielowiekowym życiu trzymają gwiazdy – śpiewacze przede wszystkim, także dyrygenckie. A nie reżyserzy. Tylko co mają do tego majętni bądź nie geje?  Gdyby jeszcze „Elektra” się udała i była prawdziwą inspiracją do głębokich przemyśleń czy przyczyną artystycznych przeżyć, ale nie. Najlepiej podsumował to francuski portal „Forum Opera” zamiast relacji z premiery umieszczając recenzję wspomnieniową z absolutnie wspaniałej „Elektry” , którą kiedyś wystawił w Aix-en-Provence Patrice Chereau. Ale jego już nie ma…. Działa za to Christof Loy, którego starą inscenizację (debiutowała w 2008 we Frankfurcie) „Cosi fan tutte”  pokazano jako „must have” – bo Mozart w miejscu swych narodzin obecny być powinien. Rzecz została przykrojona tyleż z woli Loya (skróty podobno były w oryginalnej inscenizacji, ale nie aż takie), co z powodu przepisów pandemijnych , bo spektakl nie mógł trwać za długo. O ile jakoś zniosłam wycięcie arii Despiny, chociaż z trudem, bo jest dla tej postaci emblematyczna, czy  obu arii męskich z drugiego aktu to za cudownym tercetem „Soave sia il vento” zatęskniłam bardzo. Zaraz po transmisji wynagrodziłam sobie ów bolesny brak sowicie. Ofiarą wirusa padła również spora część recytatywów, zostało niewiele. Tej produkcji nie polecam osobom, które „Cosi” jeszcze nie znają, bo nie tylko nie mają przy niej szans na usłyszenie całości muzyki, ale też na zrozumienie o co w fabule właściwie chodzi, nawet jeśli dzięki znajomości włoskiego czy napisom rozumieją tekst. Miłośnikom dzieła, do których się zaliczam pozostanie zawieszenie niewiary , bo jak inaczej uporać się ze stałym w wypadku „Cosi” problemem nierozpoznania w „Albańczykach” swych ukochanych? Zwłaszcza, jeżeli ani na jotę nie zmieniają oni charakteryzacji…  Poza tym wybitne moce intelektualne Christofa Loya najwyraźniej mnie przerastają, bo nie pojmuję, dlaczego Dorabella i Fiordiligi noszą przez cały czas czarne sukienki ani też dlaczego ta pierwsza przebiera się na końcówkę opery w męski strój. Porzuciwszy jednak na moment wątpliwości „misia o bardzo małym rozumku” mogę stwierdzić, że inscenizacja jest wprawdzie nieco mętna treściowo, ale przynajmniej wizualnie tyleż ascetyczna, co dla oka nieodpychająca. O to, co zostało z partytury zadbała debiutująca na festiwalu Joana Mallwitz i zrobiła to dobrze, aczkolwiek mozartowska, niezwykła aura gdzieś uleciała. Wokalnie spektakl należał do pań. Elsa Dreisig, duńsko-francuska sopranistka miała pewne trudności z przepastnymi dołami „Come scoglio”, ale reszta zabrzmiała krystalicznie czysto i świetliście. Marianne Crebassy zachwalać chyba już nie trzeba – ona zawsze śpiewa elegancko, cudownie płynnie i dodaje jeszcze to coś niezdefiniowanego od siebie. Poza tym Fiordiligi i Dorabella były bardzo atrakcyjne scenicznie. Podobnie jak Despina Lei Desandre, która to, co z jej partii zostało wykonała z biglem.  Nie przepadam za głosem Johannesa Martina Kränzle, jego Don Alfonso wydal mi się zaledwie poprawny, chociaż ciekawy od strony aktorskiej. Tutaj wyróżnił się Andrè Schuen, włosko-niemiecki baryton  który również wypadł atrakcyjnie wokalnie. Do ukraińskiego tenora Bogdana Volkova nie mam zastrzeżeń – śpiewał stylowo, ale barwa jego głosu jak dla mnie jest troszkę nazbyt słowiańska do tej muzyki. To jednak kwestia osobistych preferencji, nie błędu młodego  artysty. Właściwie to tyle z Salzburga – może jeszcze tam zajrzę (za pośrednictwem ARTE) w czwartek, aby posłuchać Marthy  Argerich. A na jutro planuję przełożony z niedzieli seans koncertowej wersji „Rycerskości wieśniaczej” z Palermo. Jeżeli opatrzność nie ma innych planów i  znów nie okaże się opacznością.

P.S. Na pohybel niemądrym wypowiedziom pana W. nieortodoksyjna wersja "Soave sia il vento" z filmu Johna Malkovicha "Casanova Variations". Z udziałem Jonasa Kaufmanna https://www.youtube.com/watch?







v=regHd5ZFJNQ

2 komentarze:

  1. Redaktor Cieślak w "Rzeczypospolitej" ocenił reżyserię "Elektry" bardzo łaskawie:
    https://www.rp.pl/Teatr/200809971-Festiwal-w-Salzburgu-Rodzina-utopiona-w-morzu-krwi.html
    Mimo to recenzja nie zachęciła mnie do obejrzenia, a już szczególnie ten rząd pryszniców widoczny na zdjęciu.
    Ale "Cosi" spróbuję - niedługo też będzie dostępna na Arte.
    Pozdrawiam
    Drusilla

    OdpowiedzUsuń
  2. Koniecznie spróbuj, mimo tych skrótów miłe przeżycie. A jeśli chodzi o "Elektrę", mieliśmy w TWON lepszą - z Christine Goerke i Ewą Podleś. Recenzja mnie nie dziwi szczególnie, Warlikowski ma swych wyznawców. Problem z nim chyba ten sam, co z Trelińskim - obaj, mam wrażenie nie lubią gatunku, na którym żerują i obaj są w twórczym kryzysie. Ale też obaj stworzyli w przeszłości piękne przedstawienia, więc może jeszcze kiedyś ...
    Pozdrawiam wzajemnie.

    OdpowiedzUsuń