Słowa
mają swoją wagę i moc, czasem nawet ogromną, ale też momentami bledną i nie
wystarczają. Z opisu wynika, że „Traviata” wystawiona jesienią 2019 w Opéra national de Paris jest dokładnie tym, czego nie cierpię
najbardziej, a co w naszych czasach króluje na scenach świata, czyli
tłumaczeniem oryginału na współczesność. Ze szczegółów: mamy nowomodne ciuchy,
nawiązania do realnie istniejących dziś ludzi, mamy namolną obecność gadżetów
komunikacji międzyludzkiej (obowiązkowe smartfony i korzystanie za ich pomocą
z portali społecznościowych), dodatkowe teksty wyświetlane na projekcjach
video, żywe zwierzęta ( nie żadne kanapowe pieski i czy słodkie kotki ale krowę
i konia) itd. Koszmar. A przecież i dziś powstają przedstawienia co do joty
wierne oryginałowi i piękne w obrazku jak „Traviata” w reżyserii Sofii Coppoli.
Tylko wiecie co? Na tej drugiej usnęłam snem sprawiedliwego, chociaż nie
stanowiła jakiegoś muzycznego horroru a na pierwszej siedziałam na brzeżku
fotela a pod koniec poleciały mi łzy. Tak, na widzianej po raz nie wiem który
(setny chyba nie byłby przesadą) „Traviacie”. Bywa, iż nasze (przynajmniej moje
na pewno) uprzedzenia i założenia w kontakcie z doświadczaną bezpośrednio rzeczywistością
sypią się w gruzy. Wielokrotnie już przekonywałam samą siebie, że w kwestiach
artystycznych, a i w innych też nie należy niczego zakładać z góry. Cóż,
przyzwyczajenia są silniejsze. A teraz, po złożeniu swoistej samokrytyki - do rzeczy. Przedstawienie, o którym chcę
Państwu dziś opowiedzieć i polecić je serdecznie jest rzeczywiście bezpośrednim
przełożeniem opowiadanej historii z czasów drugiego cesarstwa na obecne. Simon Stone zrobił to w sposób wyjątkowy –
tak, żeby opowieść układała się nie tylko w logicznie po sobie następujący ciąg
zdarzeń, ale też była prawdopodobna od strony emocjonalnej. Problem wystąpił
właściwie tylko w jednym miejscu – dosyć trudno sobie wyobrazić, że dziś
narzeczony nie dotrzyma danego ukochanej słowa z powodu … kiepskiej kondycji
moralnej jej przyszłej bratowej. W związku z tym uczyniono owego zasadniczego
młodzieńca arabskim księciem i przydano sytuacji nieco prawdopodobieństwa. Kłopot drugi występuje
w „Traviacie” zawsze, niezależnie od inscenizacji, w tekście nie wygląda
dobrze. Jaka kobieta poświęciłaby szczęście nie tylko własne (w dodatku mające
perspektywę krótkiego trwania i śmierci) ale też kochanego mężczyzny by nie
stawać na przeszkodzie małżeństwu jego siostry? Chyba niewiele pań
zdecydowałoby się na taki krok. Ale tu z problemem uporał się już Verdi, dając
muzyce taką siłę przekazu, że nikt na widowni się nad tym nie zastanawia. Po
rozprawieniu się z niejasnościami czas na garść konkretów. W tym spektaklu
Violetta jest celebrytką - osobą
ewidentnie bardzo popularną (widzimy bilboard z reklamą markowych perfum,
którym dała swoją twarz i imię), ale niezbyt szanowaną. Skojarzenia z Kim
Kardashian jak najbardziej uprawnione. Obraca się w dosyć tandetnym i
bezwzględnym środowisku, co zostało podkreślone przez takież, celowo dosyć
obrzydliwe kostiumy. Sama bohaterka się do otoczenia dostosowuje. W akcie
drugim Violetta zmienia wizerunek na zwyczajny, pasujący do miejsca, w którym
wraz z Alfredem znaleźli swój azyl. Spotkanie z Germontem seniorem odbywa się przed wiejskim kościółkiem, co ma pewnie
podkreślać szczerość i uczciwość protagonistki. A w akcie finałowym mamy ją na
chemoterapii, samotną wśród ludzi. I jakkolwiek kaleki nie byłby mój opis – to naprawdę
działa! Warto to osobiście sprawdzić także ze względu na świetny tercet
solistów. Pretty Yende debiutowała w partii Violetty i nikomu nie trzeba
tłumaczyć jak ważny jest taki debiut dla każdej sopranistki. Młoda artystka została przy ukłonach
nagrodzona huraganową owacją i ja nic a nic się temu nie dziwię. Owszem, to
rola dla jej możliwości pograniczna, momentami dało się to słyszeć. Ale Yende
przekonuje od pierwszych chwil na scenie nie tylko pięknem swego głosu i
postaci, fachową koloraturą oraz porządną
techniką. Dostajemy od niej przede wszystkim niezwykłą szczerość przekazu i
ciepło. Chce się z jej bohaterką być do samego końca a potem nad nią popłakać. Rola
Alfreda (zawsze miałam takie wrażenie) jest czysto użytkowa, nie jest za to ani
efektowna, ani wdzięczna. Mimo wszystko młody francuski tenor, Benjamin
Bernheim, już u siebie bardzo popularny okazał się w tej partii znakomity – jak
jego partnerka dysponuje ładną barwą głosu, śpiewa nie tylko dobrze, ale też
elegancko. Sprawdził się też od strony aktorskiej, a przy tym ma sceniczną
chemię z Pretty Yende, co nie bywa częste a wydaje mi się cenne. Ludovic Tézier
jak zazwyczaj, gdy występuje jako Giorgio Germont dał młodym barytonom cenną lekcję.
Tyle razy już pisałam o jego rolach (także tej) z zachwytem i wszystkie te ochy
i achy są aktualne.Michele Mariotti nie należy do moich ulubionych dyrygentów,
tym razem nie ani mnie nie zachwycił, ani nie zniechęcił. W sumie, nowa paryska
„Traviata” zostanie mi we wdzięcznej pamięci, co przy utworze tak popularnym wcale
nie jest łatwe. Spróbujcie, warto!
https://www.youtube.com/watch?v=Aoqaz7yYb2U
https://www.youtube.com/watch?v=QGeXiyoUv00
https://www.youtube.com/watch?v=ir8I-1IZLH8
https://my-files.su/cstt3o
Trzeba sobie jakoś radzić –
powiedział góral zawiązując but dżdżownicą. Trochę jak w tym brodatym dowcipie
wygląda covidowe lato festiwalowe w operze. Gdzieniegdzie imprezy ruszyły, w
innych miejscach nie. Za to spektakle,
jeśli nawet są wyglądają w każdej lokacji inaczej – wiadomo, nie tylko inne
regulacje prawne w różnych krajach, ale też sami organizatorzy przyjmują
odrębne koncepcje tego, jak impreza ma wyglądać. Wszystko razem sprawia
wrażenie totalnego chaosu i żeby się w tym porządnie zorientować trzeba by bez
przerwy siedzieć w sieci i sprawdzać. Nie dziwię się temu szczególnie, bo
sytuacja, jaką mamy zaistniała po raz pierwszy i tak naprawdę nie ma na nią mądrych. Tym niemniej
jakieś lato operowe jest, i to nawet momentami dostępniejsze medialnie
niż w latach ubiegłych. Na przykład festiwal salzburski według pierwotnych planów miał być wydarzeniem jeszcze większym niż zwykle z
okazji swego stulecia. Skończyło się na dwóch pełnych, scenicznych wersjach
oper i licznych koncertach, całość dostępna darmowo w streamingu. O „Elektrze” według
Warlikowskiego nie będę Wam opowiadać, nie bardzo jest o czym -to kalka innych spektakli pana W a
wokalnie całkiem nieźle, ale nie aż tak, żeby się zachwycić. Na domiar złego
reżyser kilka dni przed premierą udzielił kuriozalnego wywiadu dla New York
Timesa, gdzie powiedział „Najgorszą publicznością w operze są ci
nawiedzeni geje; wszyscy ci niemający nic do roboty w życiu bogaci faceci,
którzy tylko podążają za Anną Netrebko albo Jonasem Kaufmannem po wszystkich
kontynentach. To nie jest dla mnie prawdziwa widownia. Ludzie tacy jak oni oraz
[same] oczekiwania widzów co do opery – że na przykład w Aidzie będą piramidy –
mogą wpędzić tę formę sztuki do więzienia”. Serio? Nikt z nas nie wie, jaki był
stan umysłu Warlikowskiego, gdy mówił
coś takiego, ale każdy zainteresowany teatrem lirycznym zrozumie,
że strzelił on sobie w kolano, a może i
oba. Przede wszystkim zaatakował tę część publiczności, która dotąd kochała go
najbardziej. Czyżby liczba osób jeżdżących po świecie za produkcjami
Warlikowskiego była jego zdaniem za mała?
A przy tym jego zachowanie zasadniczo przypomina naszych polityków i ich
zwolenników – tak bardzo zamykamy się w swojej bańce, że nie dostrzegamy
realnego świata. I naszym głównym celem staje się zniszczenie tej drugiej
opcji. Wyznawcy regietheatru przeciw tradycjonalistom? Takie wojenki do niczego
sensownego nie prowadzą. Rozumiem oczywiście, że reżyser jest wściekły –
niegodna publika śmie uwielbiać gwiazdy bardziej niż jego. Dowodzi to kompletnego
niezrozumienia gatunku, w którym pracuje. Bo, panie Warlikowski operę przy
wielowiekowym życiu trzymają gwiazdy – śpiewacze przede wszystkim, także
dyrygenckie. A nie reżyserzy. Tylko co mają do tego majętni bądź nie geje? Gdyby jeszcze „Elektra” się udała i była
prawdziwą inspiracją do głębokich przemyśleń czy przyczyną artystycznych
przeżyć, ale nie. Najlepiej podsumował to francuski portal „Forum Opera”
zamiast relacji z premiery umieszczając recenzję wspomnieniową z absolutnie
wspaniałej „Elektry” , którą kiedyś wystawił w Aix-en-Provence Patrice Chereau.
Ale jego już nie ma…. Działa za to Christof Loy, którego starą inscenizację
(debiutowała w 2008 we Frankfurcie) „Cosi fan tutte” pokazano jako „must have” – bo Mozart w
miejscu swych narodzin obecny być powinien. Rzecz została przykrojona tyleż z
woli Loya (skróty podobno były w oryginalnej inscenizacji, ale nie aż takie),
co z powodu przepisów pandemijnych , bo spektakl nie mógł trwać za długo. O ile
jakoś zniosłam wycięcie arii Despiny, chociaż z trudem, bo jest dla tej postaci
emblematyczna, czy obu arii męskich z
drugiego aktu to za cudownym tercetem „Soave sia il vento” zatęskniłam bardzo.
Zaraz po transmisji wynagrodziłam sobie ów bolesny brak sowicie. Ofiarą wirusa
padła również spora część recytatywów, zostało niewiele. Tej produkcji nie
polecam osobom, które „Cosi” jeszcze nie znają, bo nie tylko nie mają przy niej
szans na usłyszenie całości muzyki, ale też na zrozumienie o co w fabule
właściwie chodzi, nawet jeśli dzięki znajomości włoskiego czy napisom rozumieją
tekst. Miłośnikom dzieła, do których się zaliczam pozostanie zawieszenie
niewiary , bo jak inaczej uporać się ze stałym w wypadku „Cosi” problemem
nierozpoznania w „Albańczykach” swych ukochanych? Zwłaszcza, jeżeli ani na jotę
nie zmieniają oni charakteryzacji… Poza
tym wybitne moce intelektualne Christofa Loya najwyraźniej mnie przerastają, bo
nie pojmuję, dlaczego Dorabella i Fiordiligi noszą przez cały czas czarne
sukienki ani też dlaczego ta pierwsza przebiera się na końcówkę opery w męski
strój. Porzuciwszy jednak na moment wątpliwości „misia o bardzo małym rozumku” mogę
stwierdzić, że inscenizacja jest wprawdzie nieco mętna treściowo, ale
przynajmniej wizualnie tyleż ascetyczna, co dla oka nieodpychająca. O to, co
zostało z partytury zadbała debiutująca na festiwalu Joana Mallwitz i zrobiła
to dobrze, aczkolwiek mozartowska, niezwykła aura gdzieś uleciała. Wokalnie
spektakl należał do pań. Elsa Dreisig, duńsko-francuska sopranistka miała pewne
trudności z przepastnymi dołami „Come scoglio”, ale reszta zabrzmiała
krystalicznie czysto i świetliście. Marianne Crebassy zachwalać chyba już nie
trzeba – ona zawsze śpiewa elegancko, cudownie płynnie i dodaje jeszcze to coś
niezdefiniowanego od siebie. Poza tym Fiordiligi i Dorabella były bardzo
atrakcyjne scenicznie. Podobnie jak Despina Lei Desandre, która to, co z jej
partii zostało wykonała z biglem. Nie
przepadam za głosem Johannesa
Martina Kränzle, jego Don Alfonso wydal mi się zaledwie poprawny, chociaż
ciekawy od strony aktorskiej. Tutaj wyróżnił się Andrè Schuen,
włosko-niemiecki baryton który również
wypadł atrakcyjnie wokalnie. Do ukraińskiego tenora Bogdana Volkova nie mam
zastrzeżeń – śpiewał stylowo, ale barwa jego głosu jak dla mnie jest troszkę
nazbyt słowiańska do tej muzyki. To jednak kwestia osobistych preferencji, nie
błędu młodego artysty. Właściwie to tyle
z Salzburga – może jeszcze tam zajrzę (za pośrednictwem ARTE) w czwartek, aby
posłuchać Marthy Argerich. A na jutro
planuję przełożony z niedzieli seans koncertowej wersji „Rycerskości
wieśniaczej” z Palermo. Jeżeli opatrzność nie ma innych planów i znów nie okaże się opacznością.
P.S. Na pohybel niemądrym wypowiedziom pana W. nieortodoksyjna wersja "Soave sia il vento" z filmu Johna Malkovicha "Casanova Variations". Z udziałem Jonasa Kaufmanna https://www.youtube.com/watch?