piątek, 21 sierpnia 2020

Paryska "Traviata"


 Słowa mają swoją wagę i moc, czasem nawet ogromną, ale też momentami bledną i nie wystarczają. Z opisu wynika, że „Traviata” wystawiona jesienią 2019 w Opéra national de Paris jest dokładnie tym, czego nie cierpię najbardziej, a co w naszych czasach króluje na scenach świata, czyli tłumaczeniem oryginału na współczesność. Ze szczegółów: mamy nowomodne ciuchy, nawiązania do realnie istniejących dziś ludzi, mamy namolną obecność gadżetów komunikacji międzyludzkiej (obowiązkowe smartfony i korzystanie za ich pomocą z portali społecznościowych), dodatkowe teksty wyświetlane na projekcjach video, żywe zwierzęta ( nie żadne kanapowe pieski i czy słodkie kotki ale krowę i konia) itd. Koszmar. A przecież i dziś powstają przedstawienia co do joty wierne oryginałowi i piękne w obrazku jak „Traviata” w reżyserii Sofii Coppoli. Tylko wiecie co? Na tej drugiej usnęłam snem sprawiedliwego, chociaż nie stanowiła jakiegoś muzycznego horroru a na pierwszej siedziałam na brzeżku fotela a pod koniec poleciały mi łzy. Tak, na widzianej po raz nie wiem który (setny chyba nie byłby przesadą) „Traviacie”. Bywa, iż nasze (przynajmniej moje na pewno) uprzedzenia i założenia w kontakcie z doświadczaną bezpośrednio rzeczywistością sypią się w gruzy. Wielokrotnie już przekonywałam samą siebie, że w kwestiach artystycznych, a i w innych też nie należy niczego zakładać z góry. Cóż, przyzwyczajenia są silniejsze. A teraz, po złożeniu swoistej samokrytyki  - do rzeczy. Przedstawienie, o którym chcę Państwu dziś opowiedzieć i polecić je serdecznie jest rzeczywiście bezpośrednim przełożeniem opowiadanej historii z czasów drugiego cesarstwa na obecne.  Simon Stone zrobił to w sposób wyjątkowy – tak, żeby opowieść układała się nie tylko w logicznie po sobie następujący ciąg zdarzeń, ale też była prawdopodobna od strony emocjonalnej. Problem wystąpił właściwie tylko w jednym miejscu – dosyć trudno sobie wyobrazić, że dziś narzeczony nie dotrzyma danego ukochanej słowa z powodu … kiepskiej kondycji moralnej jej przyszłej bratowej. W związku z tym uczyniono owego zasadniczego młodzieńca arabskim księciem i przydano sytuacji  nieco prawdopodobieństwa. Kłopot drugi występuje w „Traviacie” zawsze, niezależnie od inscenizacji, w tekście nie wygląda dobrze. Jaka kobieta poświęciłaby szczęście nie tylko własne (w dodatku mające perspektywę krótkiego trwania i śmierci) ale też kochanego mężczyzny by nie stawać na przeszkodzie małżeństwu jego siostry? Chyba niewiele pań zdecydowałoby się na taki krok. Ale tu z problemem uporał się już Verdi, dając muzyce taką siłę przekazu, że nikt na widowni się nad tym nie zastanawia. Po rozprawieniu się z niejasnościami czas na garść konkretów. W tym spektaklu Violetta jest celebrytką  - osobą ewidentnie bardzo popularną (widzimy bilboard z reklamą markowych perfum, którym dała swoją twarz i imię), ale niezbyt szanowaną. Skojarzenia z Kim Kardashian jak najbardziej uprawnione. Obraca się w dosyć tandetnym i bezwzględnym środowisku, co zostało podkreślone przez takież, celowo dosyć obrzydliwe kostiumy. Sama bohaterka się do otoczenia dostosowuje. W akcie drugim Violetta zmienia wizerunek na zwyczajny, pasujący do miejsca, w którym wraz z Alfredem znaleźli swój azyl. Spotkanie z Germontem seniorem odbywa  się przed wiejskim kościółkiem, co ma pewnie podkreślać szczerość i uczciwość protagonistki. A w akcie finałowym mamy ją na chemoterapii, samotną wśród ludzi. I jakkolwiek kaleki nie byłby mój opis – to naprawdę działa! Warto to osobiście sprawdzić także ze względu na świetny tercet solistów. Pretty Yende debiutowała w partii Violetty i nikomu nie trzeba tłumaczyć jak ważny jest taki debiut dla każdej sopranistki.  Młoda artystka została przy ukłonach nagrodzona huraganową owacją i ja nic a nic się temu nie dziwię. Owszem, to rola dla jej możliwości pograniczna, momentami dało się to słyszeć. Ale Yende przekonuje od pierwszych chwil na scenie nie tylko pięknem swego głosu i postaci, fachową koloraturą  oraz porządną techniką. Dostajemy od niej przede wszystkim niezwykłą szczerość przekazu i ciepło. Chce się z jej bohaterką być do samego końca a potem nad nią popłakać. Rola Alfreda (zawsze miałam takie wrażenie) jest czysto użytkowa, nie jest za to ani efektowna, ani wdzięczna. Mimo wszystko młody francuski tenor, Benjamin Bernheim, już u siebie bardzo popularny okazał się w tej partii znakomity – jak jego partnerka dysponuje ładną barwą głosu, śpiewa nie tylko dobrze, ale też elegancko. Sprawdził się też od strony aktorskiej, a przy tym ma sceniczną chemię z Pretty Yende, co nie bywa częste a wydaje mi się cenne. Ludovic Tézier jak zazwyczaj, gdy występuje jako Giorgio Germont dał młodym barytonom cenną lekcję. Tyle razy już pisałam o jego rolach (także tej) z zachwytem i wszystkie te ochy i achy są aktualne.Michele Mariotti nie należy do moich ulubionych dyrygentów, tym razem nie ani mnie nie zachwycił, ani nie zniechęcił. W sumie, nowa paryska „Traviata” zostanie mi we wdzięcznej pamięci, co przy utworze tak popularnym wcale nie jest łatwe. Spróbujcie, warto!
https://www.youtube.com/watch?v=Aoqaz7yYb2U
https://www.youtube.com/watch?v=QGeXiyoUv00
https://www.youtube.com/watch?v=ir8I-1IZLH8
https://my-files.su/cstt3o








5 komentarzy:

  1. Bardzo interesujący spektakl. Na pewno warto go obejrzeć.

    OdpowiedzUsuń
  2. Niezależnie jaki to będzie wydarzenie, czy spektakl, koncert, czy jeszcze coś innego, musi być na żywo. Wiadomo, każdy lubi co innego, posiada różne zainteresowania. Jednak w kwestii odbioru są to zupełnie inne emocje i wrażenia. Bynajmniej takie jest moje zdanie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oczywiście, na żywo jest lepiej, co do tego nie mam wątpliwości. Ale, weź pod uwagę, że nie wszyscy mamy możliwości finansowe (ja np. "robię w kulturze" za dość zabawną zapewne dla kogoś z Berlina płacę a mieszkam a najdroższym mieście w kraju), i mobilność. Kiedy mogę na szczególniie interesujących wydarzeniach być, to bywam. Ale muszę wybierać starannie, nawet w normalnych warunkach. I wolę obejrzeć "Cudzym okiem" niż wcale.

      Usuń