„Don Carlos” – tak właśnie pisany, z s na końcu, czyli w
wersji oryginalnej, pięcioaktowej i po francusku – stanowi dla mnie atrakcję na
tyle dużą, iż nie potrafię się powstrzymać od próby obejrzenia. Zwłaszcza,
kiedy streamingów w sieci jest mnóstwo, ale nowych rzeczy jak na lekarstwo. W
tej sytuacji nawet reżyser, którego nazwisko wiąże się ze wspomnieniem jednej z
najgłupszych produkcji operowych, jakie zdarzyło mi się kiedykolwiek widzieć
(„Attila” w Theater am der Wien) przeraża nieco mniej. Tym razem była również
nadzieja, że przynajmniej obsada, którą udało się zgromadzić na scenie Wiener
Staatsoper podoła kolosalnemu wyzwaniu, jakim niewątpliwie jest dzieło
Verdiego. Spektakl zaczął się zadziwiająco po bożemu, ale ciąg dalszy potwierdził
część moich obaw – Peter Konwitschny znów zaprezentował nam szereg swoich
wątpliwych konceptów, niektóre budziły
na mej twarzy całkiem niewczesny uśmiech. Ogólne założenie produkcji jest proste, ale
przekonujemy się o tym późno, bo dopiero w trzecim akcie. Zgodnie z partyturą
mamy tu balet, zastąpiony przez reżysera sceną mimiczną. Z niej dowiadujemy
się, że to co już widzieliśmy i co jeszcze zobaczymy jest fantazją dwojga
dwudziestowiecznych małżonków, którym najwyraźniej rzeczywistość nie wystarcza.
Obserwujemy więc kochającą się parę walczącą z codziennymi problemami : żona w
ciąży (Eboli) czekając na powrót męża z pracy przygotowuje małe przyjęcie dla
jego szefa z połowicą. Małżonek pojawia się (Honey, I’m home), wzdycha ciężko
przed wiszącym na ścianie zdobnej tapetą w róże portretem Don Carlosa, odkłada
teczkę i ….. tak dalej. Wobec przypalenia szykowanego na imprezę drobiu trzeba
wezwać posiłki (nomen omen) z Poza’s
Pizza. Cala ta scenka jest perfekcyjnie zagrana, zwłaszcza przez Jonasa Kaufmanna,
dynamiczna i dowcipna. Tyle, że bezpośrednio po niej wracamy do kostiumu i
właściwej akcji a wtręty „współczesne” będą się jeszcze pojawiać i rozbijać
strukturę utworu. Nie pozwalają też na stworzenie jako tako kompletnych
postaci. Niektóre pomysły są cokolwiek bezsensowne, wiele z nich razi
niekonsekwencją. Konwitschny nie mógł się oprzeć i autodafe pokazał jako
zdarzenie bieżące, ale kostiumy dworu sugerują lata pięćdziesiąte dwudziestego
wieku, zaś skazańcy ciągnięci brutalnie po schodach wiedeńskiej opery wyglądają
raczej na bojowników hiszpańskiej wojny domowej. Mamy oczywiście transmisję
telewizyjną a Głos z Nieba to wynajęta śpiewaczka wystylizowana na Marilyn
Monroe. Najgorzej jednak dzieje się wtedy, gdy to, co widzimy po prostu
śmieszy. Przykłady – proszę bardzo. W cudownej muzycznie scenie tuż po śmierci
Posy, kiedy lud próbuje wszcząć rewolucję w imię infanta my oglądamy panów w
pełnym rynsztunku oraz panie w koszulach nocnych i okryciach domowych.
Rozumiem, że lud, a zwłaszcza jego żeńska część został wezwany przez zew
rewolucji w czasie snu… Z bielizną reżyser najwyraźniej czuje silny związek
emocjonalny, bo gdy Elżbieta w pierwszym akcie decyduje poświęcić się i
poślubić króla zamiast ukochanego Carlosa zostaje publicznie odarta z
„nieskromnej”, francuskiej sukni i paraduje przed poddanymi obecnymi i przyszłymi
w białej koszulinie, dopóki nie wcisną na nią siłą czarnej, hiszpańskiej szaty.
Jakie odkrywcze . Nic to, mamy pomysły jeszcze lepsze, jak samookaleczenie
Eboli własnoręcznie atakującej nożem swoje oko ...
Niekoniecznie też pojmuję dlaczego
Carlos tyle czasu spędza na czworakach a Posa został wystylizowany na
urzędnika. Ani z jakiej przyczyny
monarcha szarpie się właściwie z każdym współuczestnikiem akcji. Ani dlaczego
cesarz Karol V nosi za pazuchą habitu
gustownie skromną koronę (żebyśmy nie mieli wątpliwości kim jest?).Oszczędzę
Wam dalszego ciągu tej wyliczanki, chociaż materiału byłoby jeszcze sporo…
Jedno tylko muszę przyznać – za pomocą wędrówek w czasie i wyobraźni udało się
skutecznie rozbroić znikomą różnicę wieku między ojcem a synem i przyprószone
szlachetną siwizną loki Kaufmanna nie raziły (nieszczęsny urzędnik mógł szefa
traktować jako figurę ojcowską). I
chociaż nie przepadam za ingerencjami (nawet małymi) w substancję dzieła
pomysł na rozwiązanie sceny tuż po
przyznaniu się Eboli do winy wobec królowej
wydał mi się trafny. W przeciwieństwie do finału, ale to już sami
oceńcie. Podsumowując kwestie realizacyjne : nie , to nie jest najgorsza
inscenizacja „Don Carlosa” jaką widziałam. Od najlepszej, monachijskiej (tam
grano wersję włoską, modeńską) dzieli ją jednak odległość kosmiczna zaś
elementów zamierzenie i zwłaszcza niezamierzenie komicznych jest w tej
produkcji za dużo. Publiczności wiedeńskiej rzecz się bardzo podobała sądząc po
brawach, mnie – nieszczególnie, przynajmniej pod tym względem. Muzycznie bowiem
udało się całkiem dobrze, zwłaszcza dzięki czwórce śpiewaków. Tym piątym, który
roli nie podołał był Michele Pertusi, ale jemu częściowo robotę zepsuł reżyser tworząc
postać Philippe’a rozhisteryzowanego i pozbawionego grama autorytetu. Niestety
wokalnie Pertusi również był daleko od
ideału – w głosie brak głębi, za to wibracji aż nadto. Jonas Kaufmann wykonuje
partię Carlosa już bardzo długo, ale rutyna ciągle się nie wkradła,
interpretował jak zawsze wspaniale. Miałabym trochę zastrzeżeń
technicznych wynikających z
niedostatku mocy, czasem też drobnym kłopotem z górą skali. Ogólnie jednak
zaliczyłabym ten występ do pozytywów spektaklu. Malin Byström jako Elżbieta należy
do nich z pewnością – piękny, pewny, mocniejszy niż przypuszczałam sopran,
swoboda interpretacyjna – brawo!. Największymi gwiazdami okazali się jednak
Igor Golowatenko i Ève-Maud Hubeaux. Trzeba trafu, że oboje śledzę od dość
wczesnego etapu ich karier z życzliwą nadzieją
i żadne z nich mnie nie zawiodło. Hubeaux to taka Eboli, która z równą
pasją i maestrią oddaje wszystkie elementy swej partii, a one są w tym wypadku
bardzo zróżnicowane. Verdi dał jej możliwości wyrażenia rozległej skali emocji,
ale też konieczność zastosowania skrajnie różnych środków wokalnych. Hubeaux
zaśpiewała brawurowo a jej mezzosopran jest przepiękny. W Golovatence mogę oficjalnie powitać nowego
Posę z prawdziwego zdarzenia. W jego
interpretacji to bohater oszczędny w wyrażaniu emocji, nie epatuje łezką ani
przydechami, a mimo to wrażenie robi duże, bo wszystko co trzeba jest w głosie
zaś instrument to świetny. Bertrand de Billy nie zachwycił mnie swoim
odczytaniem partytury. Pod jego ręką orkiestra zabrzmiała poprawnie, ale jakoś
anonimowo, zabrakło mi wewnętrznego napięcia. Gdybyście się zastanawiali – mimo
pewnej porcji narzekań i zastrzeżeń polecam Wam ten spektakl z 4 października
2020 i linkuję (a wcale nie jest łatwo go znaleźć na YT).
Po pierwsze, bardzo się cieszę z Pani powrotu. Bardzo, bardzo brakowało mi Pani opinii. Co do wiedeńskiego „Don Carlosa”, to moje wrażenia są bardzo podobne. Chociaż muszę przyznać, że na żywo inscenizacja wydała mi się trochę bardziej przekonująca. Jeszcze raz serdecznie pozdrawiam i czekam z zainteresowaniem na każdy kolejny wpis.
OdpowiedzUsuńDziękuję bardzo. Staram się nie dać pandemicznej inercji i pisać w miarę regularnie. A muzyka na żywo zawsze jest intensywniej obierana - niestety, obawiam się, że moja planowana na początek grudnia wizyta w TWON znów się nie uda ...
OdpowiedzUsuń