wtorek, 10 listopada 2020

Honey I'm home albo rewolucja w nocnej koszuli - "Don Carlos" w Wiener Staatsoper

 


„Don Carlos” – tak właśnie pisany, z s na końcu, czyli w wersji oryginalnej, pięcioaktowej i po francusku – stanowi dla mnie atrakcję na tyle dużą, iż nie potrafię się powstrzymać od próby obejrzenia. Zwłaszcza, kiedy streamingów w sieci jest mnóstwo, ale nowych rzeczy jak na lekarstwo. W tej sytuacji nawet reżyser, którego nazwisko wiąże się ze wspomnieniem jednej z najgłupszych produkcji operowych, jakie zdarzyło mi się kiedykolwiek widzieć („Attila” w Theater am der Wien) przeraża nieco mniej. Tym razem była również nadzieja, że przynajmniej obsada, którą udało się zgromadzić na scenie Wiener Staatsoper podoła kolosalnemu wyzwaniu, jakim niewątpliwie jest dzieło Verdiego. Spektakl zaczął się zadziwiająco po bożemu, ale ciąg dalszy potwierdził część moich obaw – Peter Konwitschny znów zaprezentował nam szereg swoich wątpliwych konceptów,  niektóre budziły na mej twarzy całkiem niewczesny uśmiech.  Ogólne założenie produkcji jest proste, ale przekonujemy się o tym późno, bo dopiero w trzecim akcie. Zgodnie z partyturą mamy tu balet, zastąpiony przez reżysera sceną mimiczną. Z niej dowiadujemy się, że to co już widzieliśmy i co jeszcze zobaczymy jest fantazją dwojga dwudziestowiecznych małżonków, którym najwyraźniej rzeczywistość nie wystarcza. Obserwujemy więc kochającą się parę walczącą z codziennymi problemami : żona w ciąży (Eboli) czekając na powrót męża z pracy przygotowuje małe przyjęcie dla jego szefa z połowicą. Małżonek pojawia się (Honey, I’m home), wzdycha ciężko przed wiszącym na ścianie zdobnej tapetą w róże portretem Don Carlosa, odkłada teczkę i ….. tak dalej. Wobec przypalenia szykowanego na imprezę drobiu trzeba wezwać posiłki (nomen omen) z  Poza’s Pizza. Cala ta scenka jest perfekcyjnie zagrana, zwłaszcza przez Jonasa Kaufmanna, dynamiczna i dowcipna. Tyle, że bezpośrednio po niej wracamy do kostiumu i właściwej akcji a wtręty „współczesne” będą się jeszcze pojawiać i rozbijać strukturę utworu. Nie pozwalają też na stworzenie jako tako kompletnych postaci. Niektóre pomysły są cokolwiek bezsensowne, wiele z nich razi niekonsekwencją. Konwitschny nie mógł się oprzeć i autodafe pokazał jako zdarzenie bieżące, ale kostiumy dworu sugerują lata pięćdziesiąte dwudziestego wieku, zaś skazańcy ciągnięci brutalnie po schodach wiedeńskiej opery wyglądają raczej na bojowników hiszpańskiej wojny domowej. Mamy oczywiście transmisję telewizyjną a Głos z Nieba to wynajęta śpiewaczka wystylizowana na Marilyn Monroe. Najgorzej jednak dzieje się wtedy, gdy to, co widzimy po prostu śmieszy. Przykłady – proszę bardzo. W cudownej muzycznie scenie tuż po śmierci Posy, kiedy lud próbuje wszcząć rewolucję w imię infanta my oglądamy panów w pełnym rynsztunku oraz panie w koszulach nocnych i okryciach domowych. Rozumiem, że lud, a zwłaszcza jego żeńska część został wezwany przez zew rewolucji w czasie snu… Z bielizną reżyser najwyraźniej czuje silny związek emocjonalny, bo gdy Elżbieta w pierwszym akcie decyduje poświęcić się i poślubić króla zamiast ukochanego Carlosa zostaje publicznie odarta z „nieskromnej”, francuskiej sukni i paraduje przed poddanymi obecnymi i przyszłymi w białej koszulinie, dopóki nie wcisną na nią siłą czarnej, hiszpańskiej szaty. Jakie odkrywcze . Nic to, mamy pomysły jeszcze lepsze, jak samookaleczenie Eboli własnoręcznie atakującej nożem swoje oko ... Niekoniecznie  też pojmuję dlaczego Carlos tyle czasu spędza na czworakach a Posa został wystylizowany na urzędnika.  Ani z jakiej przyczyny monarcha szarpie się właściwie z każdym współuczestnikiem akcji. Ani dlaczego cesarz  Karol V nosi za pazuchą habitu gustownie skromną koronę (żebyśmy nie mieli wątpliwości kim jest?).Oszczędzę Wam dalszego ciągu tej wyliczanki, chociaż materiału byłoby jeszcze sporo… Jedno tylko muszę przyznać – za pomocą wędrówek w czasie i wyobraźni udało się skutecznie rozbroić znikomą różnicę wieku między ojcem a synem i przyprószone szlachetną siwizną loki Kaufmanna nie raziły (nieszczęsny urzędnik mógł szefa traktować jako figurę ojcowską).  I chociaż nie przepadam za ingerencjami (nawet małymi) w substancję dzieła pomysł  na rozwiązanie sceny tuż po przyznaniu się Eboli do winy wobec królowej  wydał mi się trafny. W przeciwieństwie do finału, ale to już sami oceńcie. Podsumowując kwestie realizacyjne : nie , to nie jest najgorsza inscenizacja „Don Carlosa” jaką widziałam. Od najlepszej, monachijskiej (tam grano wersję włoską, modeńską) dzieli ją jednak odległość kosmiczna zaś elementów zamierzenie i zwłaszcza niezamierzenie komicznych jest w tej produkcji za dużo. Publiczności wiedeńskiej rzecz się bardzo podobała sądząc po brawach, mnie – nieszczególnie, przynajmniej pod tym względem. Muzycznie bowiem udało się całkiem dobrze, zwłaszcza dzięki czwórce śpiewaków. Tym piątym, który roli nie podołał był Michele Pertusi, ale jemu częściowo robotę zepsuł reżyser tworząc postać Philippe’a rozhisteryzowanego i pozbawionego grama autorytetu. Niestety wokalnie Pertusi również był  daleko od ideału – w głosie brak głębi, za to wibracji aż nadto. Jonas Kaufmann wykonuje partię Carlosa już bardzo długo, ale rutyna ciągle się nie wkradła, interpretował jak zawsze wspaniale. Miałabym trochę zastrzeżeń technicznych  wynikających z niedostatku mocy, czasem też drobnym kłopotem z górą skali. Ogólnie jednak zaliczyłabym ten występ do pozytywów spektaklu. Malin Byström jako Elżbieta należy do nich z pewnością – piękny, pewny, mocniejszy niż przypuszczałam sopran, swoboda interpretacyjna – brawo!. Największymi gwiazdami okazali się jednak Igor Golowatenko i Ève-Maud Hubeaux. Trzeba trafu, że oboje śledzę od dość wczesnego etapu ich karier z życzliwą nadzieją  i żadne z nich mnie nie zawiodło. Hubeaux to taka Eboli, która z równą pasją i maestrią oddaje wszystkie elementy swej partii, a one są w tym wypadku bardzo zróżnicowane. Verdi dał jej możliwości wyrażenia rozległej skali emocji, ale też konieczność zastosowania skrajnie różnych środków wokalnych. Hubeaux zaśpiewała brawurowo a jej mezzosopran jest przepiękny.  W Golovatence mogę oficjalnie powitać nowego Posę  z prawdziwego zdarzenia. W jego interpretacji to bohater oszczędny w wyrażaniu emocji, nie epatuje łezką ani przydechami, a mimo to wrażenie robi duże, bo wszystko co trzeba jest w głosie zaś instrument to świetny. Bertrand de Billy nie zachwycił mnie swoim odczytaniem partytury. Pod jego ręką orkiestra zabrzmiała poprawnie, ale jakoś anonimowo, zabrakło mi wewnętrznego napięcia. Gdybyście się zastanawiali – mimo pewnej porcji narzekań i zastrzeżeń polecam Wam ten spektakl z 4 października 2020 i linkuję (a wcale nie jest łatwo go znaleźć na YT).











2 komentarze:

  1. Po pierwsze, bardzo się cieszę z Pani powrotu. Bardzo, bardzo brakowało mi Pani opinii. Co do wiedeńskiego „Don Carlosa”, to moje wrażenia są bardzo podobne. Chociaż muszę przyznać, że na żywo inscenizacja wydała mi się trochę bardziej przekonująca. Jeszcze raz serdecznie pozdrawiam i czekam z zainteresowaniem na każdy kolejny wpis.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję bardzo. Staram się nie dać pandemicznej inercji i pisać w miarę regularnie. A muzyka na żywo zawsze jest intensywniej obierana - niestety, obawiam się, że moja planowana na początek grudnia wizyta w TWON znów się nie uda ...

    OdpowiedzUsuń