sobota, 31 października 2020

Antyk po rosyjsku - "Oresteja" Taniejewa pod Nowym Jorkiem

Miejsce akcji – niewielka miejscowość Annandale on Hudson w stanie Nowy Jork. W pobliżu stoją dwie historyczne rezydencje i to byłby zapewne koniec atrakcji, gdyby nie miejscowe centrum życia towarzyskiego – Bard College, szkoła sztuk pięknych i konserwatorium w jednym. Uczelnia dysponuje budynkiem zwanym od nazwiska fundatora Fisher’s Center, w którym znajduje się sala koncertowa, dla studentów miejsce pracy i działań artystycznych. Raz do roku odbywa się tam ufundowany w roku 1990 Bard College Festival, na którym promowane są albo mniej znane dzieła wielkich kompozytorów, albo rzeczy po prostu zapomniane. Tegoroczna, sierpniowa  edycja miała być poświęcona twórczości Nadii Boulanger, ale jak wiemy nie jest to dobry czas dla entuzjastów muzyki na żywo. W miejsce odwołanej imprezy zdecydowano się udostępnić darmowo rejestracje jej kilku poprzednich wydań, przewidziano też kilka transmisji koncertów bez publiczności. I tak, jak to zwykle bywa przypadkiem natknęłam się na coś, co od lat chciałam zobaczyć w wersji scenicznej. Ale nie było w moim zasięgu – raczej trudno mi sobie wyobrazić wycieczkę do Samary (2011) czy Rostowa nad Donem (2015) tylko w celach operowych. Poza tym wiadomo mi o spektaklu prapremierowym w Teatrze Maryjskim, ale miał on miejsce w 1895 roku, kiedy moich pradziadków nie było jeszcze na świecie oraz o kilku wystawieniach koncertowych. Tym dziełem wytropionym po latach daremnego oczekiwania i prób jest jedyna opera Sergiusza Taniejewa (czy, jak się obecnie pisze Sergeia Taneyeva), jego opus magnum czyli „Oresteja”. Na początek kilka słów o kompozytorze, bo jego nazwisko, aczkolwiek melomanom znane nie należy do najpopularniejszych. Jeżeli odpalicie Wikipedię lub jakąkolwiek, nawet najbardziej skrótową notkę biograficzną Taniejewa jedno znajdziecie w niej obowiązkowo : był ulubionym uczniem Czajkowskiego i jego przyjacielem. Niektórzy twierdzą nawet, że także epigonem, w czym tkwi ziarnko prawdy w zupełności nienaruszające przyjemności ze słuchania jego muzyki. A napisał  cztery symfonie, sporo muzyki kameralnej, kantaty, nieco drobiazgów wokalnych oraz … podręcznik kontrapunktu. Ale za dzieło swego życia uważał bez wątpliwości „Oresteję”.Pracę nad nią rozpoczął w roku 1887 zakończył 7 lat później, 1 894 (urodził się w 1856). W roku kolejnym prapremierowo wystawił rzecz Teatr Maryjski (zależnie od kalendarza 29 lub 17 października). Podobno prestiżowe miejsce na sceniczny debiut załatwił pupilowi Czajkowski, lecz niewiele to pomogło. Z inspiracji Rimskiego Korsakowa dokonano cięć w partyturze, co wywołało złość autora. Trudno się temu dziwić, poświęcił temu swemu „dziecku”  nie tylko spory kawałek życia i sił twórczych,  a też ulokował w nim  nadzieje, które niestety nigdy się nie spełniły. Dlaczego – teraz, po obejrzeniu i przede wszystkim wysłuchaniu „Orestei” nie mam pojęcia. Oczywiście, to nie jest dzieło pomnikowe i nowatorskie,  w muzyce daje się bez trudu rozpoznać różnorakie inspiracje i wpływy, ale – nie przesadzajmy. Na światowych scenach do dziś gości mnóstwo oper repertuarowych znacznie mniej oryginalnych i w połowie nawet nie tak pięknych. Pierwszym, co „rzuciło mi się w uszy” była niezaprzeczalna melodyjność, i to różnych typów  - doskonale ze sobą współgrających. W partyturze mamy ślady fascynacji Wagnerem (zwłaszcza w finale), oczywiście Czajkowskim ale także (co mnie zaskoczyło) Verdim. Verdiowskie z ducha wydały mi się zwłaszcza chóry z drugiej połowy pierwszego aktu. Jakkolwiek starannie nie tropilibyśmy jednak przeróżnych wpływów trudno nie zauważyć, że ta muzyka tworzy całość. W jakiś tajemniczy sposób udaje się Taniejewowi zachować w partyturze koherentność. Tej samej sztuki dokonał autor libretta Aleksiej Vernstern, ale on miał łatwiej. Jego praca polegała na odpowiednim przykrojeniu tłumaczonej na rosyjski trylogii Ajsychylosa : „Agamemnon” , „Ofiarnice” i „Eumenidy”. To prawdopodobnie jedyna, przynajmniej mnie znana rosyjska opera o takim literackim rodowodzie. Mit przeklętego rodu Atrydów jest źródłem nieskończonej ilości wariacji oraz przetworzeń, inspiracją dla artystów z najróżniejszych dziedzin. Istnieje też sporo oper na ten temat, ale z tej strony świata chyba tylko ta jedna. Przyznaję, że kiedy oglądałam „Oresteję” przez czas jakiś towarzyszyło mi poczucie dysonansu poznawczego. Zestawienie słowiańskiego języka z treścią libretta jakoś mi się nie składało, co pogłębiła reżyseria Thaddeusa Strassbergera łącząca w sposób dość karkołomny przedrewolucyjną Rosję z antyczną obrzędowością. Przy tym wcale nie je jestem pewna czy jakieś asocjacje mi nie umknęły. Początkowe fragmenty, w których Klitajmestra (będę używać spolszczonych imion) oddaje najwyraźniej cześć Mitrze cokolwiek mnie zmyliły. Było to przecież bóstwo importowane z Indii. Musiałam trochę poczytać, żeby wszystkie elementy układanki trafiły na swoje miejsce. Mitrę w Grecji utożsamiano  z Apollem, będącym bóstwem determinującym losy bohaterów. Nadto właśnie Mitra symbolizował lojalność i porządek społeczny, wielokrotnie zakłócany przez zbrodnicze działania Atrydów. Tego typu elementów mamy w spektaklu więcej i podejrzewam, że niektórych mogłam nie zauważyć. Momentami miałam wrażenie, że chodzi nie o przybliżenie odbiorcom dzieła kompletnie nieznanego a zwyczajnie o popis erudycyjny reżysera. Dodatkowo mamy przed oczyma piorunującą zaiste mieszankę kostiumów , czasami bohaterowie w jednej scenie noszą togi (niektórzy z boskimi atrybutami) , w innych stroje z przełomu XIX i XX wieku. Klitajmestra w pewnej scenie  wystylizowana jest na … Elżbietę I. To nie razi, zapewne ma jakieś uzasadnienie w koncepcji reżysera – problem w tym, że trudną ją odczytać.    Zastanawia mnie też jaki udział w przygotowaniu spektaklu mają studenci Bard College. Na scenie i w orkiestronie nie widać prawie odpowiednio  młodych twarzy. Obsada została w całości sprowadzona z Rosji, co jest sporym atutem przedstawienia. Są to w większości śpiewacy bez wielkich nazwisk, ale znakomici, wystawiają wspaniałe świadectwo rosyjskiej muzykalności. Największe wrażenie robi niewątpliwie Mikhail Vakua jako Orestes. Doczytałam się, że ostatnio wykonuje on role wagnerowskie w Teatrze Maryjskim i trudno się dziwić – ma spory, dźwięczny głos o dużej nośności z łatwością przebijający się przez  orkiestrę. Jest to tenor jasny i wyraźnie słowiański w kolorycie, co w muzyce niemieckiej może dawać ciekawy efekt. W roli Orestesa sprawdza się Vakua od strony wokalnej fantastycznie, nieco gorzej z aktorstwem. Można go jednak usprawiedliwić – to nie byłaby partia łatwa do zinterpretowania nawet przez zawodowego aktora. Efektowną postać (pod każdym względem) tworzy mezzosopranistka Liuba Sokolova jako Klitajmestra, bardzo dobrzy są także Maksim Kuzmin-Karavaev (Agamemnon/Apollo) i Olga Tolkmit (Elektra). Nieco niej podobał mi się Andrei Borisenko  wykonujący przeznaczoną na baryton rolę Egista i tak też opisywany, ale brzmiący bardziej jak niezbyt mocny baritenor. Maria Litke (Cassandra/Pallas Atena) ma w pierwszym akcie wielki i trudny także emocjonalnie monolog i jest w nim zachwycająca. Dyrygent Leon Botstein, chór festiwalowy oraz American Symphony Orchestra zrobili wszystko, by oddać monumentalnemu dziełu sprawiedliwość. Kontakt z tym utworem był dla mnie wielką przyjemnością i dużym przeżyciem – takie jak widać są możliwe nawet w czasie pandemii.

P.S. Link do opisywanego spektaklu https://fishercenter.bard.edu/events/ups-sergey-taneyev/ .  . Na tej stronie możecie znaleźć inne ciekawe rzeczy – na przykład „Demona” Antona Rubinsteina czy „Das Wunder der Heliane” Ericha Korngolda. Drugi link link zaprowadzi Was do ponad dwustustronicowej, anglojęzycznej publikacji poświęconej „Orestei” Taniejeva. Całość w PDF-ie pod adresem http://etheses.whiterose.ac.uk/6753/1/507675.pdf 








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz